"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Maski - Jacek Skowroński, Katarzyna Szewczyk

Bardzo, BARDZO DOBRE (moim zdaniem) opowiadania grozy - polecam!

MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Maski 
Kluczyłem cmentarnymi alejkami w ostro zacinającym październikowym deszczu. Powoli zapadał zmrok, chciałem tylko zapalić świeczkę i jak najszybciej wracać do domu. Dotarłem na miejsce zdyszany, przysiadłem na mokrej, oblepionej liśćmi ławeczce. 
— Cześć, tato — powiedziałem i wsunąłem do ust papierosa. Taki mieliśmy zwyczaj, że choćby waliło się i paliło, w każdą rocznicę spotykaliśmy się na cmentarzu, wypalić razem fajeczkę. Papieros zatlił się. Zaciągnąłem się głęboko i wypuściłem nosem kłąb dymu. 
On uczynił podobnie. 
— Nie zostałeś księdzem? — zawsze pytał o to samo. 
Pokręciłem głową. 
— Przyszła? 
Znów zaprzeczyłem niemym gestem.
— Przyjdzie, synu. Ona przyjdzie w końcu, a ty zapomnisz o mnie. Odbierze ci rozum i naznaczy cię. Synu, dlaczego nie zostałeś księdzem?! Znajdzie cię i przyjdzie! Gdybyś był księdzem… 
Wiatr zawodził i szarpał koronami drzew, lecz przy grobie było cicho. Wyciągnąłem z kieszeni znicz i pudełko zapałek. 
— Nie słuchasz mnie. — Gasił mi jedną zapałkę po drugiej. Zawsze był trudny w kontaktach, śmierć niczego nie zmieniła. 
— Nigdy mnie nie słuchałeś! 
— Muszę iść. 
Wyprostowałem się, znicz zapłonął zimnym, błękitnym płomykiem, jednocześnie koścista dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku. 
— Synu…! 
Wyszarpnąłem rękę i przejechałem się na śliskiej trawie. Gruchnąłem plecami o ziemię, ojciec nachylił się nade mną, wpatrywał się martwymi, pozbawionymi źrenic oczyma. 
— Idzie po ciebie, synu. Idzie…! 
Tępy ból rozsadzał mi czaszkę. Usiadłem na tapczanie, przecierając mokry od potu kark. Jeszcze kilka nocnych zmian pod rząd, a pewnego dnia obudzę się w kaftanie bezpieczeństwa. 
Znów ten powalony sen, niech to szlak. 
Jaki dziś dzień tygodnia? Na widok przewieszonych przez oparcie krzesła spodni od garnituru i koszuli coś odemknęło się w pamięci. No tak, ślub szwagierki. Niech to, a prosto z wesela do roboty. Po prostu żyć nie umierać! 
 — Paweł, wstawaj wreszcie! — z salonu dobiegł głos Wiktorii. 
Żona, już wystrojona i utapirowana, ślęczała nad ogromną, złotą kartą z życzeniami. Przecież nie mogła kupić standardowej, skromnej, bo nastąpiłby koniec świata, kartka od nas musiała się wyróżniać! A moja małżonka jak zwykle przesadziła z formą, zapominając o jakości. Ale ja miałem to gdzieś, przemknąłem do kuchni w nadziei, że uda mi się coś przekąsić przed wyjściem. — Paweł, ubieraj się. — Usłyszała otwieranie lodówki. Koci słuch zawodził ją tylko, gdy próbowałem wyrazić opinię różniącą się od jej zdania. 
— Głodny jestem. 
— Tam się najesz, nie mamy czasu. Dopiszę życzenia od Marka, co? 
A dopisuj co chcesz, pomyślałem, złapałem kawałek kiełbasy i pochłonąłem dwoma kęsami. 
— Paweł, dzisiaj trzydziesty pierwszy, prawda? Rany, o mały włos bym się pomyliła i kartka byłaby do wyrzucenia. 
Spojrzałem na kalendarz i zamarłem. 
Trzydziesty pierwszy. 
Rocznica śmierci ojca. 
Zeszło mu się dzień przed Świętem Zmarłych, nie sposób było zapomnieć tej daty. Pierwszy raz nie pójdę w ten dzień na cmentarz. W pracy zjawiłem się wykończony po weselu szwagierki. Nie piłem wiele i zerwałem się przed oczepinami, lecz i tak czułem się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Przed hotelem wyrzuciłem do kubła na śmieci połamany parasol, obrzydliwa jesienna szaruga tylko pogłębiała podły nastrój. Na myśl o kolejnej nieprzespanej nocy miałem ochotę schować się pod hotelową ladę i niech się świat zawali, ale beze mnie. Stary lubił wpadać znienacka o najkoszmarniejszych porach, tyle że akurat było mi wszystko jedno. Gdyby wyrzucił mnie z roboty, miałbym przynajmniej powód, by wziąć życie we własne ręce. Jakkolwiek by to nie miało wyglądać. Zmiennik obrzucił mnie litościwym spojrzeniem i zmył się, nie zadając pytań. Musiałem wyglądać tak, jak się czułem. 
Rozejrzałem się po hallu. Szczerbate dynie, nietoperze z granatowej bibuły — głupie Halloween. Tym głupsze, że stary wspominał coś o „imprezie” dla kilkunastu nadzianych biznesmenów w konferencyjnej. Zamkniętej imprezie. Będą wywoływać duchy, później pewnie chlać, bzykać, i oczywiście uprzykrzać mi życie do białego rana. Nadziani debile wynajęli cały hotel, żeby pospólstwo im się nie szwendało. Jedyna pociecha, że może jeden przed drugim będzie chciał zaszpanować i posypią się napiwki w papierowych nominałach. Wybiła dwudziesta trzecia, zaczęli zjeżdżać. 
Debile, debile, debile — powtarzałem w myślach, podczas gdy częstowałem na lewo i prawo uśmiechem w stylu: Do usług, wielmożnemu państwu, o niczym innym nie marzę niż o podcieraniu waszych arcywielmożnych dup, srających złotówkami. Musiałem przyznać, że sprawili sobie ekstra wdzianka — żadnej szopki z przebieraniem się za polityków czy postacie z kreskówek. Prezentowali się niczym szlachetne persony z dawnej epoki przywołane na jedną noc z zaświatów. Mężczyźni mieli fraki i cylindry, kobiety misternie drapowane, kilkuwarstwowe suknie. I wszyscy nosili identyczne maski jak z antycznej tragedii. Robiły upiorne wrażenie w zestawieniu z eleganckimi strojami, dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że różnią się kształtem ust i nosów, jedne się śmieją, inne wyrażają smutek lub drwinę. 
Przy takiej liczbie gości brak typowego zamieszania i hałasu był czymś zadziwiającym. Jeśli rozmawiali między sobą, to tylko szeptem. Przeżyłem wiele porąbanych imprez, lecz tacy mi się nie trafili jeszcze nigdy. Spokojnie odhaczyłem rezerwacje, rozdałem klucze. 
Ostatni mężczyzna skinął na mnie palcem. 
— Myślałem, że pani Katarzyna będzie obsługiwać, skoro to z nią wszystko było załatwiane…? 
— Przyjdzie rano, taki mamy grafik. — Wyraz szyderstwa na masce gościa sprawił, że zmalałem o parę centymetrów. 
— Czy coś państwu nie… 
— Ależ skąd, dziękujemy za przemiłą obsługę. Myślę, że może się pan udać na spoczynek. — Wykonał gest iluzjonisty, trzy stuzłotówki zaszeleściły w palcach. — Proszę zamknąć główne drzwi i wygasić światła w hollu. 
— Nie wolno mi… 
— Uzgodniliśmy to z panią Katarzyną. Mamy wszystko, czego potrzebujemy. Proszę się spokojnie zdrzemnąć. — Spod nieruchomej maski patrzyły na mnie oczy z pionowymi źrenicami. Szkła kontaktowe, pomyślałem, ale i tak przeszły mnie ciarki. — Nocne zmiany to nic przyjemnego, prawda? 
Wziąłem klucz od pierwszego wolnego numeru i poczłapałem korytarzem, czując się po trosze jak wartownik opuszczający posterunek. Mogłem sobie na to pozwolić, ranną zmianę miała mieć Kaśka, a ona wszystko ogarnie i mnie nie wyda, nawet gdybym przysnął. Znaliśmy się od lat i ufaliśmy sobie. Było w tym nawet coś więcej. W każdym razie mogło być, gdybym zechciał. Albo gdyby ona zdecydowała się na pierwszy krok. Nigdy nie przypadła nam wspólna nocna zmiana. Jak choćby dziś, mimo że najazd dziwnych gości mógłby to uzasadnić. Ale układanie grafiku zmian należało do jej obowiązków… 
Blask ulicznych latarni docierał przez muślinowe firanki, otulając meble mglistą poświatą. Trzeba będzie od czasu do czasu przejść się i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zdjąłem służbową kamizelkę, nie zapalając światła podszedłem do barku, notując w myślach, by jak zwykle dopisać opróżnioną małpkę, któremuś z gości do rachunku. 
Zdębiałem na widok pełnej butelki Smirnoffa. Najwidoczniej ktoś zapomniał cennego bagażu, a sprzątaczka nie zdążyła przytulić fantu. Chwila wahania i po minucie siedziałem na fotelu ze szklanką w ręku i nogami na niskim stoliku. Butelkę postawiłem na dywanie w zasięgu ręki. Popiół z papierosa strącałem do spodeczka, uśmiechając się mimowolnie na myśl o całkowitym zakazie palenia w hotelu i czujniku dymu pod sufitem. Gdyby ustrojstwo reagowało na dym z fajek, nie byłoby jednej nocy bez alarmu, goście jarali w pokojach nagminnie, przysparzając tylko kłopotu obsłudze, znajdującej pety nawet w prysznicowej mydelniczce. 
Na zewnątrz deszcz chłostał szyby, muzyka z sali bankietowej docierała stłumiona, miałem wrażenie, że rozbrzmiewa tylko w mojej głowie. Może tak zresztą było, nie liczyłem drinków i nie spoglądałem na zegarek. Pukanie w okno wyrwało mnie z półsnu, uniosłem głowę. Ale na zewnątrz nie było nikogo, tylko kłaniające się wichurze nagie drzewa. 
Sięgnąłem po szlugi, gdy coś na idealnie zasłanym łóżku przyciągnęło moją uwagę. Jasna plama powoli nabrała kształtów, choć miałem dziwne wrażenie, że ciągle się zmienia niczym odbicie twarzy w marszczonej wiatrem wodzie. Nie byłem trzeźwy, wzrok płatał figle. 
Kot…? 
Nie mieliśmy w hotelu kota. 

***

Zbiór mrocznych opowiadań grozy, pełnych morderstw i zagadek. Część z nich ukazała się już w czasopismach, natomiast inne mają premierę właśnie w BookRage.





 ZGARNIJ EBOOKA Z



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger