Bardzo, BARDZO DOBRE (moim zdaniem) opowiadania grozy - polecam!
MOJA OCENA: 8/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Maski
Kluczyłem cmentarnymi alejkami w ostro zacinającym październikowym deszczu.
Powoli zapadał zmrok, chciałem tylko zapalić świeczkę i jak najszybciej wracać do domu.
Dotarłem na miejsce zdyszany, przysiadłem na mokrej, oblepionej liśćmi ławeczce.
— Cześć, tato — powiedziałem i wsunąłem do ust papierosa.
Taki mieliśmy zwyczaj, że choćby waliło się i paliło, w każdą rocznicę spotykaliśmy się
na cmentarzu, wypalić razem fajeczkę. Papieros zatlił się. Zaciągnąłem się głęboko i wypuściłem
nosem kłąb dymu.
On uczynił podobnie.
— Nie zostałeś księdzem? — zawsze pytał o to samo.
Pokręciłem głową.
— Przyszła?
Znów zaprzeczyłem niemym gestem.
— Przyjdzie, synu. Ona przyjdzie w końcu, a ty zapomnisz o mnie. Odbierze ci rozum i
naznaczy cię. Synu, dlaczego nie zostałeś księdzem?! Znajdzie cię i przyjdzie! Gdybyś był
księdzem…
Wiatr zawodził i szarpał koronami drzew, lecz przy grobie było cicho. Wyciągnąłem z
kieszeni znicz i pudełko zapałek.
— Nie słuchasz mnie. — Gasił mi jedną zapałkę po drugiej. Zawsze był trudny w
kontaktach, śmierć niczego nie zmieniła.
— Nigdy mnie nie słuchałeś!
— Muszę iść.
Wyprostowałem się, znicz zapłonął zimnym, błękitnym płomykiem, jednocześnie
koścista dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku.
— Synu…!
Wyszarpnąłem rękę i przejechałem się na śliskiej trawie. Gruchnąłem plecami o ziemię,
ojciec nachylił się nade mną, wpatrywał się martwymi, pozbawionymi źrenic oczyma.
— Idzie po ciebie, synu. Idzie…!
Tępy ból rozsadzał mi czaszkę. Usiadłem na tapczanie, przecierając mokry od potu kark.
Jeszcze kilka nocnych zmian pod rząd, a pewnego dnia obudzę się w kaftanie bezpieczeństwa.
Znów ten powalony sen, niech to szlak.
Jaki dziś dzień tygodnia? Na widok przewieszonych przez oparcie krzesła spodni od
garnituru i koszuli coś odemknęło się w pamięci. No tak, ślub szwagierki. Niech to, a prosto z
wesela do roboty. Po prostu żyć nie umierać!
— Paweł, wstawaj wreszcie! — z salonu dobiegł głos Wiktorii.
Żona, już wystrojona i utapirowana, ślęczała nad ogromną, złotą kartą z życzeniami.
Przecież nie mogła kupić standardowej, skromnej, bo nastąpiłby koniec świata, kartka od nas
musiała się wyróżniać! A moja małżonka jak zwykle przesadziła z formą, zapominając o jakości.
Ale ja miałem to gdzieś, przemknąłem do kuchni w nadziei, że uda mi się coś przekąsić przed
wyjściem.
— Paweł, ubieraj się. — Usłyszała otwieranie lodówki. Koci słuch zawodził ją tylko, gdy
próbowałem wyrazić opinię różniącą się od jej zdania.
— Głodny jestem.
— Tam się najesz, nie mamy czasu. Dopiszę życzenia od Marka, co?
A dopisuj co chcesz, pomyślałem, złapałem kawałek kiełbasy i pochłonąłem dwoma
kęsami.
— Paweł, dzisiaj trzydziesty pierwszy, prawda? Rany, o mały włos bym się pomyliła i
kartka byłaby do wyrzucenia.
Spojrzałem na kalendarz i zamarłem.
Trzydziesty pierwszy.
Rocznica śmierci ojca.
Zeszło
mu się dzień przed Świętem Zmarłych, nie sposób było zapomnieć tej daty.
Pierwszy raz nie pójdę w ten dzień na cmentarz.
W pracy zjawiłem się wykończony po weselu szwagierki. Nie piłem wiele i zerwałem się
przed oczepinami, lecz i tak czułem się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Przed hotelem
wyrzuciłem do kubła na śmieci połamany parasol, obrzydliwa jesienna szaruga tylko pogłębiała
podły nastrój.
Na myśl o kolejnej nieprzespanej nocy miałem ochotę schować się pod hotelową ladę i
niech się świat zawali, ale beze mnie. Stary lubił wpadać znienacka o najkoszmarniejszych
porach, tyle że akurat było mi wszystko jedno. Gdyby wyrzucił mnie z roboty, miałbym
przynajmniej powód, by wziąć życie we własne ręce. Jakkolwiek by to nie miało wyglądać.
Zmiennik obrzucił mnie litościwym spojrzeniem i zmył się, nie zadając pytań. Musiałem
wyglądać tak, jak się czułem.
Rozejrzałem się po hallu. Szczerbate dynie, nietoperze z granatowej bibuły — głupie
Halloween. Tym głupsze, że stary wspominał coś o „imprezie” dla kilkunastu nadzianych
biznesmenów w konferencyjnej. Zamkniętej imprezie. Będą wywoływać duchy, później pewnie
chlać, bzykać, i oczywiście uprzykrzać mi życie do białego rana. Nadziani debile wynajęli cały
hotel, żeby pospólstwo im się nie szwendało. Jedyna pociecha, że może jeden przed drugim
będzie chciał zaszpanować i posypią się napiwki w papierowych nominałach.
Wybiła dwudziesta trzecia, zaczęli zjeżdżać.
Debile, debile, debile — powtarzałem w
myślach, podczas gdy częstowałem na lewo i prawo uśmiechem w stylu: Do usług, wielmożnemu
państwu, o niczym innym nie marzę niż o podcieraniu waszych arcywielmożnych dup, srających
złotówkami.
Musiałem przyznać, że sprawili sobie ekstra wdzianka — żadnej szopki z przebieraniem
się za polityków czy postacie z kreskówek. Prezentowali się niczym szlachetne persony z dawnej
epoki przywołane na jedną noc z zaświatów. Mężczyźni mieli fraki i cylindry, kobiety misternie
drapowane, kilkuwarstwowe suknie. I wszyscy nosili identyczne maski jak z antycznej tragedii.
Robiły upiorne wrażenie w zestawieniu z eleganckimi strojami, dopiero po dłuższej chwili
zorientowałem się, że różnią się kształtem ust i nosów, jedne się śmieją, inne wyrażają smutek
lub drwinę.
Przy takiej liczbie gości brak typowego zamieszania i hałasu był czymś zadziwiającym.
Jeśli rozmawiali między sobą, to tylko szeptem. Przeżyłem wiele porąbanych imprez, lecz tacy
mi się nie trafili jeszcze nigdy. Spokojnie odhaczyłem rezerwacje, rozdałem klucze.
Ostatni mężczyzna skinął na mnie palcem.
— Myślałem, że pani Katarzyna będzie obsługiwać, skoro to z nią wszystko było
załatwiane…?
— Przyjdzie rano, taki mamy grafik. — Wyraz szyderstwa na masce gościa sprawił, że
zmalałem o parę centymetrów.
— Czy coś państwu nie…
— Ależ skąd, dziękujemy za przemiłą obsługę. Myślę, że może się pan udać na
spoczynek. — Wykonał gest iluzjonisty, trzy stuzłotówki zaszeleściły w palcach. — Proszę
zamknąć główne drzwi i wygasić światła w hollu.
— Nie wolno mi…
— Uzgodniliśmy to z panią Katarzyną. Mamy wszystko, czego potrzebujemy. Proszę się
spokojnie zdrzemnąć. — Spod nieruchomej maski patrzyły na mnie oczy z pionowymi
źrenicami. Szkła kontaktowe, pomyślałem, ale i tak przeszły mnie ciarki. — Nocne zmiany to nic
przyjemnego, prawda?
Wziąłem klucz od pierwszego wolnego numeru i poczłapałem korytarzem, czując się po
trosze jak wartownik opuszczający posterunek. Mogłem sobie na to pozwolić, ranną zmianę
miała mieć Kaśka, a ona wszystko ogarnie i mnie nie wyda, nawet gdybym przysnął. Znaliśmy
się od lat i ufaliśmy sobie. Było w tym nawet coś więcej. W każdym razie mogło być, gdybym
zechciał. Albo gdyby ona zdecydowała się na pierwszy krok.
Nigdy nie przypadła nam wspólna nocna zmiana. Jak choćby dziś, mimo że najazd
dziwnych gości mógłby to uzasadnić. Ale układanie grafiku zmian należało do jej obowiązków…
Blask ulicznych latarni docierał przez muślinowe firanki, otulając meble mglistą
poświatą. Trzeba będzie od czasu do czasu przejść się i sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Zdjąłem służbową kamizelkę, nie zapalając światła podszedłem do barku, notując w myślach, by
jak zwykle dopisać opróżnioną małpkę, któremuś z gości do rachunku.
Zdębiałem na widok
pełnej butelki Smirnoffa. Najwidoczniej ktoś zapomniał cennego bagażu, a sprzątaczka nie
zdążyła przytulić fantu. Chwila wahania i po minucie siedziałem na fotelu ze szklanką w ręku i
nogami na niskim stoliku. Butelkę postawiłem na dywanie w zasięgu ręki. Popiół z papierosa
strącałem do spodeczka, uśmiechając się mimowolnie na myśl o całkowitym zakazie palenia w
hotelu i czujniku dymu pod sufitem. Gdyby ustrojstwo reagowało na dym z fajek, nie byłoby
jednej nocy bez alarmu, goście jarali w pokojach nagminnie, przysparzając tylko kłopotu
obsłudze, znajdującej pety nawet w prysznicowej mydelniczce.
Na zewnątrz deszcz chłostał szyby, muzyka z sali bankietowej docierała stłumiona,
miałem wrażenie, że rozbrzmiewa tylko w mojej głowie. Może tak zresztą było, nie liczyłem
drinków i nie spoglądałem na zegarek. Pukanie w okno wyrwało mnie z półsnu, uniosłem głowę.
Ale na zewnątrz nie było nikogo, tylko kłaniające się wichurze nagie drzewa.
Sięgnąłem po
szlugi, gdy coś na idealnie zasłanym łóżku przyciągnęło moją uwagę.
Jasna plama powoli nabrała kształtów, choć miałem dziwne wrażenie, że ciągle się
zmienia niczym odbicie twarzy w marszczonej wiatrem wodzie. Nie byłem trzeźwy, wzrok płatał
figle.
Kot…?
Nie mieliśmy w hotelu kota.
***
Zbiór mrocznych opowiadań grozy, pełnych morderstw i zagadek. Część z nich ukazała się już w czasopismach, natomiast inne mają premierę właśnie w BookRage.
ZGARNIJ EBOOKA Z