"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Jaksa Jacek Komuda

"Z czar­nych bram jedę, z by­ałe­go szro­nu.Z ruin, gdzie du­sza moja ję­czyW mro­ku się bi­jąc i pierś dzwo­nu"

Dobra i wciągająca opowieść, przez której początek ledwie przebrnęłam, przez wzgląd na język/gwarę;) Ale potem już było ok:)
Dezorientujące jest także to, że każdy rozdział zaczyna się czymś innym, przez co początkowo trudno się połapać, co i jak, kto i gdzie.
Poza tym troszkę wiedźmińsko, klimatycznie i zapowiadająco 2 część.

Świetne ilustracje.

MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!



Prawo Trwogi

Oto uczy­ni­łem wam na czo­łach i tar­czach znak krwi mo­jej. Aby­ście nie szczę­dzi­li wła­snej, bro­niąc praw, któ­re czy­nią was ludź­mi.
Wy­zna­nie Jes­sy

W mro­ku na­ro­dził się ognik, czer­wo­ny jak do­ga­sa­ją­ca głow­nia po­chod­ni. Obok zja­wił się dru­gi, trze­ci i... dzie­sią­ty. Za­pa­la­ły się pod drze­wa­mi, wszę­dzie, gdzie kró­lo­wał mrok. Dziś na nie­bie nie było srebr­ne­go, pięk­ne­go Knia­ży­ca. Za­miast nie­go wze­szedł ten okrut­ny – Hall. Wą­ski, czer­wo­ny sierp ze sty­ka­ją­cy­mi się ro­ga­mi tkwił wśród roz­sy­pa­ne­go prosz­ku gwiazd jak nie­fo­rem­ny, nie­do­koń­czo­ny pier­ścień; złe oko bo­gów wpa­trzo­ne w skry­tą w ciem­no­ści zie­mię. Nad­cho­dzi­ła Pu­sta Noc. Czas upio­rów i krwi.
Las ożył. Po­kracz­ne cie­nie gęst­nia­ły pod wie­ko­wy­mi jo­dła­mi i świer­ka­mi, zbie­ra­ły się, ota­cza­ły krę­giem obo­zo­wi­sko roz­ja­śnio­ne kil­ko­ma ogni­ska­mi. Syl­we­ty na czte­rech no­gach za­koń­czo­nych ko­py­ta­mi, z tu­ło­wi wy­ra­sta­ły ogrom­ne gło­wy na­je­żo­ne roz­ło­ży­sty­mi ro­ga­mi, wy­pust­ka­mi i pra­wie ludz­ki­mi ra­mio­na­mi.
Na prze­ni­kli­wy świst pisz­czał­ki ru­szy­li z im­pe­tem. Z krót­kim grzmo­tem ko­pyt wy­rwa­li się spod drzew na po­la­nę, wy­pa­dli ze wszyst­kich stron, jak żywy, za­cie­śnia­ją­cy się krąg śmier­ci.
Wrzask, któ­ry się pod­niósł, był stłu­mio­ny. Ata­ku­ją­cy prze­to­czy­li się ni­czym fala po śpią­cych wo­kół ognisk lu­dziach, tra­tu­jąc ich ko­py­ta­mi. Wbi­ja­jąc okry­tych płasz­cza­mi i skó­ra­mi nie­szczę­śni­ków w zie­mię, miaż­dżąc gło­wy, ra­mio­na i ręce. Krzyk! W po­tęż­nie­ją­cą wrza­wę, w gar­dło­we po­hu­ki­wa­nie ata­ku­ją­cych wbił się prze­raź­li­wy pisk dzie­ci, płacz ko­biet. Nikt się nie bro­nił, nie się­gał po włócz­nię, to­pór. Na­jeźdź­cy sie­kli ucie­ka­ją­cych za­krzy­wio­ny­mi ostrza­mi, oba­la­li wło­cha­ty­mi pier­sia­mi. Nie zna­li li­to­ści, nikt nie wy­uczył ich mi­ło­sier­dzia. W za­mę­cie, w bla­skach ognia prze­la­ty­wa­ły tyl­ko ich ogrom­ne kształ­ty. Zwie­rzę­ce chra­pa­nie, gar­dło­wy krzyk. Świst i błysk sta­li – cia­ła wa­lą­ce się na zie­mię, wpa­da­ją­ce w ogień, zde­rza­ją­ce się i po­ty­ka­ją­ce w uciecz­ce!
Grot ze­rwał się na pierw­szy od­głos rze­zi. I tak pra­wie nie spał, je­dy­nie prze­cze­ki­wał chłod­ną wcze­sno­wio­sen­ną noc. Ku­lił się przy ogniu okry­ty cien­kim, sza­rym płasz­czem, sta­ra­jąc zna­leźć pod nim choć odro­bin­kę cie­pła. Kie­dy tyl­ko sta­nął na no­gach, pchnię­to go i ru­nął na zie­mię, za­marł na chwi­lę na roz­sta­wio­nych ra­mio­nach, po­pa­rzył lewą dłoń wę­gla­mi, aż krzyk­nął i prze­wa­lił się na bok. Ja­kiś nie­zna­jo­my upadł obok, char­cząc, krztu­sząc się krwią, kneź le­d­wie zdo­łał po­de­rwać się z zie­mi, a za­raz po­rwał go i zdu­sił tłum ucie­ka­ją­cych. Grot po­ty­kał się na ka­mie­niach, pa­dał na ko­la­na, czu­jąc woń krwi, że­la­za, tlą­cych się skór.
– Hun­gu­ry! – brzmia­ło z se­tek gar­deł. – Hun­gu­ry­y­yy! Ra­tuj­cie­eee!
Grot wraz z ciż­bą ucie­kał w las, byle da­lej od le­śnych roz­sta­jów, ale na­jeźdź­cy nie po­zwo­li­li roz­pro­szyć się lu­dziom. Po­go­niw­szy ich od ognisk, za­rą­baw­szy tych, któ­rzy byli uzbro­je­ni albo wy­glą­da­li groź­nie, za­czę­li za­ga­niać prze­ra­żo­ne nie­wia­sty, star­ców i dzie­ci w gro­ma­dę – ni­czym sta­do owiec. De­mo­ny scho­wa­ły za­krwa­wio­ne ostrza, się­gnę­ły po baty. Dłu­gie, sple­cio­ne, seg­men­to­we na­ha­je za­czę­ły opa­dać ze świ­stem na gło­wy i kar­ki ucie­ka­ją­cych. Ich siła była nie­mo­żeb­na – każ­de świ­śnię­cie to krót­ki trzask, ło­skot, opę­tań­czy wrzask bólu! Rze­mie­nie prze­ci­na­ły skó­rę, ła­ma­ły pal­ce, roz­ci­na­ły łby. Grot do­stał po ręce; cios był tak sil­ny, że kneź po­le­ciał na zie­mię, po­trą­ca­jąc przy tym si­wo­wło­są ko­bie­tę. W cha­osie za­cho­wał reszt­ki dwor­no­ści – wy­cią­gnął do niej rękę, ale na­jeźdź­cy nie dali mu cza­su. Usły­szał ło­skot ko­pyt, okrop­ny świst, trzask bata, ude­rze­nie, któ­re na­stą­pi­ło po nim, było ni­czym po­ca­łu­nek żmii; ci­snę­ło go na ka­mie­nie, po­czuł krew spły­wa­ją­cą z ręki, któ­rą za­sta­wił się nie­po­rad­nie. Pod ba­tem Hun­gu­rów scze­zły w nim reszt­ki dumy i przy­zwo­ito­ści.
Za­gna­li lu­dzi na po­wrót do obo­zo­wi­ska – pod ogrom­ne, wie­ko­we świer­ki – do zbi­tej z bali za­gro­dy dla by­dła. Wci­snę­li tam tłum, na­pie­ra­jąc wło­cha­ty­mi pier­sia­mi, tnąc na lewo i pra­wo ba­ta­mi. Ko­bie­ty szlo­cha­ły, któ­raś krzy­cza­ła. Dzie­ci pła­ka­ły. Ran­ni ję­cze­li, wyli dzi­ki­mi gło­sa­mi.
Gar­dło­wa mowa. Ek-kej! Udun – bo­oor­te ki­smak! Sło­wa jak z po­gań­skiej kra­iny zmar­łych – Na­wii. Gar­dło­we, chro­po­wa­te, na­wet bies tak nie mó­wił. W od­po­wie­dzi wśród lu­dzi za­szem­ra­ły sło­wa wes­tchnień i mo­dli­twy. „O Jes­sa, ra­tuj nas! Z le­śnej gę­stwi­ny wo­łam do cie­bie, Pra­oj­cze! Gro­mie, po­mścij nas!” – char­ko­tał ktoś też sta­re po­gań­skie prze­kleń­stwa.
Grot stał ści­śnię­ty w okrwa­wio­nym, śmier­dzą­cym bru­dem i stra­chem tłu­mie. Po­wi­nien wziąć się w garść, był prze­cież kne­ziem, sa­dow­ni­czym bo­żym, słu­gą Pra­oj­ca. Wi­nien mo­dlić się, wspie­rać prze­ra­żo­ne du­sze obok. A jed­nak gro­za dła­wi­ła za gar­dło. Ktoś cią­gle wbi­jał mu ło­kieć w bok, sto­py w chłop­skich cho­da­kach dep­ta­ły po pal­cach. Po­obi­ja­ny, drżą­cy, nie krzy­czał, nie szar­pał się. Pa­trzył.
Czar­ne, po­kracz­ne kształ­ty wa­ro­wa­ły wo­kół za­gro­dy. Wię­cej ich zgro­ma­dzi­ło się w obo­zo­wi­sku. Do­rzu­ci­ły drew do za­dep­ta­nych ognisk, roz­dmu­cha­ły żar; wi­dać w ciem­no­ści wi­dzia­ły rów­nie sła­bo jak lu­dzie.
To wszyst­ko trwa­ło ja­kiś czas. Tak dłu­gi, że pło­ną­cy na nie­bie Hall za­czął bled­nąć. Zły blask roz­my­wał się, ucie­ka­jąc przed świa­tło­ścią. Da­le­ko, na wscho­dzie, za po­szar­pa­ną li­nią Krę­gu Gór prze­dzie­ra­ła się wą­ska smu­ga świ­tu. Opa­ry wsta­wa­ły z gór­skich po­to­ków i mo­kra­deł.
Wcze­sny świt za­ry­so­wał praw­dzi­we ob­li­cze na­jeźdź­ców. Naj­pierw Grot do­strzegł, że wca­le nie mie­li ko­pyt. Po pro­stu do­sia­da­li ni­skich, krę­pych, wło­cha­tych koni, cuch­ną­cych go­rzej niż ster­ta na­wo­zu. Nie­któ­rzy już po­zsia­da­li, pre­zen­tu­jąc się w ca­łej oka­za­ło­ści. Ro­śli, ale prze­cież nie wiel­ko­lu­dy – zgar­bie­ni, o śnia­dych ob­li­czach i szpi­cza­stych czasz­kach, le­d­wie przy­po­mi­na­li lu­dzi. Prze­czy­ły temu tak­że sko­śne, jak­by na­cią­gnię­te na boki, dzi­wacz­ne oczy. Nie­któ­re ob­li­cza, uma­za­ne na bia­ło, przy­po­mi­na­ły upio­ry z gro­bu. Mowa Hun­gu­rów brzmia­ła obco, zło­wro­go. Na gło­wach no­si­li dzi­wacz­ne, skó­rza­ne heł­my z trze­ma opa­da­ją­cy­mi na boki pła­ta­mi skó­ry, cza­sem po­kry­te fu­trem, albo ogrom­ne cza­py ozdo­bio­ne roz­ło­ży­sty­mi ro­ga­mi. Cia­ła osła­nia­ły pan­ce­rze ze zło­ci­stych pły­tek lub ka­wał­ków skó­ry po­wią­za­nych rze­mie­nia­mi, nie­kie­dy zwy­kłe fu­tra albo ka­fta­ny. Dzi­wacz­ne, prze­szy­wa­ne gru­bą dra­twą, aż two­rzy­ły się na nich wzo­ry w kwa­dra­ty. W rę­kach za­krzy­wio­ne mie­cze, to­po­ry i baty – dłu­gie, wlo­ką­ce się po zie­mi. Grot już wie­dział, że jed­no ude­rze­nie może po­wa­lić do­ro­słe­go woja. Za­da­ne ze świ­stem prze­ci­na skó­rę niby do­brze wy­ostrzo­ny nóż.
Usły­szał wrzask, krzy­ki, tłum za­fa­lo­wał, więc prze­niósł wzrok na obo­zo­wi­sko. Hun­gu­rzy przy­pę­dzi­li tam gro­mad­kę ko­biet, roz­dzie­li­li wśród śmie­chów i kla­śnięć ba­tów mię­dzy kil­ku wo­jow­ni­ków. Te­raz odzie­ra­li je z gie­zła i suk­ni. Ktoś obok krzy­czał, na­wo­ły­wał: „Sław­na! Sław­na­aa!”. Inny rzu­cił się na ra­tu­nek, wpadł bez bro­ni, jak bu­haj na naj­bliż­sze­go Hun­gu­ra, prze­wró­cił, wbił ko­la­nem w ka­mie­ni­stą, gór­ską zie­mię.
Trzask! – to prze­mó­wił bat.
Sza­rzy i bru­nat­ni na­jeźdź­cy sko­czy­li ku czło­wie­ko­wi jak wil­ki.
Świst ostrza, okrwa­wio­na gło­wa, cio­sy i razy opa­da­ją­ce na cia­ło, co­raz bar­dziej przy­po­mi­na­ją­ce stłam­szo­ny, okry­ty po­so­ką to­bół. Wy­so­kie, skó­rza­ne buty o pod­wi­nię­tych no­skach miaż­dży­ły pal­ce wy­cią­ga­ją­ce się w stro­nę obo­zu, szu­ka­ją­ce ostat­nie­go opar­cia w bólu.
Płacz i jęk ko­bie­ty odar­tej z szat i god­no­ści. Nie­wo­lo­nej przez wy­so­kie­go, czar­nia­we­go bie­sa, z wą­sa­mi jak dwa zwie­sza­ją­ce się na­tłusz­czo­ne tro­ki. A wszyst­ko na oczach jej męża. Wście­kłe wy­cie męż­czy­zny na­pie­ra­ją­ce­go na ostrza, char­ko­tli­wa mowa Hun­gu­rów, przy­sta­wia­ją­cych mu broń do pier­si. Ich śmiech ra­nił go­rzej niż chla­śnię­cia ba­tem.
Grot stał zmar­twia­ły. Wie­dział, że po­wi­nien prze­ciw­sta­wić się prze­mo­cy, wzy­wać do opa­mię­ta­nia. Wyjść ze sło­wem Jes­sy jak z tar­czą. A jed­nak nie miał siły: bez­bron­ny, z go­ły­mi rę­ka­mi, wy­stra­szo­ny, mógł tyl­ko ob­ser­wo­wać wszyst­ko, co dzia­ło się w obo­zo­wi­sku. I wie­dział, że tam­ci nie po­słu­cha­ją.
Krzyk nie­wo­lo­nych nie­wiast wwier­cał się w uszy. Płacz ude­rzał w du­szę. Zgro­ma­dze­ni w za­gro­dzie ucie­ki­nie­rzy krzy­cze­li, ob­rzu­ca­li Hun­gu­rów prze­kleń­stwa­mi, wy­gra­ża­li im pię­ścia­mi. Ktoś pró­bo­wał uciecz­ki. Do­się­gła go strza­ła. Każ­dy z na­jeźdź­ców miał łuk – czar­ny, wą­ski, dzi­wacz­nie wy­gię­ty do tyłu, okle­jo­ny czymś, co wy­glą­da­ło na płyt­ki z rogu. Przy boku albo przy ko­niu saj­dak pe­łen strzał z gra­nia­sty­mi gro­ta­mi – za­bi­ja­ją­cych szyb­ko i sku­tecz­nie.
W obo­zo­wi­sku wstał gwar. Kil­ku na­jeźdź­ców w skó­rza­nych zbro­jach opra­wia­ło woły, pod­rzy­na­jąc im gar­dła tak spraw­nie, aż krew by­dlę­ca mie­sza­ła się z ludz­ką. Ścią­ga­li z nich skó­rę ca­ły­mi pła­ta­mi, ka­wa­ły pa­ru­ją­ce­go mię­sa rzu­ca­li na wę­gle.
I wte­dy resz­ta, znu­dzo­na wi­dać gwał­ta­mi, dała chwi­lę spo­ko­ju udrę­czo­nym dziew­kom i nie­wia­stom, sku­pi­ła się wo­kół za­gro­dy. Dwóch od­rzu­ci­ło bel­ki, któ­ry­mi za­sta­wi­li wej­ście, po­zo­sta­li roz­dzie­li­li się – czte­rech bli­sko, po­zo­sta­li w dwóch gru­pach, po le­wej i po pra­wej stro­nie. Mię­dzy nimi za­trzy­mał się wy­so­ki, o po­bie­la­nym ob­li­czu, z wą­sa­mi za­ple­cio­ny­mi w war­ko­czy­ki, do­sia­da­ją­cy kasz­ta­no­we­go ko­nia o gru­bej, ster­czą­cej grzy­wie, gę­stym ogo­nie i szla­chet­nym py­sku.
Dwóch pierw­szych ob­ró­ci­ło się do więź­niów i na­gle jak­by opa­dły z nich ma­ski, bo ro­ze­śmie­li się gar­dło­wo, we­so­ło, po ludz­ku.
– Hie! Hie sko­ri tu­du­num! – za­wo­łał pierw­szy. – At-we usztu­łuk! Ne afra­mor Hun­gu­ra!
Po­kle­pał się po po­licz­kach, po brzu­chu, za­chę­cał ręką, za­ta­czał koła, wo­ła­jąc prze­ra­żo­nych do sie­bie. Resz­ta śmia­ła się co­raz gło­śniej.
Nikt się nie po­ru­szył, bo praw­dę mó­wiąc, zgro­ma­dzo­nych w za­gro­dzie do­słow­nie zdru­zgo­tał ten szcze­ry, nie­wy­mu­szo­ny śmiech na­past­ni­ków. Wresz­cie pierw­szy – ten w ka­fta­nie ob­szy­tym fu­trem, gru­by i pulch­ny na gę­bie – do­sko­czył do gro­ma­dy, wy­cią­gnął z niej, wła­ści­wie wy­szarp­nął za rękę ro­słe­go chło­pa w fu­trza­nej cza­pie, ubło­co­nej, po­szar­pa­nej ko­szu­li i no­ga­wi­cach. Po­kle­pał go po przy­ja­ciel­sku po ra­mie­niu, po­pchnął przed ob­li­cze tego, któ­ry sie­dział w sio­dle – pew­nie do­wód­cy albo star­sze­go.
Chłop był bla­dy, ze­stra­cha­ny. Nie­pew­nym ru­chem zdjął czap­kę; wte­dy Hun­gur bez­ce­re­mo­nial­nie ob­ma­cał mu ra­mio­na, brzuch i bar­ki. Za­cmo­kał, uśmiech­nął się.
– Uk jak­sze koł! Uk! Uk!
Znów wy­buch, wła­ści­wie cała sal­wa śmie­chu. Po­ma­lo­wa­ny na gę­bie ski­nął gło­wą, wska­zał na pra­wo le­d­wie wi­docz­nym skrę­tem gło­wy, lek­kim ski­nie­niem ręki trzy­ma­ją­cej na­haj.
Po­wle­kli chło­pa do obo­zo­wi­ska, tam wy­krę­ci­li mu ręce w tył, zwią­za­li za ple­ca­mi, we­pchnę­li w ra­mio­na po­zo­sta­łych kom­pa­nów. We­so­ły, pu­co­ło­wa­ty Hun­gur do­bie­rał się do na­stęp­ne­go. Ten był cher­la­wy i gar­ba­ty. Po­si­wia­ły, bosy, wspie­ra­ją­cy się na ko­stu­rze. Na­jeźdź­ca zrzu­cił mu z gło­wy kap­tur, po­ma­cał mię­śnie, po­krę­cił gło­wą, ro­ze­śmiał się, w czym zno­wu za­wtó­ro­wa­li po­zo­sta­li.
Bia­ły tym ra­zem dał znak w lewo. Pu­co­ło­wa­ty bła­zno­wał – prze­cią­gnął pa­lu­chem po szyi, wy­trzesz­czył oczy. Śmiech bił w nie­bo, uno­sił się nad po­la­ną, ogłu­piał jeń­ców.
Hun­gur po­pchnął ka­le­kę w stro­nę dwóch kom­pa­nów. Ten sku­lił się, obej­rzał, krzyk­nął. Bał się pod­stę­pu.
„Nic, nic ci!” – zda­wał się mó­wić śmiech Hun­gu­ra, któ­ry po­kle­pał jeń­ca po ple­cach, po­pchnął lek­ko. Jak­by w od­po­wie­dzi tam­ci wy­cią­gnę­li ręce do męż­czy­zny. Na po­wi­ta­nie, na przy­wi­ta­nie?
Grot po­czuł chłód w ser­cu.
Ka­le­ka uczy­nił pierw­szy roz­ko­ły­sa­ny, sła­by krok. Po­tem dru­gi, trze­ci...
Zgrzyt że­la­za, świst ostrza!
Jed­no pro­ste cię­cie. Stru­mień krwi sik­nął z ki­ku­ta szyi, z pu­ste­go miej­sca po zdję­tej gło­wie, wkrót­ce zma­lał, zni­kał, bro­cząc ka­mie­nie i wy­ra­sta­ją­cą spo­mię­dzy nich pierw­szą zie­lo­ną tra­wę. Zgro­ma­dzo­ny w za­gro­dzie tłum wrza­snął jed­nym gło­sem. Tym­cza­sem je­den z na­jeźdź­ców schy­lił się po gło­wę, pod­niósł ją, strzą­snął krew, po­tem za­pa­ko­wał do skó­rza­ne­go wor­ka.
Po co?
Hun­gu­rzy sko­czy­li do wej­ścia, już wy­cią­ga­li na­stęp­ną ofia­rę.
Mło­dą nie­wia­stę z dziec­kiem – zło­to­wło­są dziew­czyn­ką tu­lą­cą się do pier­si.
Tłu­sty za­cmo­kał z po­dzi­wu, kie­dy cią­gnął ją przed star­sze­go. Nie­szczę­sna nie bro­ni­ła się, nie szar­pa­ła, szła jak owca na rzeź, roz­dy­go­ta­ny­mi rę­ka­mi przy­ci­ska­jąc cór­kę do pier­si.
Bla­de ob­li­cze Hun­gu­ra było nie­ru­cho­me. Żad­nych uczuć. Ski­nie­nie gło­wą w pra­wo i... w lewo.
Grot od­czy­tał wy­rok bez słów. Mat­ka do obo­zu. Dziec­ko... nie prze­ży­je.
Tłu­sty Hun­gur szarp­nął dziew­czyn­kę; ale wy­rwać dziec­ka z rąk mat­ki nie zdo­łał. Szar­pał się, sa­pał, na po­moc sko­czy­li po­zo­sta­li. Naj­pierw prze­py­cha­li się koło mat­ki, chcąc wy­rwać ma­leń­stwo. Po­tem za­czę­li brać sze­ro­kie za­ma­chy na­ha­ja­mi.
Nie­wia­sta krzy­cza­ła, szlo­cha­ła, ale trzy­ma­ła dziec­ko po­krwa­wio­ny­mi rę­ka­mi, jak że­la­zne obej­my przy­ci­ska­ją­cy­mi małą do pier­si. Z roz­pa­czą, co­raz moc­niej, kur­czo­wo, do sza­leń­stwa­aaa!
Na­gle wy­rwa­li jej małą. Płacz dziew­czyn­ki wstrzą­snął zmy­sła­mi.
I wte­dy Grot po­stą­pił do przo­du. Wy­rwał spod płasz­cza skry­wa­ny Znak Świę­tej Włócz­ni, uniósł w górę. Szedł. Naj­bliż­szy z Hun­gu­rów pod­niósł gło­wę.
– Ustu­di, ga­raun! Ustu­di! Ne tu­du­num! Neee!
Za­mie­rzył się na­ha­jem. Bat świ­snął jak żmi­ja, roz­wi­ja­jąc się z sy­kiem.
– Zo­staw­cie ją w imię Jes­sy! – krzyk­nął Grot. – Ostaw­cie dziec­ko, co nic nie uczy­ni­ło! Idź­cie w pod­mor­ską ot­chłań, w ogień i żar, któ­ry wy­pa­li z was zło i wy­stęp­ki!
Cios spadł z ło­sko­tem, bat za­wi­nął się wo­kół ra­mie­nia, prze­ciął lewy bark i ple­cy bo­le­sną wstę­gą bólu. Grot padł na ko­la­na, jęk­nął, ale wciąż trzy­mał Znak, wy­cią­gał go do Hun­gu­ra jak pu­klerz, jak tar­czę, wska­za­nie losu.
Dru­gie ude­rze­nie spa­dło z tyłu. Tym ra­zem kneź ru­nął na bok, zwi­nął się z bólu, nie krzy­czał. Zo­ba­czył unie­sio­ne ostrza, to­po­ry i krzy­we mie­cze, roz­pło­mie­nio­ne, roz­wście­czo­ne ob­li­cza...
Chciał sku­lić się, za­paść w so­bie, ukryć gło­wę w ra­mio­nach, ale nie star­czy­ło sił. Po­mo­gli wro­go­wie. Po­czuł grad cio­sów spa­da­ją­cy na ple­cy, smród skór i koń­skie­go potu, za­raz po­tem twar­de ręce po­de­rwa­ły mu ra­mio­na w górę, tak szyb­ko, że na­wet nie zdo­łał we­zwać Jes­sy na po­moc. Z roz­pa­czą uświa­do­mił so­bie, że za­raz skoń­czy się wszyst­ko, tu­taj, na za­krwa­wio­nej le­śnej po­la­nie...
– Zo­staw­cie dziec­ko... – wy­char­czał ostat­kiem sił. To­pór był już nad jego gło­wą, obły, błysz­czą­cy jak Hall w peł­ni.
Ale nie opadł (...)


***

Zanurz się w opowieści o świecie, gdzie dzielni wojowie stają naprzeciw strzyg i upiorów. Gdzie walka o władzę między ludźmi toczy się równie zażarcie, co walka między starymi a nowymi Bogami.
W powietrzu unosi się zapach nieprzebytych borów. Ziemia drży, gdy zastęp koczowników rusza galopem do ataku. Nad pobojowiskiem krążą kruki.
Dawny świat umiera, nowy dopiero zaczyna się kształtować. Tylko krok dzieli ludzi od całkowitego, niszczycielskiego chaosu i zguby.






Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger