"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Cmętarz zwieżąt/ Smętarz dla zwierzaków Stephen King

"On kupił jej sześć sukienek, a ja wskrzesiłem z martwych jej pieprzonego kota, więc kto kocha ją bardziej?"

No i cóż ja mogę napisać o tym arcydziele?
Horror lat mojego dzieciństwa.
Jak do tej pory nie spotkałam lepszej książki w tej tematyce - i jestem pewna, że nie spotkam.
W końcu Król może być tyko jeden, a ta opowieść jest na to dowodem!
POLECAM ALWAYS!

MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1
Louis Creed stracił ojca, gdy miał zaledwie trzy lata; nigdy nie poznał swych dziadków i nie oczekiwał bynajmniej, że wkraczając w wiek średni, znajdzie nowego ojca, jednakże tak właśnie się stało – choć, jak wypada dorosłemu mężczyźnie, spotykającemu tak późno człowieka, który winien odgrywać tę rolę, nazwał go przyjacielem. Poznali się wieczorem tego dnia, gdy wraz z żoną i dwójką dzieci wprowadzał się do wielkiego, białego drewnianego domu w Ludlow. Razem z nimi przybył tam również Winston Churchill, czyli Church, kot córki Louisa, Eileen.
Uniwersyteccy wywiadowcy działali powoli, poszukiwania domu w znośnej odległości od uczelni przypominały mrożący krew w żyłach thriller, toteż kiedy wreszcie zbliżyli się do miejsca, w którym miała stać wymarzona siedziba (Wszystko się zgadza – jak znaki w noc przez zabójstwem Cezara, pomyślał ponuro Louis), byli zmęczeni, spięci i bardzo drażliwi. Gage ząbkował i awanturował się niemal bez przerwy. Nie chciał zasnąć, choć Rachel starała się ukoić go kołysankami. Potem spróbowała go nakarmić, mimo iż nie nadeszła jeszcze pora, lecz Gage orientował się w rozkładzie posiłków równie dobrze jak ona (a może nawet lepiej) i natychmiast ugryzł ją w pierś swymi nowymi ząbkami. Rachel, wciąż nie do końca przekonana do pomysłu przeprowadzki z Chicago do Maine, wybuchnęła płaczem. Natychmiast dołączyła do niej Eileen, zapewne w odruchu tajemnej kobiecej solidarności. Z tyłu kombi Church krążył niestrudzenie, tak jak to czynił przez ostatnie trzy dni – tyle bowiem zajęła im jazda z Chicago. Zamknięty w klatce przeraźliwie miauczał, ale to niespokojne krążenie, gdy w końcu ustąpili i wypuścili go, było niemal równie irytujące.
Sam Louis także miał ochotę się rozpłakać. Nagle przyszedł mu do głowy szalony, lecz dość nęcący pomysł: zaproponuje, by wrócili do Bangor i przekąsili coś w oczekiwaniu na wóz meblowy, a kiedy trójka zakładników losu wysiądzie, on doda gazu i odjedzie, nie oglądając się za siebie, cisnąc gaz do dechy i napawając się rykiem potężnego, czterocylindrowego silnika wozu, łapczywie żłopiącego cenną benzynę. Ruszy na południe, aż do Orlando na Florydzie, i pod nowym nazwiskiem znajdzie sobie posadę lekarza w Disney Worldzie. Ale zanim skręci na autostradę – dziewięćdziesiątą piątą, na południe – zatrzyma się na poboczu i wyrzuci też tego pieprzonego kota.
I wtedy pokonali zakręt, a ich oczom ukazał się dom, który wcześniej oglądał jedynie sam Louis. Gdy tylko upewnił się ostatecznie co do swej posady na uniwersytecie, przyleciał tu, by przyjrzeć się bliżej wyselekcjonowanym ze zdjęć siedmiu możliwym siedzibom, i wybrał właśnie tę: wielkie stare domostwo w nowoangielskim stylu kolonialnym (lecz niedawno ocieplone i izolowane; koszty ogrzewania, choć koszmarnie wysokie, nie przekraczały poziomu szaleństwa), trzy pokoje na dole, cztery dalsze na piętrze, długa szopa, którą później także można przebudować, a wszystko otoczone rozległym trawnikiem, soczyście zielonym nawet w sierpniowym upale.
Za domem rozciągała się wielka łąka, na której mogły bawić się dzieci. Dalej zaczynał się praktycznie niemający końca las. Posiadłość graniczyła z gruntami stanowymi i, jak wyjaśnił pośrednik, w przewidywalnej przyszłości nie planowano tu żadnej rozbudowy. Resztki szczepu Indian Micmaców żądały blisko ośmiu tysięcy akrów ziemi w Ludlow i miastach na wschód od niego. Skomplikowany proces, w którym oprócz stanu stroną był także rząd federalny, potrwa zapewne do następnego wieku.
Rachel natychmiast przestała płakać. Wyprostowała się.
– Czy to…?
– Tak – odparł Louis z lekką obawą (niebezpiecznie graniczącą ze strachem) w głosie. W istocie był przerażony. Za ten dom zastawił dwanaście lat ich życia; spłacą go dopiero wtedy, gdy Eileen skończy siedemnaście lat. Siedemnaście lat! W ogóle nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Przełknął ślinę.
– I co ty na to?
– Co ja na to? Jest piękny! – odparła i z serca – oraz umysłu – Louisa spadł olbrzymi kamień. Nie żartowała, widział to po sposobie, w jaki patrzyła na dom, kiedy skręcali w wyasfaltowany podjazd okrążający budynek i wiodący do szopy na tyłach. Jej oczy badały już puste okna, a myśli zaprzątały kwestie takie jak odpowiednie zasłony, cerata do wyłożenia półek w kredensie i Bóg jeden wie, co jeszcze.
– Tatusiu? – zagadnęła siedząca z tyłu Eileen. Ona też już nie płakała. Nawet Gage przestał marudzić. Louis rozkoszował się ciszą.
– Tak, kochanie?
Jej widoczne w lusterku oczy, brązowe pod ciemnoblond grzywką, także badały dom, trawnik, widoczny w dali po lewej dach sąsiedniego budynku, rozległe pole aż po linię lasu.
– Czy to jest nasz dom?
– To będzie nasz dom, złotko.
– Hura! – krzyknęła, ogłuszając go kompletnie. Choć czasami Eileen mocno go drażniła, w tym momencie Louis nie dbał o to, czy kiedykolwiek zobaczy Disney World w Orlando.
Zaparkował przed szopą i zgasił silnik.
Silnik umilkł. W popołudniowej ciszy – która po Chicago, harmidrze State Street i Loopa wydawała się przejmująca – słodko śpiewał ptak.
– Dom – westchnęła cicho Rachel, nie odrywając wzroku od budynku.
– Dom – powiedział z zadowoleniem Gage z jej kolan.
Louis i Rachel spojrzeli po sobie. Widoczne w lusterku oczy Eileen rozszerzyły się gwałtownie.
– Czy on…
– Czy ty…
– Czy to…
Wszyscy zaczęli mówić razem i razem wybuchnęli śmiechem. Gage ssał kciuk, nie zwracając uwagi na rodzinę. Prawie od miesiąca mówił „Ma”, a kilka razy zaryzykował nawet coś, co przy dużej dawce życzliwości (bądź, jak w przypadku Louisa, nadziei) można by uznać za „Taaa”.
Ale to, przypadkiem czy dzięki naśladownictwu, było prawdziwe słowo. Dom.
Louis podniósł synka z kolan żony i przytulił mocno.
I tak przybyli do Ludlow (...)

***
Zazwyczaj przeprowadzka to początek nowego życia, ale dla rodziny Creedów stała się początkiem ich końca. Mistrz horroru Stephen King zaprasza czytelników na wycieczkę do piekła i z powrotem!

Na świecie istnieją dobre i złe miejsca. Nowy dom rodziny Creedów w Ludlow był niewątpliwie dobrym miejscem - przytulną, przyjazną wiejską przystanią po zgiełku i chaosie Chicago. Cudowne otoczenie Nowej Anglii, łąki, las; idealna siedziba dla młodego lekarza, jego żony, dwójki dzieci i kota. Wspaniała praca, mili sąsiedzi - i droga, po której nieustannie przetaczają się ciężarówki. Droga i miejsce za domem, w lesie, pełne wzniesionych dziecięcymi rękami nagrobków, z napisem na bramie: CMĘTARZ ZWIEŻĄT (cóż, nie wszystkie dzieci znają dobrze ortografię...). 

Ci, którzy nie znają przeszłości, zwykle ją powtarzają... i nie chcą słuchać ostrzeżeń.

Stephen King napisał tę powieść podczas pobytu w wynajętym domku w Orrington, w stanie Maine. Fakt ten nic by nie znaczył, gdyby nie cmentarz zwierząt, który znajdował się za domkiem... Powieść zekranizowano w 1989 roku, scenariusz napisał sam autor książki (film znany w Polsce pod tytułem „Smętarz dla zwierzaków”). King wystąpił w filmie w roli księdza odprawiającego mszę podczas pogrzebu.







EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER







Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger