"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Gdzie niebo mieni się czerwienią Lisa Lueddecke

"Zielenią rozbłysły światła nad głowami,Królowa łaskawa cieszy się wraz z nami. Błękitnoniebieska poświata faluje,W pobliżu potężna burza się szykuje.Czerwienią zaczyna się mienić niebo,Nadciąga niepokój, idzie mnóstwo złego."

Ociekająca klimatem młodzieżówka fantasy.
Wyspa, Bogini, zagrożenie i pradawne, zapomniane wierzenia i rytuały.

Jedna dziewczyna ma ocalić wszystkich. Czy jej się uda?
Bardzo dobra narracja - czyta się samo.

Polecam - wciąga w świat, naznaczony Czerwoną Klątwą w 5 sekund:)

MOJA OCENA: 7/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!



Rozdział 1




Skane zbudowano na przesądach. Zawsze przekraczaj próg domu prawą nogą. Kiedy kichasz, ktoś, kto źle ci życzy, właśnie wypowiedział twoje imię. Nie gwiżdż, spoglądając na słońce, bo spadnie deszcz.

Przede wszystkim jednak przesądy tyczyły się świateł. Jaskrawych, kolorowych świateł, które tańczyły dla nas na czystym nocnym niebie.
Zieleń była typowa. Znaczyła, że Bogini jest szczęśliwa i wszystko jest tak, jak być powinno.
Niebieski oznaczał śnieg, mnóstwo śniegu. Najlepiej spędzić owce i przynieść drewno na opał, zanim zaczną latać pierwsze tumany.
I była jeszcze czerwień. Czerwień była inna, rzadsza.
Czerwień była ostrzeżeniem.
Światła tańczyły. Większość nazywała je lós, słowem przekazanym nam przez starych tłumaczy runów, którzy przełożyli je z symboli i obrazków wyrytych na ścianach jaskiń. Lós falowały, zmieniały się i marszczyły, jakby niebo było jeziorem, do którego ktoś wrzucił kamyk.
– Co to jest? – pytałam ojca codziennie, kiedy byłam mała.
Każdego wieczoru odpowiadał co innego. „To resztki zachodu słońca tańczącego dla księżyca”, „to światła gwiazd odbijających się od morza”, „one po prostu... są”. W końcu zrozumiałam, że nie wie. Nikt nie wiedział. Bogini mogła zmieniać ich barwę – to był jedyny pewnik. Czym były, dlaczego się pojawiały, to wciąż stanowiło dla nas tajemnicę. I być może zawsze tak będzie.
Między tymi spośród nas, którzy im się przyglądali, powietrze zamierało, naładowane, jakbyśmy byli na szczycie góry i akurat przestało wiać.
Dołączałam do innych mieszkańców wioski, siedzących na dużych skałach, za którymi w dole było morze. W te noce, gdy blask był tak intensywny, że malował śnieg jaskrawą zielenią i błękitem, zbieraliśmy się w grupkach, żeby przyglądać się światłom. Kiedy niebo wymagało naszej uwagi, byliśmy posłuszni.
– Zmieniają się – powiedział siedzący obok mnie Ivar, ale jego słowa były ginącym echem, odległym i głuchym.
Nie mogłam oderwać wzroku od nieba, śledziłam subtelne zmiany tu i tam. Jaskrawy błękit przechodził w głęboki róż i purpurę, niczym podczas zachodu słońca.
Przeszły mnie ciarki, włoski mi się zjeżyły, ale nie z zimna. Kolor był niepokojąco podobny do innego, zbliżał się do barwy, której nikt w Skane nie chciał znów zobaczyć.
To się stało siedemnaście lat temu. Niebo zabarwiło się szkarłatem zaledwie parę dni przed pojawieniem się gorączki, która zdziesiątkowała nasze wsie. Kiedy choroba się rozprzestrzeniła, w ciągu paru dni umarło dwustu mieszkańców. Ja się urodziłam i przeżyłam. Moja matka urodziła mnie i umarła. Podobno byłam szczęściarą. Czwartą część wszystkich zgonów stanowiły dzieci.
Szczęściara. Nigdy jej nie poznałam. Szczęściara. Musiałam być przekazywana innym matkom, które niedawno urodziły – matkom, których dzieci je znały, wiedziały, jak wyglądają. Jak brzmią. Mogły pielęgnować wspomnienia. Mną zajmowali się obcy, którym zawdzięczałam powrót do zdrowia.
Szczęściara.
Siedemnaście lat to długo, ale nikt nie zapomniał. Zawsze kiedy barwa świateł na niebie odbiegała od zieleni, nawet na parę sekund, miejscowi wstrzymywali oddech.
– Ivarze – wyszeptałam, ale jego imię dziwnie mi się ułożyło na języku. Wydało mi się pozbawione sensu, obce i poczułam ściskanie w gardle. Ivar zazwyczaj był dla mnie ostoją, moim przewodnikiem i pocieszeniem, kiedy życie mnie przytłaczało, ale dziś tego nie czułam. Mogłam być równie dobrze sama na łodzi na środku morza.
Zrobił długi wdech, dłonią w rękawicy z jednym palcem musnął moją dłoń.
Kosmyki świateł na skraju się zmieniały. Przeobrażały. Pogłębiały. Jeden szczególny zawijas wysoko nad naszymi głowami, falujący jak kawałek płótna na wietrze, był prawie cały szkarłatny. Wyglądał, jakby krwawił, zarażając pobliskie gałęzie swoją czerwoną jak posoka chorobą. Przeszył mnie chłód, jakby barwę skradziono z moich żył. Mgła płynąca z roztrzaskujących się fal szczypała mnie w oczy, ale nie mogłam ich zamknąć. Rozpaczliwie szukałam wzrokiem świateł, które się nie zmieniły, które były ciągle nieskażone, jakbym mogła powstrzymać rozwój szkarłatu.
Kilka minut później już całe niebo było plamą czerwieni. Napierało na nas jak zapowiedź, rozpaczliwe, nieme ostrzeżenie, którego nie mieliśmy jak przetłumaczyć. „Nadciąga – krzyczało. – Nadciąga zaraza”. Zaraza zawsze była mordercza, gnębiła nas co kilka dziesięcioleci, od kiedy zasiedliliśmy Skane. Ale dlaczego nadchodziła, było taką samą niewiadomą jak liczba płatków śniegu, które złożą się na najbliższą zamieć, albo liczba kropel deszczu w morzu.
Chwyciłam się lodowatej skały palcami od dawna odrętwiałymi z zimna pomimo rękawicy. Nagle uświadomiłam sobie skalę lós i moją kruchość na ich tle. Jakie ma znaczenie jedna, maleńka, nieistotna postać na świecie, kiedy dzieje się coś tak mrocznego? Ilu z nieszczęśników wokół mnie umrze w ciągu najbliższych dni? Tygodni? Poczułam mdłości, przestałam odróżniać niebo od ziemi. Skuliłam się, w głowie wirowało mi, jakbym spadała przez mroczne przestrzenie między gwiazdami. Zamknęłam oczy i zmusiłam się, żeby zaczerpnąć do płuc chłodne, rześkie powietrze.
Wdech. Wydech.
Powoli odzyskałam równowagę, chwyciłam się skały i spojrzałam na gwiazdy, którym udało się przebić przez przeklętą czerwoną łunę. Spodziewałam się, że moje serce i umysł zmrozi lęk, paraliżując mnie po tych wszystkich historiach, które słyszałam o krwawoczerwonym niebie, ale to nie strach mnie opanował. To gniew ożywił się jak wiosenna rzeka, wypełniając moje zmrożone żyły. Gniew, bo nie wiedziałam, dlaczego to się dzieje. Gniew, bo miałam świadomość, że niebo nie zapowiadało utonięcia garstki rybaków na morzu ani zaginięcia w lesie dziecka, które ktoś odnajdzie wiele dni później pod śniegiem. Gniew, bo kiedy światła lśniły czerwienią, to oznaczało, że groźba zawisła nad wszystkimi moimi znajomymi i bliskimi, a ja miałam większą szansę rozmrozić jezioro Hornstrásk w środku zimy, niż temu zapobiec.
Gniew, bo kiedy świeciły czerwone lós, to oznaczało, że gdzieś na Skane znów wzbiera zaraza, żądna ciał.

Gdzieś nieopodal, ale na tyle daleko, że wiatr zdołał zniekształcić dźwięk, ktoś zaczął śpiewać słowa. Słyszałam je już wcześniej wiele razy. Znałam na pamięć każdą linijkę i każdy ton, perfekcyjnie. Nie odrywając wzroku od nieba, pozwoliłam, żeby mój głos dołączył do pozostałych (...)


***

Na lodowatej wyspie Skane niebo przemawia do jej mieszkańców. W bezchmurne noce pojawia się na nim piękna zorza. Jej kolor ma znaczenie. Zielony mówi, że na wyspie panuje harmonia i Bogini jest szczęśliwa. Niebieski oznacza, że zbliża się zamieć. Jest jeszcze czerwony… Czerwony pojawia się rzadko. Czerwony to ostrzeżenie.

Siedemnaście lat temu, gdy narodziła się Ósa, niebo rozbłysło czerwienią, a na wyspie rozszalała się plaga, która odebrała życie setkom jej mieszkańców, włączając w to matkę dziewczyny. Tym razem, gdy niebo znów mieni się czerwienią, Ósa musi odnaleźć sposób, by zatrzymać rzeź. Czy uda jej się uchronić mieszkańców wyspy przed niechybną śmiercią?

Przepełniona magią i niezwykłą mitologią klimatyczna powieść fantasy, która przeniesie Cię do chłodnego świata pełnego nadprzyrodzonych mocy i tajemnic! Poznaj lodową wyspę Skane oraz jej mieszkańców, których historia przyspiesza bicie serca. Zaskakujący debiut Lisy Lueddecke zmrozi cię do szpiku kości!








Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger