Dodge intrepid stał pod kępą jodeł, przodem ku morzu, z wygaszonymi światłami, z kluczykiem w stacyjce, by nie wyłączać ogrzewania. Jak dotąd śnieg wprawdzie nie spadł jeszcze w tej położonej daleko na południe okolicy, ale ziemię skuwał już mróz. Ciszę zimowej nocy w Maine zakłócał jedynie dochodzący z niedaleka łomot fal rozbijających się o Ferry Beach. Tuż przy brzegu unosił się na wodzie pływający pomost, na którym piętrzyły się sterty koszy na homary. Poza czteroma okrytymi brezentem łodziami, spoczywającymi za zbitą z sekwojowego drewna łodziownią i zakotwiczonym w pobliżu kei katamaranem, miejsce świeciło pustką.
Drzwi od strony pasażera otwarły się i Chester Nash pośpiesznie wsiadł do samochodu; ciasno owinięty długim, brązowym płaszczem; szczękał zębami z zimna. Był niewysoki, żylasty, o długich, ciemnych włosach; cienki wąs, zwisający z górnej wargi, sięgał aż za kąciki ust. Chester uważał, iż ozdoba ta dodaje dziarskości, inni jednak widzieli w niej jedynie coś żałobnego, stąd przezwisko — Radosny Chester, jedyne zresztą, co potrafiło doprowadzić Chestera Nasha do szału. Wcisnął kiedyś Pauliemu Blockowi lufę broni do ust za nazwanie go Radosnym ehesterem. Za ten gest Paulie niemal wyrwał mu ramię, chociaż, jak wyjaśnił Radosnemu Chesterowi, równocześnie waląc go w głowę dłońmi jak łopaty, rozumiał powody, dla których tamten tak postąpił. Tyle że same powody to jeszcze nie wszystko.
— Mam nadzieję, że umyłeś ręce — rzucił z siedzenia kierowcy Paulie Block; może zastanawiał się, czemu Chester nie odpryskał się wcześniej jak każdy normalny człowiek, zamiast upierać się na lanie po pniu w lesie nad brzegiem morza i wypuszczenie z samochodu całego ciepła.
— Człowieku, ależ tu zimno — narzekał Chester. — To najbardziej kurewsko zimne miejsce, jakie widziałem w całym moim zasranym życiu. Mało brakowało, by kutas mi odpadł, jeszcze trochę, a szczałbym kostkami lodu.
Paulie Block zaciągnął się mocno dymem i patrzył, jak czubek papierosa przez moment, nim zamienił się w szary popiół, rozżarzył się na czerwono. Paulie Block — Kloc — nazywał się odpowiednio do swego wyglądu. Przy wzroście sześć stóp i trzy cale ważył dwieście osiemdziesiąt funtów, a jego twarz wyglądała, jakby używano jej do przetaczania pociągów.
Już samą obecnością w samochodzie sprawiał, iż wóz wydawał się mocno za ciasny. W istocie, gdyby Paulie Kloc pojawił się na Stadionie Giantów, zrobiłoby się tam nieznośnie tłoczno.
Chester rzucił okiem na zegar na tablicy rozdzielczej — zielone numery zdawały się zawieszone w ciemnościach.
— Spóźniają się — skomentował.
— Będą tu, bez obaw — zapewnił Paulie.
Ponownie zajął się papierosem; beznamiętnie wpatrywał się w morze. Czerń nocy przerywały jedynie lśniące w oddali światła Old Orchard Beach. Siedzącego obok Chestera Nasha pochłonęła elektroniczna gra.
Na zewnątrz zawodził wiatr, fale w regularnych odstępach ocierały się o plażę, a dźwięk głosów biegł ponad lodowatą ziemią do miejsca, z którego inni obserwowali i słuchali.
Obiekt numer dwa wrócił do pojazdu.
Człowieku, ależ tu zimno — agent specjalny FBI Dale Nutley podświadomie powtórzył słowa, które usłyszał właśnie wypowiedziane przez Chestera Nasha. W niedalekiej odległości od niego, umocowany w pobliżu niewielkiej szczeliny w ścianie szopy, znajdował się mikrofon o parabolicznym kształcie. Tuż obok cicho szumiał uruchamiany na dźwięk magnetofon marki Nagra, a kamera Badger Mk II, nie wymagająca wiele światła, bacznie obserwowała dodge'a.
Nutley miał na sobie dwie pary skarpetek, długie kalesony, drelichowe spodnie, podkoszulek, bawełnianą koszulę, wełniany sweter, narciarską kurtkę marki Lowe, termiczne rękawice i szarą czapkę z alpaki, z dwoma klapkami opadającymi ponad słuchawkami i ogrzewającymi uszy Siedzący obok na wysokim stołku agent specjalny Rob Briscoe pomyślał, iż to alpakowe nakrycie głowy przydaje Nutleyowi wyglądu pasterza lam albo solisty Spin Doctors. Tak czy owak, Nutley wyglądał w alpako- wym nakryciu głowy z nausznikami jak klown. Agent Briscoe, któremu uszy niemal odpadały z zimna, zapragnął jednak tej alpakowej czapki. Gdyby jeszcze się bardziej oziębiło, być może musiałby po prostu zabić Dale Nutleya i ściągnąć czapkę z martwej głowy.
Szopa na łodzie znajdowała się po prawej stronie parkingu Ferry Beach, można więc było z niej doskonale obserwować dodge'a. Przebiegająca za budynkiem prywatna droga prowadziła wzdłuż brzegu ku jednemu z letnich domków, wznoszących się na Necku. Ferry Road zawracała z parkingu docierając, poprzez Black Point Road, na północ do Oak Hill i Portland, a na południe aż po samo Black Point. Okna łodziowni, zaledwie przed dwoma godzinami pokryte odbijającą światło farbą, skutecznie chroniły agentów przed widokiem z zewnątrz. Tylko raz poczuli się nieswojo, gdy Chester Nash, zanim wrócił do samochodu, zajrzał w okno i sprawdził zamki w drzwiach.
Niestety, budynek nie posiadał ogrzewania, w każdym razie nie działało, a FBI nie uznało za konieczne wyposażenie dwóch agentów specjalnych w przenośny piecyk. W rezultacie Nutley i Briscoe marzli jak nigdy dotąd. Gołe deski szopy aż mroziły w dotyku.
— Jak długo tu jesteśmy? — zapytał Nutley.
— Dwie godziny — odrzekł Briscoe.
— Zimno ci?
— Co za kretyńskie pytanie! Cały jestem oszroniony. Kurewsko mi zimno.
— To czemu nie wziąłeś czapki? — dziwił się Nutley. — Przecież wiesz, że najwięcej ciepła ulatuje przez czubek głowy. Jak mogłeś zapomnieć? Dlatego ci zimno. Trzeba było włożyć czapkę.
— Wiesz co, Nutley? — warknął Briscoe.
— Co takiego?
— Nienawidzę cię.
Za ich plecami cicho szumiał uruchomiony głosem magnetofon, nagrywając rozmowę agentów poprzez przyczepione do ich kamizelek mikrofony. Zgodnie z obowiązującą podczas tej akcji zasadą, wszystko miało być rejestrowane, każdy szczegół. Łącznie z nienawiścią, jaką żywił Briscoe do Nutleya z powodu alpakowej czapki. Strażnik Oliver Judd usłyszał ją, nim jeszcze zobaczył. Na pokrytej dywanem podłodze jej stopy wydawały ciężki, powłóczysty dźwięk; mruczała coś pod nosem. Z ociąganiem uniósł się z krzesła i wychylił z kanciapy, z niechęcią oddalając się od telewizora i piecyka ogrzewającego stopy. Cisza panująca na dworze zapowiadała dalsze opady śniegu.
Przynajmniej nie wiało, a to już coś. Już niedługo warunki się pogorszą — jak zwykle w grudniu — tyle że tutaj, daleko na północy, zła pogoda przychodzi wcześniej niż gdziekolwiek indziej. Czasami życie w północnym Maine stawało się naprawdę kurewskie.
Pośpiesznie podszedł do niej. — Hej, proszę pani, proszę pani! Co tu pani robi, powinna pani być już w łóżku, przeziębi się pani na śmierć...
Przy ostatnich słowach Judda stara kobieta drgnęła i spojrzała na niego, jakby dopiero teraz go zauważyła. Drobna i chuda, trzymała się prosto, co zdecydowanie wyróżniało ją spośród mieszkańców domu dla starców im. Św. Marty. Juddowi wydała się niewątpliwie młodsza od innych pensjonariuszy — tak wiekowych, iż mogli byli już naciągać na papierosa tych, którzy polegli w I wojnie światowej — ta miała najwyżej sześćdziesiątkę. A jeżeli nie jest stara, to z pewnością niesprawna, spekulował Judd, czyli wariatka, całkiem skołowaciała. Szpakowate włosy luźno opadały jej na ramiona, sięgając niemal do pasa. Jasnobłękitne oczy patrzyły prosto w dal, poprzez Judda, jakby był przeźroczysty. Spod nocnej koszuli wystawały wysokie, sznurowane, brązowe buty, szyję okręciła czerwonym szalem, a na ramiona zarzuciła długi, błękitny płaszcz, który zapinała idąc.
— Odchodzę — oznajmiła. Mówiła cicho, ale z całkowitą pewnością, jakby nie było nic niezwykłego w tym, iż sześćdziesięcioletnia kobieta opuszcza dom starców w północnym Maine, ubrana tylko w koszulę nocną i tani płaszczyk, w samym środku nocy, i to właśnie wtedy, gdy zapowiadano następne opady śniegu, oprócz tych sześciu cali, które już zamarznięte zalegały ziemię.
Judd nie potrafił sobie wyobrazić, jakim cudem udało jej się przejść obok stanowiska pielęgniarek i dostać niemal do samych drzwi wyjściowych. Niektórzy z tych starców są cwani jak lisy, pomyślał. Na chwilę spuścić ich z oka, i już ich nie ma, już wędrują w stronę wzgórz czy do swych dawnych domów, albo żeby poślubić kochanka, który umarł przed trzydziestoma laty.
— Przecież pani wie, że nie może odejść — przekonywał Judd. — No już, proszę, trzeba wracać do łóżka. Wezwę opiekę, zaraz ktoś zejdzie zająć się panią.
Stara kobieta przestała zapinać guziki płaszcza i znów popatrzyła na Olivera Judda. I wtedy dotarło do niego, że jest przerażona: śmiertelnie. Nie potrafiłby wyjaśnić, skąd to wiedział, może za przyczyną jakiegoś pierwotnego instynktu, który odezwał się, gdy staruszka podeszła bliżej. W jej szeroko rozwartych oczach malowało się błaganie, a ręce, teraz już nie zajęte guzikami, trzęsły się. Ten emanujący z niej ogromny strach sprawił, iż Judd poczuł się nieswojo. Potem przemówiła:
— On nadchodzi.
— Kto nadchodzi? — zapytał.
— Caleb. Caleb Kyle nadchodzi.
Spojrzenie starej kobiety niemal hipnotyzowało, głos drżał przerażeniem. Judd potrząsnął głową i ujął ją za ramię.
— No, proszę... — Podprowadził ją do winylowego krzesła obok swej budki. — Pani tu posiedzi, a ja wezwę pielęgniarkę. — Kim u diabła jest ten Caleb Kyle? Nazwisko brzmiało jakoś znajomo, ale nie potrafił go umiejscowić.
Wykręcał numer pielęgniarek, gdy usłyszał za sobą hałas. Odwrócił się i ujrzał starą tuż za plecami, z oczami zwężonymi skupieniem, ustami zaciśniętymi w determinacji. Ręce uniosła wysoko nad głową i kiedy spojrzał, by zobaczyć, co w nich trzyma, dostrzegł jeszcze tylko spadający nań ciężki, szklany wazon.
Potem nastała ciemność (...)