Jak zaczęła się moja niesamowita przygoda z Miasteczkiem?
Przynętą.
Zachętą okładkową. Toż to drugie Twin Peaks - wpadłam w zachwyt i porwałam ebooka!
I co się okazało?
Nie Twin Peaks. Coś innego. Coś mrocznego. Coś zupełnie PRZEREWELACYJNEGO!
Pełne zaskoczenie, ponieważ nie czytałam szczegółowego opisu książki, nawet nie wiedziałam, że jest to trylogia.
Pomysł, jaki zaistniał w tej serii książek, zaskoczył mnie równie mocno, co zakończenie w Wyspie Tajemnic Lehana... Przeczytajcie, a nie będziecie mogli wyjść ze zdumienia, szczęka opada dosłownie do podłogi!!!!
Nie na piszę nic więcej, bo wszystko będzie spojlerem... Dodam tylko, że Blake Crouch słynie z mega zaskakujących zwrotów akcji, pomysłów nie z tej ziemi i jednozdaniowych szokingów:)
Bardzo BARDZO polecam tą serię!
Oczywiście - NALEŻY CZYTAĆ W KOLEJNOŚCI!!!
P.S. Nie tykajcie serialu - najgorsza ekranizacja wszech czasów!!!!
MOJA OCENA: 10/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
Odzyskał przytomność, leżąc na plecach. Słońce świeciło mu w twarz, nieopodal szemrała woda. W nerwie wzrokowym czuł oślepiający ból, u nasady czaszki miarowe, bezbolesne pulsowanie – odległy grzmot nadciągającej migreny. Przekręcił się na bok, z trudem usiadł i nisko pochylił głowę. Zanim otworzył oczy, wydawało mu się, że świat się zatacza, jakby podcięto jego oś. Pierwszy głęboki oddech odczuł tak, jak gdyby między górne żebra w lewym boku ktoś wbił mu stalowy klin. Z jękiem pokonał ból i zmusił się do otwarcia oczu. Lewe musiało poważnie opuchnąć, bo miał wrażenie, że patrzy przez szparkę.
Najzieleńsza trawa, jaką kiedykolwiek widział, gęsta i miękka, porastała pochyły brzeg rzeki. Między głazami rozrzuconymi wzdłuż jej koryta płynęła czysta, wartka woda. Po drugiej stronie rzeki piętrzyła się trzystumetrowa skarpa. Na półkach skalnych rosły kępy sosen, w powietrzu unosiły się ich woń i słodki chłód płynącej wody.
Miał na sobie czarne spodnie, czarną marynarkę i białą bawełnianą koszulę poplamioną krwią. Pod kołnierzykiem zwisał mu zawiązany byle jak czarny krawat.
Przy pierwszej próbie wstania kolana ugięły się pod nim, więc usiadł, na tyle gwałtownie, że po klatce piersiowej rozeszły się wibracje rozdzierającego bólu. Druga próba okazała się pomyślna, chwiejnie stanął, a ziemia zakolebała się pod jego stopami jak pokład. Powoli się odwrócił, szerzej stawiając nogi dla utrzymania równowagi.
Stanął na skraju rozległego pola, tyłem do rzeki. W oddali, w silnym słońcu południa, połyskiwały huśtawki i zjeżdżalnie.
Oprócz niego ani żywej duszy.
Za parkiem dostrzegł wiktoriańskie domy, a dalej zabudowania przy głównej ulicy. Miasteczko nie miało więcej niż półtora kilometra szerokości, leżało w niecce okolonej czerwono żyłkowanymi skalnymi zboczami, wznoszącymi się na setki metrów. W najwyższych, ocienionych górskich żlebach utrzymywał się śnieg, ale tu, w dolinie, było ciepło, w górze rozpościerało się bezchmurne kobaltowe niebo.
Mężczyzna sprawdził kieszenie spodni, potem jednorzędową marynarkę.
Brak portfela. Brak spinacza na banknoty. Brak dowodu tożsamości. Brak kluczy. Brak telefonu.
Tylko mały scyzoryk Swiss Army w jednej z wewnętrznych kieszeni.
* * *
Kiedy dotarł na drugą stronę parku, wzmógł czujność. Był coraz bardziej zdezorientowany, ale pulsowanie w szyjnym odcinku kręgosłupa przestało sprawiać mu ból.
Wiedział pięć rzeczy:
Jak się nazywa obecny prezydent.
Jak wyglądała twarz matki, chociaż nie mógł sobie przypomnieć jej imienia ani nawet brzmienia jej głosu.
Że potrafi grać na fortepianie.
I latać helikopterem.
Wiedział też, że ma trzydzieści siedem lat.
Oprócz tych faktów świat oraz jego własne w nim miejsce były nie tyle ukryte, ile wydrukowane w obcym języku, którego nie znał. Owszem, wyczuwał prawdę unoszącą się na obrzeżach świadomości, ale pozostawała tuż poza jego zasięgiem.
Szedł cichą ulicą domów mieszkalnych, przyglądając się mijanym samochodom. Czy jeden z nich należał do niego?
Stojące naprzeciwko siebie budynki były nieskazitelnie czyste i świeżo pomalowane, płoty ogradzały idealne kwadratowe trawniczki, na czarnych skrzynkach na listy widniały nazwiska właścicieli wypisane białymi drukowanymi literami.
Za każdym niemal domem widział kipiący życiem ogród, pełen nie tylko kwiatów, ale także warzyw i owoców.
Wszystkie barwy były niezwykle czyste i nasycone.
W połowie drugiego kwartału zabudowań skrzywił się z bólu. Wysiłek związany z chodzeniem sprawił, że musiał wziąć głęboki oddech, i to on wywołał ból w lewym boku. Zatrzymał się, zdjął marynarkę, rozpiął i rozchylił koszulę. To, co pod nią zobaczył, okazało się gorsze niż ból: cały lewy bok pokrywał mu rozległy, ciemny, podbiegnięty zjadliwą żółcią siniak.
Coś musiało go uderzyć w głowę. I to mocno.
Ostrożnie przesunął dłonią po czaszce. Ból nie ustępował, z każdą chwilą stawał się silniejszy, ale prócz stłuczonego lewego boku nie czuł żadnych objawów poważnych obrażeń.
Zapiął koszulę, wsunął ją w spodnie i ruszył dalej.
Wniosek był tylko jeden: uległ jakiemuś wypadkowi.
Może był to samochód. Może się przewrócił. Może ktoś go napadł; to by tłumaczyło brak portfela.
Powinien natychmiast pójść na policję.
Chyba że…
A jeśli zrobił coś złego? Popełnił zbrodnię?
Czy istniała taka ewentualność?
Może powinien poczekać, sprawdzić, czy coś mu się przypomni.
Chociaż nic w tym mieście nie wydawało mu się choćby w najmniejszym stopniu znajome, wlokąc się ulicą, zdał sobie sprawę, że czyta nazwiska na wszystkich skrzynkach na listy. Podświadomy odruch? Czy gdzieś w zakamarkach umysłu tkwiło przekonanie, że na jednej z tych skrzynek zobaczy swoje nazwisko, a ten widok sprawi, że przypomni sobie całą resztę?
Kilka przecznic dalej, w centrum miasteczka, domy górowały nad sosnami. Po raz pierwszy usłyszał odgłos jadących samochodów, odległe głosy, szum systemów wentylacyjnych.
Pośrodku ulicy zamarł, mimowolnie przekrzywiając głowę.
Wpatrywał się w skrzynkę na listy przed czerwono-zielonym, piętrowym domem.
Nie mógł oderwać wzroku od nazwiska na skrzynce.
MACKENZIE
– Mackenzie.
To nazwisko nic mu nie mówiło.
– Mack…
Za to pierwsza sylaba, owszem. A przynajmniej wywoływała jakąś reakcję emocjonalną.
– Mack. Mack.
Czy był Mackiem? Czy tak miał na imię?
– Mam na imię Mack. Cześć, jestem Mack, miło cię poznać.
Nie.
To słowo nie spływało z języka w naturalny sposób. Nie czuł, że do niego należy. Szczerze mówiąc, nie cierpiał tego słowa, ponieważ wywoływało…
Lęk.
Jakież to osobliwe. Z jakiegoś powodu to słowo budziło lęk.
Czy ktoś imieniem Mack go skrzywdził?
Szedł dalej.
Po przejściu kolejnych trzech przecznic dotarł do skrzyżowania ulicy Głównej i Szóstej, gdzie usiadł na ocienionej ławce i powoli, ostrożnie odetchnął. Rozejrzał się wokół, rozpaczliwie szukając czegoś znajomego.
Nigdzie ani śladu sklepu.
Na rogu, po przekątnej od miejsca, gdzie siedział, znajdowała się apteka.
Tuż obok kawiarnia.
W pobliżu kawiarni stał dwupiętrowy budynek z szyldem nad werandą:
HOTEL WAYWARD PINES
Aromat kawy ściągnął go z ławki. Podniósł wzrok i uznał, że źródłem zapachu musi być lokal The Steaming Bean, mieszczący się pół przecznicy dalej.
Hm.
W zaistniałej sytuacji nie była to może najprzydatniejsza informacja, ale uzmysłowił sobie, że uwielbia dobrą kawę. Pragnie jej. Kolejny mały fragment układanki stanowiącej jego tożsamość.
Podszedł do kawiarni, pociągnął siatkowane drzwi. Lokal był mały i uroczy, po woni poznał, że znają się na parzeniu. Po prawej, naprzeciwko baru, zobaczył ekspres do kawy, młynki, miksery, butelki z dodatkami smakowymi. Trzy stołki barowe były zajęte. Pod przeciwległą ścianą stały sofy i krzesła. Półka z wyblakłymi książkami w miękkiej oprawie. Dwóch staruszków toczyło bój na szachownicy pełnej figur z różnych kompletów. Ściany zdobiły prace miejscowych artystów: szereg czarno-białych portretów kobiety w średnim wieku, która na wszystkich fotografiach miała ten sam wyraz twarzy. Zmieniała się tylko ostrość obrazu.
Podszedł do kasy.
Kiedy dwudziestokilkuletnia baristka z jasnymi dredami w końcu go zauważyła, wydało mu się, że w jej ślicznych oczach mignęło przerażenie.
„Czy ona mnie zna?”
W lustrze za kasą dostrzegł własne odbicie i natychmiast pojął, co wywołało jej zniesmaczoną minę: lewą stronę jego twarzy pokrywał pokaźny siniak, a lewe oko było niemal całkowicie zamknięte przez opuchliznę.
„Mój Boże. Ktoś spuścił mi prawdziwy łomot”.
Jeśli pominąć ohydny siniak, był całkiem przystojny. Oceniał swój wzrost na sto osiemdziesiąt, może sto osiemdziesiąt trzy. Krótkie czarne włosy i dwudniowy zarost, ocieniający dolną część twarzy. Masywna, muskularna budowa ciała, widoczna w sposobie, w jaki marynarka układała się na barkach, a koszula opinała pierś. Pomyślał, że wygląda niby dyrektor działu reklamy albo marketingu. Kiedy był ogolony i wymuskany, musiał być pewnie cholernym przystojniakiem.
– Co podać? – spytała baristka.
Oddałby wszystko za filiżankę kawy, ale nie miał grosza przy duszy, jeśli w ogóle miał duszę.
– Parzycie tu dobrą kawę?
– No, tak.
Pytanie najwyraźniej zbiło kobietę z pantałyku.
– Najlepszą w miasteczku?
– To jest jedyna kawiarnia w miasteczku, ale tak, nasza kawa daje czadu.
– Znasz mnie? – szepnął mężczyzna, nachylając się nad blatem.
– Słucham?
– Poznajesz mnie? Czy czasami tu przychodzę?
– Nie wiesz, czy już tu kiedyś byłeś?
Mężczyzna potrząsnął głową.
Kobieta przyglądała się mu przez chwilę, jakby oceniała jego szczerość i próbowała ustalić, czy ten gość z obitą twarzą jest świrem, czy może z nią pogrywa.
– Chyba nigdy wcześniej cię nie widziałam – powiedziała w końcu.
– Jesteś tego pewna?
– Cóż, w Nowym Jorku jest inaczej.
– Uczciwe postawienie sprawy. Dawno tu pracujesz?
– Nieco więcej niż rok.
– I nie jestem stałym klientem ani nikim takim?
– Z całą pewnością nie jesteś stałym klientem.
– Czy mogę cię jeszcze o coś spytać?
– Jasne.
– Gdzie my jesteśmy?
– Nie wiesz, gdzie jesteś?
Mężczyzna się zawahał, jakby część niego wzbraniała się przed przyznaniem się do tak kompletnej bezradności. Kiedy wreszcie potrząsnął głową, baristka zmarszczyła brwi, jakby nie mogła uwierzyć w to pytanie.
– Nie pogrywam z tobą – powiedział.
– Jesteśmy w Wayward Pines w stanie Idaho. Twoja twarz… Co ci się stało?
– Ja… Naprawdę jeszcze nie wiem. Czy w tym miasteczku jest szpital?
Zadając to pytanie, poczuł, jak przenika go złowrogi dreszcz.
Słabe przeczucie?
A może zimne palce głęboko ukrytego wspomnienia przesuwające się po jego kręgosłupie?
– Tak, siedem przecznic na południe stąd. Natychmiast powinieneś pójść na ostry dyżur. Mogę wezwać karetkę.
– Nie trzeba. – Cofnął się od lady. – Dzięki… jak ci na imię?
– Miranda.
– Dzięki, Mirando.
Ponowne wyjście na słońce sprawiło, że się zachwiał, a ból głowy podskoczył o kilka stopni, do dolnych stanów rozsadzających. Jezdnia świeciła pustkami, więc łamiąc przepisy, przeszedł na drugą stronę Głównej, po czym ruszył w kierunku Piątej. Po drodze minął młodą matkę z małym synkiem, który szepnął do niej coś, co zabrzmiało jak: „Mamo, czy to on?”.
Kobieta uciszyła chłopca, napotkała wzrok mężczyzny i powiedziała przepraszająco:
– Proszę wybaczyć. On nie chciał być niegrzeczny.
Mężczyzna dotarł do skrzyżowania Piątej i Głównej i stojącego przy nim piętrowego budynku z czerwonobrązowego piaskowca. Na przeszklonych podwójnych drzwiach widniał napis PIERWSZY NARODOWY BANK WAYWARD PINES. Obok domu, nieopodal bocznej uliczki, dostrzegł budkę telefoniczną.
Najszybciej, jak potrafił, pokuśtykał i zamknął się w budce.
W życiu nie widział tak cienkiej książki telefonicznej. Wertował ją w nadziei na olśnienie, ale książka składała się z zaledwie ośmiu stron i kilkuset nazwisk, które, podobnie jak wszystko inne w tym miasteczku, nic mu nie mówiły.
Upuścił książkę, która zakołysała się na metalowym sznurze, i oparł czoło o chłodną szybę.
Jego uwagę przykuły przyciski z cyframi.
Poczuł cudowną ulgę i uśmiechnął się.
„Znam swój numer domowy”.
Zanim podniósł słuchawkę, dla pewności kilkakrotnie wstukał numer, który zdawał się spływać mu z opuszek palców z łatwością utrwalonej wiedzy i pamięci mięśniowej.
Zadzwoni na koszt rozmówcy, modląc się, żeby ktoś był w domu, przy założeniu, że kogoś miał. Oczywiście nie zdoła się przedstawić, w każdym razie nie prawdziwym nazwiskiem, ale może rozpoznają jego głos i przyjmą rozmowę.
Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha.
Wysunął palec w stronę „0”.
Brak sygnału.
Kilkakrotnie kliknął widełkami, ale bez rezultatu.
Zdziwiło go, jak szybko wezbrała w nim wściekłość. Trzasnął słuchawką. Lęk i gniew, niczym pospiesznie, kilkakrotnie uruchamiany zapłon, przetoczyły się przez niego w poszukiwaniu ujścia. Cofnął prawą rękę z zamiarem uderzenia pięścią w szybę, niech szlag trafi knykcie, ale płomień bólu w obitych żebrach przesłonił wszystko. Mężczyzna zgiął się wpół i runął na podłogę.
Pulsowanie u podstawy czaszki narastało.
Zaczął widzieć podwójnie, potem obraz się zatarł, przeszedł w ciemność…
(...)
***
Jest tylko jedna rzecz straszniejsza niż obłęd: świadomość, że jesteś przy zdrowych zmysłach…
Agent specjalny Ethan Burke przybywa do Wayward Pines w stanie Idaho w poszukiwaniu dwóch zaginionych funkcjonariuszy. Tuż po tym, jak przekracza granice miasta, rozpędzona ciężarówka taranuje jego auto. Burke traci pamięć. Nie wie, kim jest i gdzie się znajduje. Szybko jednak zauważa, że w miasteczku dzieją się dziwne rzeczy, a kontakt ze światem zewnętrznym jest niemożliwy. Ethan ma nowy cel: przetrwać.
EKRANIZACJA - SERIAL /KLIKNIJ ZDJĘCIE/
TRAILER