7, ale tylko za dość mocno intrygujący początek, który ciągnie się aż do środka;)
Potem też jest nieźle, ale nie aż tak dobrze.
Bardzo szybka akcja. Bardzo. Iście Hollywoodzka.
Czyta się błyskawicznie i obrazowo.
Polecam - rozrywkowa lektura i odprężająca. Scenariusz na ekranizację idealny!
MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!
AKT PIERWSZY
„Nie ma przyszłości bez tożsamości, która daje do niej prawo albo rodzi wobec niej zobowiązania. Nie ma żadnych ograniczających norm. To właśnie owa cechująca ją niepewność sprawia, że jest to stan czysty i wolny”.
– Nadine Gordimer, The Pickup
Był nagi i zziębnięty, zesztywniały z zimna, żyły miał jak skute lodem. Stężałe mięśnie, gęsią skórkę, naprężone ścięgna. Dygotał. Coś przesunęło mu się po nogach. Było miękkie jak aksamit, obrzydliwe. Wzdrygnął się, otworzył usta do krzyku i zachłysnął się wodą. Sól szczypała go w gardle. Krztusząc się, parł naprzód, brnął po ciemnych kamieniach. Ocean wciągał go z powrotem, ale pokonał kilka ostatnich, męczących metrów, pełznąc na czworakach jak dziecko.
Fala, cofając się, grzechotała kamykami niczym kośćmi. Mewa skarżyła się krzykiem na samotność.
Paliło go w płucach. Wsparł się na łokciach i zwymiotował. Z jego otwartych ust wypływała strużkami ciecz – słona woda i kwas żołądkowy. Obficie, potem było jej mniej, w końcu wypluł ostatnie krople i szybkimi, płytkimi łykami wciągał powietrze, które cuchnęło gnijącymi rybami.
Wykasłać to. Tak. Tak.
Ręce miał jak nieswoje. Bielsze od mleka i trzęsące się panicznie, gwałtownie. Nie mógł ich powstrzymać. Jeszcze nigdy nie było mu tak zimno.
Co tutaj robił?
Nie pamiętał, jakby zbudził się z lunatycznego snu. Nieważne. Ziąb przenikał go do kości, zabijał, więc jeśli chciał żyć, musiał się ruszać.
Przekręcił się na bok. Apokaliptyczna plaża, spieniona woda pod drżącym niebem, nieustanny ryk wiatru nad mieliznami, chłostającego i szarpiącego trawę morską, jakby chciał ją wyrwać z korzeniami. Jak okiem sięgnąć ani żywej duszy.
Musiał się ruszyć. Domagały się tego jego mięśnie. Wstał chwiejnie i zrobił niepewny krok. Jego myśli były sygnałami przesyłanymi zamarzniętymi drutami; minęły wieki, nim jego nogi zareagowały na polecenia mózgu. Miał zakrwawione stopy.
Jeden krok. Jeszcze jeden. Wiatr jak smagnięcie po ociekającym wodą ciele. Plaża biegła stromo w górę. Z każdym krokiem zyskiwał nieco większe panowanie nad mięśniami. Ruch rozgrzewał je, o Boże, rozgrzewał, wbijając w nie szpilki i zmieniając krew w żrący kwas. Skupił się na oddychaniu, każdy wdech był znacznikiem. Zrób następny. Jeszcze pięć. Nie ustawaj, dopóki nie dojdziesz do dwudziestu. Niech cię szlag, oddychaj.
Głazy, które ocean skruszył na kamyki, ustąpiły miejsca tym, które jeszcze nie zostały starte, szerokim kamieniom porośniętym mchem od zawietrznej i poprzedzielanym kałużami ciemnej wody, w której czyhały kolczaste stworzenia. Stąpał niepewnie, przechodząc z jednego na drugi, aż doszedł na szczyt.
Jeszcze nie widział tak odludnego i niegościnnego miejsca. Czarne skały, spienione morze i niebo znaczone jedynie przelotem ptaków. Nie. Poczekaj.
Zamrugał, starając się skupić wzrok. Dwie wąskie koleiny w piasku prowadziły do plamy koloru, pudełkowatego kształtu. Samochód. Skurcze w nogach. Płytki oddech. Nie mógł zmusić płuc do pracy. Do zaczerpnięcia dość powietrza. Rozluźnienie. Zły znak. Zaplątały mu się nogi i upadł. Kilka centymetrów od jego oczu źdźbła bladej trawy, upstrzone i poznaczone przez apetyt owadów. Ziemia nie była taka zła. Prawie miękka. Spokojnie. Dojdziesz.
„Nie” – pomyślał.
Czołganie. Podrapane łokcie. Kolana. Siniejące przedramiona. Sine. Niebieskie. Niebieskie jagody, niebieska woda, niebieskie oczy.
Dotarł do bagażnika, podciągnął się. Zimny metal parzył dłonie. Dowlókł się do drzwi i ujął zgrabiałymi palcami klamkę.
„Proszę” – rzekł w myślach.
Drzwi się otworzyły. Zatoczył się i wpadł w zapach skóry. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Musiał użyć obu rąk, by wciągnąć najpierw jedną, potem drugą do środka. Chwyciwszy błyszczącą klamkę, zatrzasnął drzwi. Śmiech wiatru ucichł.
Zamiast stacyjki był przycisk zapłonu. Klepnął palcem, chybił, klepnął jeszcze raz. Silnik zaskoczył.
Mężczyzna nastawił ogrzewanie na maksimum i opadł na fotel.
Wygodnie. Ciepłe powietrze sprawiało, że ciało bolało go, potem mrowiło i w końcu się rozluźniło. Przez chwilę, z głową odrzuconą do tyłu, patrzył w sufit. Z zadowoleniem przyglądał się migającym mu przed oczami ciemnym plamkom. Unoszącym się w powietrzu drobinom, które widział tylko wtedy, kiedy starał się nie patrzeć na nie. Nie myślał o tym, gdzie jest i dlaczego, do kogo należy samochód, kiedy mogą wrócić jego właściciele i czy byliby zadowoleni, gdyby znaleźli w nim nagiego człowieka, z którego ściekała na skórzane siedzenia woda.
Po prostu skulił się za zamkniętymi drzwiami, w buchającym z nawiewów gorącym powietrzu jak zwierzę w swoim legowisku.
Po długim czasie – nie miał pojęcia, jak długim – poczuł, że dochodzi do siebie. Jakby budził się z drzemki. Cisnęły się słowa i pytania, niczym liście opadające w październiku z drzewa, wirujące w powietrzu i nigdy niedotykające ziemi.
Benzyna. To było jedno. Benzyna. Co to…
Och. Wyprostował się, przetarł oczy. Mięśnie miał słabe i sflaczałe. Wskaźnik paliwa pokazywał, że zbiornik jest prawie pusty. Wyłączył silnik.
No tak. Gdzie jestem?
Samochód był prawdziwym cackiem. Według plakietki na kierownicy bmw, ze wskaźnikami jak w kokpicie samolotu. Skórzane siedzenia, wykończenia z polerowanego aluminium, a w desce rozdzielczej wyświetlacz komputera. Ale w środku był bałagan. Na podłodze z jego strony leżały skarpetki i para butów marki Nike, siedzenie pasażera zaś było przysypane mapami, kubkami po wodzie sodowej, pustymi listkami efedryny, rachunkami ze stacji paliw, a na tym wszystkim spoczywały podniszczony atlas drogowy Stanów Zjednoczonych i trzyćwiartkowa butelka Jacka Daniel’sa, w której pozostało trunku na dwa palce.
Ohoo.
Otworzył whiskey i jednym łykiem pochłonął połowę zawartości. Piekła w najlepszy z możliwych sposobów.
Teraz, kiedy świat na zewnątrz już go nie zabijał, odznaczał się pewnego rodzaju smętną urodą. Jednak było to odludne miejsce. Poza dwiema wąskimi koleinami, w których zaparkowany był samochód, nigdzie nie widać było ani śladu ludzi. I chociaż przez cały czas nie był w pełni przytomny, odkąd wgramolił się do pojazdu, nie widział nikogo.
A zatem…
Jak się tutaj znalazł?
Co to, do kurwy nędzy, za miejsce i co tutaj robił?
„Spokojnie – rzekł sobie w myślach. – Nie panikuj. Jesteś bezpieczny. Po prostu pomyśl o tym, co się wydarzyło. Jak tutaj wylądowałeś. Ty… ty…”
Nic.
Zamknął oczy, zacisnął powieki. Ponownie je otworzył.
Nic się nie zmieniło. Pił wcześniej? Naćpał się?
„Odtwórz swoje kroki. Byłeś…”
„Byłeś…”
Przypominało to ową straszną chwilę, którą czasami przeżywał, budząc się w obcym otoczeniu, w ciemności salonu przyjaciela albo w hotelu, ów okres, kiedy mózg jeszcze nie zaskoczył i wszystko działo się automatycznie, tylko panika, gotowość i strach, napięcie w oczekiwaniu, aż pojawi się pewność, aż normalność opadnie jak ciepły koc. Ta chwila zawsze mijała. Mijała i przypominał sobie, gdzie jest i co tam robi.
W porządku?
Odłożył whiskey, ujął obiema dłońmi kierownicę.
„Skup się”.
„Skup!”
Na zewnątrz świstał wiatr. Drzewa wyglądały, jakby się spaliły – czarne pnie, od których odchodziły szerokie konary, a od nich gałązki z garstką upartych, pomarańczowych i żółtych liści, ostatnich żarzących się węgielków.
„No dobra. Musiało się coś zdarzyć. Skutek wyziębienia, jakiś wstrząs. Nie zmagaj się z tym na siłę. Weź to sposobem. Wyciągnij podstępem. Nie możesz tego ustawić przed sobą, tak jak tych plamek migających przed oczami. Podejdź z boku. Twój mózg najwyraźniej działa. Użyj go. Gdzie jesteś?”
Kamienista plaża. Zimno. Czuł sól na wargach, wiedział, że to ocean. Który?
Pytanie było idiotyczne, ale mimo to popracował nad odpowiedzią. Niech jedna rzecz doprowadzi do drugiej. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał 7.42. Słońce nad falami było w jasnym odcieniu szarości, ale wyżej niż wcześniej. Co znaczyło, że jest to ranek, wschodnie wybrzeże, a zatem Atlantyk. Zakładając, że wciąż jest w Stanach Zjednoczonych. Tak. Atlas drogowy.
No dobra. Atlantyk. Poza tym zimno, kamienisty brzeg, małe zaludnienie. Może to Maine?
Dlaczego nie. Przyjmij, że tak.
– To Maine? – Głos mu się załamywał. Odkaszlnął i mówił dalej: – Jestem w bmw. Jest ranek.
I nic.
W uchwycie na kubek tkwiła koperta z banku. W niej pęk dwudziestek, parę setek dolarów. Pod kopertą było coś srebrnego, co okazało się nierdzewnym rolexem daytoną. Bardzo fajny zegarek.
Co jeszcze? Pochylił się w prawo i otworzył schowek. W środku były instrukcja obsługi, kółko na kluczyki z pilotem bmw, trzy długopisy, paczka altoidów, opakowanie efedryny i duży, czarny pistolet.
Gapił się z otwartymi ustami. Instrukcja obsługi, kółko na kluczyki z pilotem bmw, trzy długopisy, paczka altoidów, opakowanie efedryny i duży, czarny pistolet. Półautomatyczny, zauważył, a potem zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że to wie, a nie pamięta, gdzie był, zanim ocknął się na tej plaży. Co gorsza, może nawet jego…
„Stop. Nie idź tam. Jeśli nie spojrzysz temu w oczy, to może to nieprawda”.
Bagażnik.
Wysiadł. Wiatr chłostał jego nagie ciało i szybko dostał gęsiej skórki. Jądra starały się schować do brzucha. Stawiając ostrożnie zakrwawione stopy, podszedł do tyłu samochodu.
Czy będzie tam ciało? W kajdankach i z dziurą po kuli w głowie, a może zawinięte w dywan, z wystającymi z niego butami i włosami.
Nie. Były tam tylko przewody rozruchowe i plastikowa torba na zakupy z wydrukowaną na niej czerwoną tarczą strzelniczą. Otworzył ją. Para dżinsów znanego projektanta, biały podkoszulek z żółtymi plamami pod pachami, zmięte bokserki, zwinięte skarpetki. Czyjeś pranie.
Znowu się rozejrzał. Raz kozie śmierć.
Wytrzepał bieliznę, włożył. Dżinsy były miękkie i wytarte, wyglądały na drogie. Za dobra marka na Target, do tego brudne. Może zakupy w Targecie to była zmiana ubrania. Wbił się w podkoszulek, a potem zatrzasnął bagażnik. Wsiadł z powrotem do samochodu. Powietrze w środku było cudowne, dusząco ciepłe. Kiedy wzuwał buty, uniósł się kwaśny odór stóp.
Potem wyprostował się w fotelu i popatrzył przez okno.
Skąd wiedział, że czerwona tarcza strzelnicza jest znakiem firmowym Targetu? Skąd wiedział, że ten zegarek to rolex? Albo że Jack Daniel’s to whiskey i że on lubi whiskey?
Skąd wiedział, że w breloczku bmw jest chip, który pozwala uruchomić zapłon, że Maine jest na północnym wschodzie, jak mógł rozpoznać objawy wyziębienia, zerknąć na plik dwudziestek i zorientować się od razu, że to kilkaset dolarów… Mógł zrobić to wszystko, ale nie mógł sobie przypomnieć swojego cholernego…
Sięgnął do schowka po instrukcję obsługi, starając się nie dotknąć pistoletu. Podręcznik był oprawiony w skórę. W kieszonce okładki były dowód rejestracyjny i ubezpieczenie. Oba na Daniela Hayesa zamieszkałego przy Wandermere Road 6723 w Malibu, w Kalifornii.
Ha.
Wysiadł, poszedł obejrzeć tył. Kalifornijskie tablice.
Kto odszedł sobie od wartego dziewięćdziesiąt tysięcy samochodu i zostawił kluczyk w schowku? Dokąd poszedł na tym odludziu?
I to ubranie. Buty pasowały. W dżinsach czuł się jak w swoich.
„Nazwanie siebie Danielem Hayesem to początek – pomyślał. – Przymierz to tak jak dżinsy”.
Daniel wrócił do samochodu, założył zegarek, a potem włączył zapłon i odjechał.
Koleiny prowadziły do drogi gruntowej. Droga gruntowa do brukowanej, tylko nieco mniej wyboistej. Ta w końcu dochodziła do asfaltowej, niegdyś czarnej, teraz wypłowiałej dwupasmówki, przy której stał znak oznajmiający, że to US-1, na północ do Machias, na południe do Ellsworth.
Stanął na poboczu, siedział i patrzył. Przejechała sfatygowana furgonetka zmierzająca na południe. Minutę później civic kierujący się na północ.
– Życie toczy się dalej – powiedział i roześmiał się trochę histerycznie. Zawsze gadał do siebie?
„Może tak. Może żujesz kapsle z butelek. Odbywasz stosunki analne z karłami. Zabijasz ludzi na zlecenie tajnego rządu…”
Wjechał na autostradę, kierując się na południe.
Niebo się przejaśniało, szarość nie tyle znikała, ile rozrywała się na osobne rejony gęstych chmur rozdzielone intensywnym błękitem. Bmw redukowało świat na zewnątrz do łagodnego pomruku. W oczach czuł piasek, w rękach i głowie ciężar. Ale z przyjemnością zauważył, że na tablicach rejestracyjnych widnieje napis „MAINE”.
A zatem nie zwariował. Może tylko trochę mu się pomieszało w głowie.
Zakładając, że jego pierwszą świadomą czynnością nie była kradzież samochodu i że ubezpieczenie było aktualne, przejechał cztery i pół tysiąca kilometrów. Cztery i pół tysiąca kilometrów, a potem kąpiel w oceanie tak zimnym, że mógł go przyprawić o zawał. Dlaczego?
Daniel przetarł oczy. Ręce miał otarte do żywego. Oczy same mu się zamykały. Musiał znaleźć jakiś motel, pospać z tydzień. Kiedy się obudzi, wszystko będzie lepiej. Przypomni sobie, kim…
„Nie przyznawaj się do tego. To droga do szaleństwa” – pomyślał.
…co tutaj robi. To się wyjaśni (...)
***
Mężczyzna budzi się nagi i zmarznięty na opustoszałej plaży. Nie pamięta, kim jest ani jak się tam znalazł. Jedynym znakiem cywilizacji jest stojące niedaleko bmw, w którym odnajduje pasujące na niego jak ulał ubranie, zegarek marki Rolex, kopertę wypchaną pieniędzmi i dokumenty samochodu. "Daniel Hayes, zamieszkały w Malibu, Kalifornia". Ale... żadna z tych informacji nie brzmi znajomo!
Podczas gdy on próbuje poznać odpowiedzi, świat nie ustaje w poszukiwaniach jego. Jedyne, nikłe wspomnienie budzi w nim twarz aktorki występującej w serialu telewizyjnym. Postanawia ją odnaleźć. Musi ją odnaleźć...
To niejasne wspomnienie staje się całym jego światem i jedyną nadzieją...