"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Pieśń Shannary - Terry Brooks

Kultowa seria fantasy, którą must read bez zastrzeżeń (a znalazło by się ich troszkę, jeśli chodzi o narrację i samą opowieść):)

Ale co tam - najważniejsze, że jest klimat! Jest magia! Jest czar! Wciąż porywa do swojego świata fantasy...

POLECAM całą serię - czytać w kolejności!

MOJA OCENA: 7/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Kolory lata bladły, powoli przechodząc w jesienne barwy. W czterech krainach oznaczało to zmianę pory roku. Lato jednak odchodziło niespiesznie, a spiekota w ciągu dnia spowalniała bieg życia, dając ludziom poczucie, że zdążą ze wszystkim na czas. Mimo że ciepło ociągało się z odejściem, dni jednak stawały się coraz krótsze, a wilgotne powietrze coraz bardziej suche. Przypominano sobie o pośpiechu codziennego życia. W lasach Shady Yale zaczęły już opadać liście.

Brin Ohmsford przerwała na chwilę pracę przy rabatce kwiatów odgradzającej jej dom od frontowej ścieżki i zatopiła wzrok w szkarłatnym listowiu starego klonu, który ocieniał podwórze za domem. Było to potężne drzewo z szerokim pniem pokrytym licznymi naroślami. Stanowiło dla niej źródło wielu wspomnień z dzieciństwa. Pchnięta nagłym impulsem zeszła ze ścieżki i ruszyła w kierunku drzewa.

Była wysoka, wyższa nawet od swoich rodziców i brata Jaira, który wzrostem dorównywał niemal Ronowi Leah, a chociaż jej szczupłe ciało miało delikatną budowę, sprawnością i wytrwałością nie ustępowała żadnemu z nich. Jair z pewnością nie zgodziłby się z tą opinią, wszak tylko dlatego, że samo zaakceptowanie roli młodszego brata było już dla niego wystarczająco trudne. Dziewczyna w końcu była tylko dziewczyną.

Palce Brin miękko i pieszczotliwie dotknęły szorstkiego pnia. Wpatrzyła się w plątaninę konarów nad swoją głową. Długie, czarne włosy opadły do tyłu i odsłoniły twarz dziewczyny. Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać, czyim była dzieckiem. Dwadzieścia lat temu Eretria wyglądała tak samo, poczynając od śniadej skóry i czarnych oczu, a na subtelnych rysach twarzy kończąc. Brin brakowało jedynie wewnętrznego ognia matki, który z kolei cechował Jaira. Ona miała temperament swojego ojca, chłodny opanowany i zdyscyplinowany. Porównując pewnego razu swoje dzieci - przy okazji kolejnego nagannego wyczynu - Wil Ohmsford zauważył raczej ponuro, iż różnica miedzy tymi dwojgiem polega na tym, że Jair zdolny jest do wszystkiego, podczas gdy Brin także jest w stanie uczynić wszystko, tyle że po dłuższym namyśle. Brin nie wiedziała, czy miała to być reprymenda dla niej, czy dla jej brata.

Opuściła ręce. Przypomniała sobie dzień, w którym wypróbowała na starym drzewie pieśń. Była wtedy jeszcze dzieckiem, eksperymentującym zaledwie z magią elfów. W środku lata za pomocą pieśni zmieniła zieleń klonu na jesienną purpurę. Dla dziecięcego umysłu było to działanie w pełni uzasadnione. Czerwony był przecież o wiele ładniejszym kolorem niż zielony. Ojciec był wtedy wściekły, a system biologiczny drzewa potrzebował aż trzech lat, żeby dojść do równowagi po wstrząsie. Wówczas to ona i Jair po raz ostatni użyli magii w obecności swoich rodziców.
- Brin, przyjdź proszę i pomóż mi z pakowaniem.
To był głos matki. Brin pogłaskała pień na pożegnanie i zawróciła w stronę domu.

Jej ojciec nigdy w pełni nie zaufał magii elfów. Niewiele ponad dwadzieścia lat temu użył Kamieni Elfów, które dostał od druida Allanona, aby chronić wybrankę elfów, Amberle Elessedil, w jej poszukiwaniach Krwawego Ognia. Odmieniło go to na zawsze. Zdawał sobie z tego sprawę już wtedy, ale nie wiedział dokładnie, jaki jest wpływ magii elfów. Ujawnił się on dopiero po narodzinach Brin, a potem Jaira. To nie Wil Ohmsford był dowodem działania magii, ale jego dzieci. One właśnie przyniosły ze sobą na świat widoczne efekty magii. Być może powtórzy się to również w następnych pokoleniach Ohmsfordów, choć nie sposób stwierdzić, czy znana im będzie także magia pieśni.

To Brin nazwała zaklęcie pieśnią. Pomyśl życzenie, zaśpiewaj, a stanie się, jak pragniesz. Tak przynajmniej się to odbyło, kiedy po raz pierwszy odkryła, że posiada moc. Szybko zrozumiała, że za pomocą pieśni może wpływać na zachowanie żywych organizmów. W ten sposób zmieniła kolor liści starego klonu. Potrafiła też uspokoić rozeźlonego psa i sprawić, że dzikie ptaki siadały na jej dłoni. Potrafiła przeniknąć istotę wszystkiego, co żyje, lub też sprawić, że stawało się to częścią jej jaźni. Nie wiedziała dokładnie, jak to się dzieje. Po prostu stawało się. Zaczynała śpiewać, a muzyka i słowa pojawiały się, jak zawsze nieoczekiwanie dla niej samej, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Zawsze była świadoma tego, co śpiewa, ale równocześnie, jakby nieobecna duchem, doświadczała nieopisanych wrażeń. Nieznane uczucia przenikały ją całą, odradzała się w nich na nowo i życzenie stawało się ciałem.

Był to dar magii elfów, kiedy jednak jej ojciec odkrył, że Brin włada pieśnią, uznał to raczej za przekleństwo niż za dar. Brin wiedziała, że w głębi ducha obawia się on magicznej mocy Kamieni Elfów, sądząc po zmianach, jakie zaszły w nim samym. Po tym, jak sprawiła, że ich pies padł niemal w pogoni za własnym ogonem, a wszystkie warzywa w ogrodzie zwiędły, Wil Ohmsford utwierdził się w swojej decyzji, że już nikt nigdy nie powinien używać Kamieni. Ukrył je więc, nie wyjawiając nikomu miejsca kryjówki. Miały tam pozostać na zawsze, tak przynajmniej sądził jej ojciec. Brin jednak nie była o tym całkiem przekonana. Pewnego razu, zaledwie parę miesięcy temu, kiedy ktoś wspomniał o Kamieniach Elfów, dostrzegła znaczący uśmieszek Jaira. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Oczywiście zapytany, do niczego by się nie przyznał, ale Brin wiedziała jak trudno ukryć coś przed bratem i podejrzewała, że odnalazł schowek.

Przy drzwiach wejściowych natknęła się na Rona Leah. Był to młodzieniec wysoki i smukły. Rdzawobrązowe włosy przewiązane szeroką przepaską opadały mu na ramiona. Figlarne szare oczy zwęziły się na jej widok.
- A może byś mi pomogła, co? W końcu odwalam całą robotę, a nie jestem nawet członkiem rodziny.
- Spędzasz tu tyle czasu, że chyba już nim jesteś - odcięła się. - Co zostało do zrobienia?
- Trzeba tylko wynieść te torby i powinien być koniec. - W przejściu stały skórzane kufry i zwalone na kupę mniejsze torby. Ron podniósł największy pakunek. - Twoja matka czeka na ciebie w sypialni.

Wyszedł przed dom, Brin zaś ruszyła w stronę sypialni położonej na tyłach. Jej rodzice szykowali się do corocznej jesiennej pielgrzymki do gmin położonych najdalej na południe od Shade Yale. Będą poza domem przez ponad dwa tygodnie. Niewielu uzdrowicieli posiadało umiejętności Wila Ohmsforda, a jeśli nawet, to i tak w promieniu pięciuset mil od Doliny nie znalazłby żadnego. Dlatego też dwa razy do roku, na wiosnę i jesienią, jej ojciec podróżował do odległych wiosek, ofiarując swoje usługi tam, gdzie ich potrzebowano. Zawsze towarzyszyła mu Eretria, wykwalifikowana pomoc męża, obznajomiona w pielęgnowaniu chorych i rannych niemal tak gruntownie jak on sam. Nie musieli podejmować tej podróży, a raczej nie musieliby, gdyby nie byli tak sumienni. Lecz rodzicami Brin kierowało silne poczucie obowiązku. Oboje poświęcili swoje życie uzdrawianiu i traktowali swoje zobowiązanie niezwykle poważnie.

Gdy odbywali swoją wędrówkę miłosierdzia, Brin pozostawała w domu, aby opiekować się Jairem, a z gór schodził Ron Leah, aby doglądać ich obojga.
Eretria spojrzała na córkę znad ostatniego pakunku i uśmiechnęła się. Długie czarne włosy opadały jej luźno na ramiona, a kiedy odgarnęła je do tyłu, ukazała się twarz niewiele poważniejsza od twarzy Brin.
- Widziałaś gdzieś swojego brata? Jesteśmy już prawie gotowi. Brin potrząsnęła głową przecząco.
- Myślałam, że jest z ojcem. Mogę ci w czymś pomóc? Eretria wzięła córkę za ramiona i posadziła ją obok siebie na łóżku.
- Chcę, żebyś mi coś obiecała, Brin. Nie używaj pieśni, kiedy będziemy z ojcem poza domem. Ani ty, ani twój brat.
- Prawie wcale już jej nie używam. - Brin uśmiechnęła się. Jej ciemne oczy uważnie wpatrywały się w śniadą twarz matki.
- Wiem. Ale Jair robi to, chociaż myśli, że o tym nie wiem. A poza tym, jeśli chodzi o ciebie, nie chcę, żebyś używała pieśni choćby nawet bardzo rzadko. Rozumiesz?

Brin zawahała się. Jej ojciec rozumiał, że magia elfów jest dziedzictwem jego dzieci, ale nie uważał tego ani za dobre, ani za konieczne. „Jesteście wystarczająco inteligentni i zdolni bez niej”, zwykł im mawiać. „Nie potrzebujecie sztuczek ani forteli, aby się rozwijać. Bądźcie tym, kim potraficie być bez pieśni”. Eretria wtórowała tym radom, choć o wiele lepiej niż Wil zdawała sobie sprawę, że rodzeństwo zignorowałoby je, gdyby tylko roztropność im na to pozwoliła.
Niestety w wypadku Jaira roztropność rzadko miała coś do powiedzenia. Był impulsywny i niepokojąco uparty. Miał tendencję do folgowania swoim zachciankom i wykorzystywania do tego pieśni, póki czuł się bezpieczny.
Jednakże magia elfów inaczej się u niego objawiała...
- Brin? - Głos matki wyrwał ją z zamyślenia.
- Mamo, co za różnica, jeśli Jair ma ochotę zabawiać się pieśnią. To tylko zabawka.
Eretria potrząsnęła głową.
- Nawet zabawka może być niebezpieczna, jeśli zostanie nierozważnie użyta. Poza tym znasz już na tyle magię elfów, żeby wiedzieć, że nigdy nie jest bezpieczna. A teraz posłuchaj mnie. Ty i twój brat wyrośliście już z wieku, kiedy matka i ojciec zaglądali wam przez ramię, żeby sprawdzić, co robicie. Ale nadal potrzebujecie rady. Nie chcę, żebyście używali magii, kiedy wyjedziemy. To przyciąga niepotrzebnie uwagę. Obiecaj mi, że nie będziesz jej używała i powstrzymasz Jaira.
Brin wolno skinęła głową.
- To z powodu pogłosek o czarnych wędrowcach, prawda? - Słyszała te historie. Na dole, w karczmie nie mówiono ostatnio o niczym innym. Czarni wędrowcy: poruszające się bezszelestnie zjawy bez twarzy, zrodzone z czarnej magii, pojawiające się znikąd. Niektórzy mówili, że to powrócił lord Warlock i jego słudzy. - Dlatego mnie o to prosisz?
- Tak. - Matka uśmiechnęła się. Brin była spostrzegawcza. - A teraz obiecaj.
- Obiecuję. - Brin także uśmiechnęła się w odpowiedzi. Uważała jednak całą sprawę za nonsens.

Pakowanie i ładowanie bagaży trwało jeszcze pół godziny, aż w końcu rodzice gotowi byli do odjazdu. Pojawił się Jair, który przyniósł z gospody słodycze na drogę dla matki. Eretria przepadała za nimi. Pożegnano się.
Matka pocałowała Brin w policzek i przytuliła ją mocniej do siebie.
- Pamiętaj, co mi obiecałaś - szepnęła jej do ucha. Wreszcie Ohmsfordowie wsiedli na wóz i wolno ruszyli zakurzoną drogą.
Brin patrzyła za nimi, dopóki nie zniknęli jej z oczu.

Tego popołudnia Brin wraz z Jairem i Ronem Leah wybrali się na wędrówkę po lasach Yale. Dzień chylił się już ku zachodowi, kiedy zdecydowali się zawrócić w stronę domu. Słońce zaczynało opadać, chowając się za krawędzią Doliny, a cienie drzew się wydłużyły. Do wioski była jeszcze godzina drogi, ale cała trójka przemierzała tę drogę tak często, że potrafili odnaleźć leśne ścieżki nawet w najgłębszych ciemnościach. Szli więc spokojnym krokiem, ciesząc się pięknem jesiennego dnia.
- Wybierzmy się jutro na ryby - zaproponował Ron i uśmiechnął się do Brin. - Przy takiej pogodzie i tak nie ma znaczenia, czy coś złapiemy.

Szedł pierwszy, najstarszy z całej trójki, a na jego plecach, pod myśliwską kurtą nieznacznie rysowały się ślady rzemieni, na których wisiał miecz Leah w zniszczonej i powyginanej pochwie. Noszony niegdyś przez prawowitego następcę tronu Leah, dawno już przeżył czasy swojej chwały. Ale Ron zawsze podziwiał stare ostrze, które jego pradziad Menion Leah zabrał ze sobą na poszukiwanie Miecza Shannary. Tak bardzo podobała mu się ta broń, że ojciec w końcu podarował mu ją. Stanowiła symbol jego pozycji księcia Leah, mimo iż był najmłodszym księciem.
Brin spojrzała na Rona i zmarszczyła brwi.
- Wydaje się, że o czymś zapomniałeś. Jutro mieliśmy zabrać się za naprawy w domu. Obiecaliśmy to ojcu.
- Zrobimy to innego dnia. - Ron niefrasobliwie wzruszył ramionami. - Naprawy nie uciekną.
- Sądzę, że powinniśmy zbadać brzegi Yale - wtrącił się Jair. Był chudy i żylasty, a jego twarz miała rysy elfów, jak twarz jego ojca. Miał wąskie oczy i ukośne brwi, a spod strzechy niesfornych, jasnych włosów wystawały lekko czubki uszu. - Powinniśmy sprawdzić, czy nie natrafimy na ślady Widm Mord.
Ron roześmiał się.
- Co ty wiesz o wędrowcach, tygrysie? - Było to pieszczotliwe określenie Jaira.
- Pewnie tyle, co i ty. W Dolinie powtarzają te same historie, co w górach - odpowiedział młodzieniec. - Czarni wędrowcy, Widma Mord, stwory zrodzone z ciemności. Opowiadają o nich w karczmie bez przerwy.
Brin spojrzała na brata z naganą.
- Historie, oto czym są.
- A ty, co o tym myślisz? - Jair zwrócił się do Rona. Ku zaskoczeniu Brin, góral wzruszył ramionami.
- Może tak, a może nie. Poczuła nagłą złość.
- Ron, przecież opowiada się takie historie, od kiedy lord Warlock został pokonany i żadne z nich nigdy nie zawierały słowa prawdy. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
- Nie twierdzę, że jest inaczej. Po prostu wolę być ostrożny. W czasach Shei Ohmsforda też nie uwierzono w opowieści o Zwiastunach Śmierci, pamiętasz? Dopóki nie było już za późno.
- I dlatego myślę, że powinniśmy się rozejrzeć - powtórzył Jair.
- W jakim celu, jeśli mogę wiedzieć? - naciskała Brin. Jej głos stał się twardy. - Załóżmy, że znajdziemy coś naprawdę tak niebezpiecznego, jak mówią. Co wtedy zrobisz? Przywołasz pieśń?
- Jeśli będę musiał. - Jair wytrzeszczył oczy na siostrę. - Mógłbym użyć magii...
- Magia nie służy do zabawy, Jair - przerwała mu ostro. - Ile razy mam ci to powtarzać?
- Ja tylko powiedziałem...
- Słyszałam, co powiedziałeś. Jeśli myślisz, że pieśń może uczynić dla ciebie wszystko, to jesteś w błędzie. Szkoda, że nie słuchałeś uważnie ojca, kiedy mówił, żeby nie używać magii. Któregoś dnia wpakujesz się przez to w kłopoty.
- O co się tak wściekasz? - Jair wytrzeszczył oczy na siostrę. Rzeczywiście była wściekła i zdawała sobie sprawę, że nic jej to nie da.
- Przepraszam. Obiecałam matce, że żadne z nas nie użyje pieśni podczas ich nieobecności. Dlatego tak się zdenerwowałam, kiedy wspomniałeś o szukaniu Widm Mord.
Teraz w oczach Jaira błysnęła złość.
- Kto dał ci prawo składać obietnice w moim imieniu, Brin?
- Nikt, ale matka...
- Matka nie rozumie...
- Przestańcie, na kocią duszę! - Ron Leah wzniósł błagalnie ręce. - Kiedy słyszę taką kłótnię, zaczynam się cieszyć, że mieszkam w karczmie, a nie z wami. A teraz zapomnijmy o wszystkim i wróćmy do tematu. Idziemy jutro na ryby czy nie?
- Idziemy - uznał Jair.
- Idziemy - zgodziła się Brin. - Kiedy zrobimy przynajmniej niektóre z koniecznych napraw.

Przez chwilę szli w milczeniu. Dziewczyna pogrążyła się w rozmyślaniach nad rosnącą fascynacją Jaira możnością użycia pieśni.
Matka miała rację. Jair zapewne używał magii, kiedy tylko miał po temu sposobność. Nie uważał jej za niebezpieczną, tak jak jego siostra, ponieważ w nim działała ona inaczej. Dla Brin zmiany zachodzące w wyglądzie i zachowaniu rzeczy poddanych działaniu pieśni były rzeczywistością, dla Jaira zaś tylko iluzją. Kiedy on posługiwał się magią, efekty były jedynie pozorne. To dawało mu większą swobodę w działaniu i ośmielało do eksperymentowania. Robił to wprawdzie w tajemnicy, niemniej jednak robił. Nawet Brin nie wiedziała do końca, jakie posiadł umiejętności.

Południe przeszło już w wieczór. Księżyc w pełni wisiał nad wschodnim horyzontem niczym świetlista bania. Zaczynały pojawiać się gwiazdy. Wraz z nadejściem nocy powietrze gwałtownie się ochłodziło, a zapach lasu stawał się bardziej rześki i przepełniony aromatem usychających liści. Wszędzie wokół słychać było brzęczenie owadów i głosy nocnych ptaków.
- Sądzę, że najlepiej byłoby łowić w Rappahalladran - oznajmił nagle Jair.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
- Nie wiem - odpowiedział w końcu Ron. - Stawy w Dolinie są równie dobre.
Brin spojrzała pytająco na górala. Martwił się czymś. Słyszała to w jego głosie.
- Nie na pstrąga - upierał się Jair. - A poza tym mam ochotę założyć w Duln obozowisko na noc albo dwie.
- Możemy to zrobić i tutaj.
- Dolina jest jak podwórko naszego domu. - Jair był coraz bardziej rozdrażniony. - Przynajmniej w Duln jest jeszcze parę miejsc, których nie zwiedziliśmy do tej pory. Czego się boisz?
- Niczego się nie boję - Bronił się książę. - Po prostu uważam... Słuchaj, może później o tym pogadamy. Opowiem wam, co mnie spotkało kiedyś w tym właśnie miejscu. Niemal udało mi się zginąć. To był wilczur...

Brin zwolniła kroku i została w tyle. Zdumiewała ją nieoczekiwana niechęć Rona do choćby krótkiego wypadu do Duln. Odbywali takie wycieczki już kilkanaście razy. Czy poza Yale znajdowało się coś, czego się obawiał? Zmarszczyła brwi, wspominając niepokój matki. A teraz także Ron. Nie zaprzeczył opowieściom o Widmach Mord. Raczej był niezwykle powściągliwy. Normalnie wyśmiałby podobne historie jako idiotyczne, tak jak Brin zawsze to robiła. Dlaczego nie śmiał się tym razem? Być może uznał, że nie ma powodów do śmiechu, pomyślała.

Wędrowali jeszcze pół godziny, gdy poprzez gałęzie drzew zaczęły prześwitywać światła wioski. Jasna poświata księżyca pomagała im odnaleźć właściwe ścieżki w ciemnościach. Szlak prowadził teraz w dół, do osłoniętej kotliny, w której usadowiło się miasteczko. Z czasem ścieżka poszerzała się, przechodząc w trakt. Pojawiły się domy. Zza ścian dochodziły głosy ludzi. Brin poczuła zmęczenie w całym ciele. Wspaniale będzie wśliznąć się do łóżka i poddać się działaniu zdrowego, mocnego snu.

Szli w dół, przez sam środek Shade Yale, mijając starą karczmę od wSzli w dół, przez sam środek Shade Yale, mijając starą karczmę od wielu pokoleń należąca do rodziny Ohmsfordów. Prowadzili ją dalej, choć już tam nie mieszkali, od kiedy odeszli Shea i Flick. Teraz gospodarzyli tam przyjaciele rodziny, dzieląc zarobki i wydatki z rodzicami Brin. Jej ojciec nigdy tak naprawdę nie czuł się dobrze w gospodzie, o czym dziewczyna doskonale wiedziała. Nie czuł się związany z tym zawodem. Zdecydowanie wolał być uzdrowicielem niż właścicielem karczmy. Jedynie Jair przejawiał zainteresowanie tym, co się tam działo, ale tylko dlatego, że lubił słuchać opowieści przynoszonych do Yale przez podróżnych. Opowiadano tam tak niezwykłe przygody, że zadowalało to nawet niespokojnego ducha chłopca z nizin.

Tego wieczora w gospodzie panował ruch. Szerokie wierzeje otworzyły się, ukazując oświetlone stoły i długi bar. Wnętrze pełne było podróżnych i tutejszych wieśniaków, którzy śmiali się i żartowali, spędzając ten chłodny jesienny wieczór przy szklance piwa. Ron wyszczerzył zęby do Brin i potrząsnął głową. Nikt się nie spieszył z zakończeniem tego dnia.

Parę chwil później dotarli do domu Ohmsfordów. Był to kamienny, murowany domek usadowiony na niewielkim pagórku pomiędzy drzewami. Byli w połowie drogi wyłożonej kocimi łbami, która biegła pomiędzy żywopłotami a kwitnącą śliwą, kiedy Brin zatrzymała ich gwałtownym gestem.

W oknie frontowego pokoju paliło się światło.
- Czy któryś z was zostawił dziś rano zapaloną lampę? - spytała cicho, dobrze znając odpowiedź. Obydwaj potrząsnęli głowami.
- Może ktoś wpadł z wizytą - podsunął Ron. Brin spojrzała na niego.
- Dom był zamknięty.
Popatrzyli po sobie bez słowa. Ogarnął ich niepokój. Tylko Jair był niewzruszony.
- Chodźmy zobaczyć, kto to taki - zaproponował i ruszył naprzód.
Ron chwycił go za ramię i pociągnął w tył.
- Chwileczkę, tygrysie. Nie ma takiego pośpiechu.
Jair uwolnił się, spojrzał na światło, a potem znowu na Rona.
- Kogo się spodziewasz? Jednego z czarnych wędrowców?
- Skończcie z tymi bzdurami! - rzuciła ostro Brin. Jair uśmiechnął się głupawo.
- Tak właśnie myślisz, co? Jeden z wędrowców przyszedł nas porwać!
- Miło z ich strony, że zostawili dla nas światło - zauważył oschle Ron.
Wpatrywali się w światło niezdecydowani.
- Nie możemy tu stać przez całą noc - odezwał się w końcu książę. Sięgnął w tył i wyjął miecz Leah. - Rzućmy na to okiem. Wy dwoje trzymajcie się za mną. W razie czego biegnijcie do gospody i sprowadźcie pomoc. - Zawahał się. - Na pewno nic się nie stanie.

Podeszli do frontowych drzwi i zatrzymali się nasłuchując. W domu panowała cisza. Brin podała Ronowi klucz i cofnęła się. Sień była ciemna, tylko z korytarza sączyła się smużka żółtego światła. Zawahali się przez chwilę, a potem ruszyli cicho wzdłuż hallu i weszli do pierwszego pokoju.
Był pusty.
- Żadnych Widm Mord - oznajmił Jair. - Nic oprócz...

Nie dokończył. Ogromny cień wynurzył się z ciemności spowijającej pokój i wkroczył w krąg światła. Był to mężczyzna wzrostu ponad siedmiu stóp, odziany na czarno. Odrzucił luźny kaptur, odsłaniając szczupłą twarz o ostrych rysach, wysmaganą wiatrem i deszczem. Czarna broda i proste włosy poprzetykane były nitkami siwizny. Nie mogli oderwać wzroku od jego głęboko osadzonych oczu, których spojrzenie spod szerokiego czoła przenikało ich na wskroś. Wydawały się dostrzegać wszystko, nawet to, co ukryte.

Ron Leah uniósł ostrze miecza szybkim ruchem, ale powstrzymał go gest dłoni, która wynurzyła się spod szaty.
- Nie będziesz go potrzebował.
Książę zawahał się, spojrzał przez chwilę w ciemne oczy przybysza i opuścił broń. Brin i Jair zamarli na swoich miejscach, niezdolni uczynić gestu czy wypowiedzieć słowa.
- Nie ma się czego obawiać. - Głos obcego brzmiał jak głęboki grzmot.
Cała trójka nie poczuła się szczególnie uspokojona tym zapewnieniem, jednak rozluźnili się nieco, kiedy stwierdzili, że ciemna postać trwa bez ruchu. Brin zerknęła na brata i zobaczyła, że Jair wpatruje się w obcego z napięciem, jak gdyby usiłował sobie coś przypomnieć. Obcy spojrzał na chłopca, na Rona, a w końcu na nią.
- Czy nikt z was mnie nie poznaje? - zapytał cicho.
Przez chwilę panowało milczenie, aż nagle Jair gwałtownie skinął głową.
- Allanon! - wykrzyknął, a na jego twarzy odbiło się podniecenie. - Ty jesteś Allanon!
(...)
***
Pradawne zło odradza się w nowej postaci, poprzysięgając zemstę na wszystkim, co żyje. 
Druid Allanon wyrusza w niebezpieczną podróż, w której stawką jest istnienie całego świata. Z pomocą przychodzi mu jedyna spadkobierczyni magii elfów, władająca niezwykłą mocą pieśni, Brin Ohmsford. 
Lecz przepowiedziano im zagładę. Zło bowiem knuje, aby związać Brin z losem straszniejszym niż śmierć... 
Cykl: Kroniki Shannary (tom 3)


REWELACYJNY SERIAL!







Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger