Rok po końcu świata - Anna Kańtoch, Milena Wójtowicz i inni...
Są różne, jedne lepsze, inne gorsze i jedno beznadziejne. Nie są to do końca takie typowe post A po, raczej wariacje w temacie, niż na temat:) W sumie polecam, chociaż nie trawię opowiadań ;)
Znawcom tematyki będę się podobać:)
MOJA OCENA: 7/10
Na wysokości pięciu tysięcy milimetrów usiadłyśmy i pozwoliłyśmy sobie na chwilę odpoczynku. Wysokościomierz mógł co prawda kłamać (już kilka razy zdarzyło mu się popsuć), jednak to nieistotne. Te pięć tysięcy mogło się znajdować sto milimetrów nad nami bądź pod nami. To tylko punkt. Symbol. Byłyśmy już tak blisko celu!
Choć to ja byłam młodsza, puściłam Dixie przodem, by znalazła odpowiednie miejsce na obóz. Coraz rzadziej widywałam ją tak zadowoloną. Wspinaczka była wyczerpująca, a ona, choć nie należała do słabych, to jednak mocno odczuwała trudy wyprawy. Teraz jednak była ożywiona, radosna i podniecona.— Rozłożymy wszystko? — Podbiegła, by zapytać. Nie potrafiłam odmówić. Za każdym razem spalałam się w tym jej pięknym spojrzeniu. Jej naiwne, figlarne oczy były niczym pochodnie. Nikt nie mógłby pozostać obojętnym wobec takiego wzroku.Gdy tylko rozstawiłyśmy namiot, odkorkowałam świeczkę. Woda wypełniła naczynko i zmieszała się z pyłem. Potrząsnęłam. Nic się nie stało. Świeczka była stara, a korek zdążył już spleśnieć. Obawiałam się, że się nie zapali. Zostało nam niewiele sprzętu, strata nawet jednej świeczki mogła być bardzo odczuwalna.Na szczęście płyn wreszcie się naświetlił. Zielonkawy, miły i ciepły blask rozszedł się po rękawie namiotu. Odetchnęłam z ulgą, a Dixie uśmiechnęła się od ucha do ucha. Zdążyłam już zapomnieć, jak wyglądają jej zęby i było mi z tym dobrze.— No już, Nina, nie smuć się! — Dała mi kuksańca w ramię.— Jestem po prostu zmęczona — odparłam.— Ale cieszysz się, prawda?— Tak, kochanieńka, cieszę się.Objęła mnie mocno. Pogładziłam jej siwe włosy najczulej, jak potrafiłam. Nie było to proste. Dłonie miałam zdarte do krwi i każdy dotyk palił do żywego. Nie bolały podczas wspinaczki, ale gdy tylko przestawały czuć orzeźwiający chłód skał, wszystko wracało. Tak czy owak czułam wytchnienie i na swój sposób cieszyłam się. To już niedługo, jeszcze tylko tysiąc milimetrów, a będziemy na miejscu.Dixie zerwała się energicznie i wypadła z namiotu. Nie zdążyłam zareagować.Usłyszałam tylko:— Poszukam czegoś do jedzenia!Położyłam się. Przecież odpoczynek to odpoczynek.*Wróciła z dwoma dorodnymi glonami. Wyglądały apetycznie. Wesołe, rozbiegane oczka staruszki wyłapały to i wypełniły się dumą.— Dużo się nauczyłam, prawda? — spytała, oczekując pochwał. To zadziwiające, jak bardzo była próżna.— Całkiem, całkiem — odpowiedziałam z rezerwą.To była prawdziwa uczta. Na szlaku straciłyśmy większość sprzętu kuchennego, w tym garnki oraz podgrzewacze proszkowe, ale przypomniałam sobie stary przepis. Nie był zbyt wymagający, wystarczyły do niego akcesoria, które wciąż miałyśmy. To była specjalność Goldie, mojej dobrej przyjaciółki, która wspięła się na sześć tysięcy na długo przede mną – w czasach, gdy spadały do nas jeszcze Monety.Prowizoryczną kuchnię ustawiłyśmy na dwóch wysokich kamieniach, a pomiędzy nie,jako paliwo, powtykałyśmy odpiłowane kawałki czarnego dębu. To najbardziej wydajne drewno na tej wysokości, choć trudne w obróbce. Twarde i wytrzymałe, ciężkie. Wystarczy je jednak ponacinać tu i ówdzie, żeby lepiej oddawało ciepło, potem posypać naświetlaczem, resztę zrobi już woda. Zareaguje z proszkiem, który natychmiast się wypali, podgrzewając drewno. Gorąca para ogrzeje zaś garnek.— Chcesz zagrać w misie-patysie? — spytałam.Dixie nie odpowiedziała. Zamiast tego zaczęła przebierać chrust. Znalazła kilka patyków, ale szybko pobiegła w stronę ściany, by odłamać kolejne gałęzie. Miło było patrzeć, jak tak biega. Niezgrabnie się miotała, zaglądając to tu, to tam, pozwalając mi w spokoju zająć się przygotowaniem wszystkiego pod kuchnię polową.Otworzyłam butelkę sproszkowanego rumu, który momentalnie rozcieńczył się wodpowiednich proporcjach z wodą. Upiłam solidny łyk. Od razu poczułam się lepiej. Ból w palcach przygasł, a mięśnie karku rozluźniły się. Zakorkowałam butelkę i pociągnęłam za wajchę odsączającą. Nadmiar wody wypłynął. Jeśli rum, to tylko ze świeżą aqua.Rzuciłam pierwszy patyk – poskręcany, stary, ciężki. Leciał chwilę, a gdy zacząłwyhamowywać, oznajmiłam:— Spadnie.Tak też się stało.— Punkt dla mnie — powiedziałam.Staruszka złapała pierwszy lepszy kijek i nie zastanawiając się, wzięła potężny zamach, a potem cisnęła go w dal. Zanim zdążył się zatrzymać i zawisnąć, wykrzyknęła:— W górę!Poleciał jednak w ślad za poprzednim – w otchłań.— Nie zgaduj — pouczyłam Dixie. — Gdy chwytasz, mniej więcej wiesz, jak ciężki jest patyk, więc możesz przewidzieć, co się stanie. Reszta to przypadek. Trafi na wir i nigdy nie wiadomo. Ale to rzadkość. Poćwiczyłabyś, to byłoby ci łatwiej.— Nie potrafisz się w to bawić — skwitowała. — Tu nie chodzi o to, żeby wygrać, ale żeby grać!Popatrzyłam na nią zdziwiona. Nie była wiele starsza ode mnie, a zdążyła bardzozdziecinnieć. Czy dożyję tego pięknego dnia, w którym wreszcie obudzi się we mnie dziecko?— Wiesz, jak się wróży z misi-patysi? — spytałam.Nadstawiła uszu.— Jak?— Wybiorę kijek na ślepo. Rzucę nim gdzieś, nie wiem, w którym kierunku. Jeśli wzleci w górę, będzie to znak, że dojdziemy na szczyt.— A jeśli spadnie?— To będzie znaczyło, że lepiej, byśmy wróciły do domu, Dixie.Usiadła naprzeciwko mnie. W wyobraźni słyszałam już każde pytanie, jakie mogła mi zadać. Przygotowałam się na to. Zawczasu ułożyłam sobie odpowiedzi. Może to ostatnia okazja, by zawrócić. Goldie, zanim wyruszyła na swoją wspinaczkę, zwierzyła mi się, że wcale tego nie pragnie. No cóż, żadna z nas tego nie chciała…Jednak Dixie po prostu przymknęła powieki w sposób, którego sensu nie pojęłam, po czym odparła:— Rzucaj.Zamknęłam więc oczy, pogrzebałam w stosiku i gdy wreszcie patyk sam wpadł mi wdłoń, wyszarpnęłam go i rzuciłam byle gdzie, byle dalej.Wystarczył mi jej uradowany wyraz twarzy, żeby wiedzieć.Idziemy dalej. Na szczyt.(...)