"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

O krok za daleko Christian Plowman

Na faktach.To zaleta?
Tak.
Czyta się lekko, choć tematyka wcale taka nie jest.
Co do samego bohatera... Jest on bardzo specyficzny, ale nic więcej nie napiszę, żeby przyszły czytelnik nie sugerował się moim zdaniem:)

Poznaj pracę policji "od środka":)

Polecam!

MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!



Od autora
Wszystkie wydarzenia w tej książce są prawdziwe. Zmieniłem nazwiska i cechy charakterystyczne większości bohaterów oraz niektóre miejsca akcji, nie opisałem natomiast wielu metod pracy policji i starałem się nie ujawnić poufnych informacji.Nie chcę przeładowywać tekstu nadmiarem terminologii policyjnej i akronimów, warto jednak przybliżyć dla jasności kilka terminów, ponieważ ich znajomość jest niezbędna.Zaczniemy od „tajnego funkcjonariusza” (undercover officer, UC lub UCO). Termin ten określa kogoś, kto działa pod przybranym nazwiskiem, by zebrać dowody przeciwko przestępcom. Gdy pracowałem po cywilnemu, zwykli ludzie, podobnie jak media, nazywali nas „tajniakami”. Tajni funkcjonariusze nie mają radia, pałek ani legitymacji policyjnych. Podczas pracy są innymi ludźmi i nie chodzi tylko o cywilne ubranie. Nie mają w samochodach niebieskich świateł i nie jeżdżą na sygnale. Całkowicie zakamuflowani żyją w innym świecie, pod innymi nazwiskami i adresami, nie żyją swoim życiem. Pełny odlot, co?Drugim rodzajem tajnego funkcjonariusza jest specjalista od zakupów kontrolowanych (test purchase officer, TP lub TPO). Kupuje on – lub ona – na ulicach małe ilości narkotyków (takich jak crack, kokaina czy heroina), aby zebrać dowody przeciwko dilerom narkotykowym. TPO może również podawać się za prostytutkę lub udawać pijaną potencjalną ofiarę rabunku. Tego typu praca sytuuje się o stopień niżej w hierarchii policyjnej i z pewnością jest mniej prestiżowa niż praca UCO, którzy często lekceważą TPO i patrzą na nich z góry. Niewielu UCO pracuje jednocześnie jako TPO, choć wielu TPO aspiruje do zostania UCO. Nie zanudziłem jeszcze? TPO nie mają radia ani legitymacji policyjnych, fałszywych tożsamości, wynajętych mieszkań ani samochodów zarejestrowanych pod przybranym nazwiskiem – żadnej z mnóstwa rzeczy, które są do dyspozycji UCO. Z drugiej strony TPO często spędza na ulicy zaledwie pół godziny i już dokonuje zakupu narkotyków, podczas gdy niektórzy tajni funkcjonariusze żyją z fałszywą tożsamością niekiedy całymi latami.SO10 (Specialist Operations), SCD10 (Specialist Crime Directorate), Covert Ops, czy jakkolwiek to nazwiemy, są uważane za elitę Met (Metropolitan Police, policja londyńska). Jest to mały wydział, do którego zadań należą, między innymi: szkolenie funkcjonariuszy dokonujących zakupów kontrolowanych, nadzorowanie i doradztwo przy tajnych operacjach, rekrutacja, szkolenie i prowadzenie tajnych funkcjonariuszy w Londynie, w całym kraju i za granicą oraz kierowanie tajemniczą, elitarną Full-Time Undercover Unit (tajną jednostką pracująca w systemie ciągłym), zwaną też jednostką infiltracyjną.Trzon SO10 stanowi małe biuro w New Scotland Yardzie, zatrudniające kilku detektywów sierżantów (detective sergeants, DS), którzy doradzają i nadzorują tajne działania, dobierają funkcjonariuszy do poszczególnych zadań, a także monitorują i oceniają ich poczynania oraz sytuację.Szkolą oni również funkcjonariuszy dokonujących zakupów kontrolowanych i prowadzą kursy z tego zakresu. Ostatnio zmieniły się sposoby rekrutacji, system szkolenia i nazwy kursów, podstawowe reguły pozostały jednak takie same.Wyświechtany dowcip mówi, że biuro SO10 jest zbyt małe, by pomieścić wybujałe ego członków zespołu. Często są oni żenująco aroganccy i niegrzeczni dla osób z zewnątrz (czyli niebędących tajnymi funkcjonariuszami), a także dla starszych oficerów i doświadczonych TP. Nawet jako samodzielny tajny funkcjonariusz z siedmioletnim doświadczeniem byłem często lekceważony i traktowany z wyższością, zwykle przez ludzi, którzy mieli ułatwiać mi pracę. Znaczną większość zespołu SO10 stanowią potężni biali faceci po czterdziestce, z ogolonymi głowami. Funkcjonują w atmosferze zastraszenia i maczyzmu, w której codziennością są niewybredne żarty, drwiny i uwagi niemające nic wspólnego z polityczną poprawnością. Niektórzy funkcjonariusze są po prostu niegrzeczni i ten styl bycia utrzymuje się od założenia tej tajnej jednostki. Podejmowano niezliczone próby zmiany takiego stanu rzeczy, lecz bez powodzenia. Ludzie ci uważają się za elitę i nie bez racji. Niektórzy z nich znajdowali się w sytuacjach, które trudno sobie nawet wyobrazić, i wybrnęli z nich tylko dzięki zimnej krwi i przytomności umysłu.Ulubione marki tej ekipy to Stone Island i Prada Sport z niewielkim dodatkiem North Face, a czasem może Ralpha Laurena lub Armaniego. Na porządku dziennym są grube bransolety i rolexy oraz przydziałowy akcent z południowo-wschodniego Londynu; bez końca mówi się o „masakrach” (aresztach), „bębnach” (domach) i „kapusiach” (informatorach). Czasami przypomina to parodię scen z serialu The Sweeney. Wszyscy detektywi sierżanci z tego zespołu są doświadczonymi tajnymi funkcjonariuszami, choć niektórzy nie pracowali od lat. Raczą się nawzajem opowieściami o brawurowych wyczynach, zwykle próbując wykazać wyższość nad rozmówcą.Biuro ma do dyspozycji samochody, naturalnie tylko wysokiej klasy – range rovery, bmw i audi. Detektywi sierżanci mają dużo swobody i potężne wpływy w świecie operacji specjalnych. Prowadzą szkolenia na całym świecie i często latają odrzutowcami do egzotycznych miejsc. Zawsze odnosiłem wrażenie, że każdy przejaw niedostosowania się do zasad obowiązujących w ich środowisku, każda oznaka słabości, spotka się z nieprzychylną reakcją. Okaż choćby odrobinę wrażliwości, a możesz pożegnać się z karierą w operacjach specjalnych.Ta książka opowiada o mojej brzemiennej w skutki wędrówce po tych niebezpiecznych rejonach.
***
Prolog

Szedłem ulicą i rozmawiałem z Alanem, czując, że dwie dychy w mojej brudnej dłoni robią się cieplejsze. Z każdym krokiem coraz wyraźniej docierał do mnie smród brudu i moczu z moich zabłoconych dżinsów. Wystrzępione sznurowadła zdartych reeboków wlokły się za mną po chodniku.
Włóczyliśmy się bez celu, tęskniąc do następnej działki. Alan powiedział, że może będziemy musieli poczekać chwilę w mieszkaniu, do którego się wybieraliśmy. Skrzywiłem się i zapaliłem papierosa. Alan głośno przywitał się z dziewczyną idącą niepewnym krokiem z naprzeciwka. Wychudzona, o nieobecnym spojrzeniu oczu z czerwonymi obwódkami, była najprawdopodobniej dziwką sprzedającą się za crack.
– Idziesz do D? – zapiszczała.
– No – odparł Alan. – Coś się szykuje?
– Za minutę, tak myślę – odparła, spluwając na chodnik. Spojrzała na mnie i wymamrotała powitanie, przyglądając się moim długim cienkim włosom, zmęczonym oczom, czerwonemu nosowi, owrzodzonym ustom i palcom o brudnych paznokciach.
– Dasz szluga? – zapytała.
– Jasne – odparłem, wyciągając wymiętą paczkę bensonów.
Wyjęła jednego, przypaliła zapalniczką wyciągniętą z kieszeni krótkiej skórzanej kurtki i po prostu odeszła bez słowa pożegnania. Szybko ruszyliśmy przed siebie. Alan sapał, próbując złapać oddech. Nie chcieliśmy stracić tej dostawy.
– Co bierzesz, Al? – zapytałem.
– Wszystkiego po trochu.
– Ja też.
Skręciliśmy w boczną ulicę i znaleźliśmy się przed sześciopiętrowym galeriowcem.
– Nie mów – rzuciłem. – Ostatnie piętro?
– Tak, synu – uśmiechnął się Alan.
Z niemałym wysiłkiem wspięliśmy się zimną, wilgotną i ciemną klatką schodową na samą górę. Przeszliśmy galerią. Patrząc na nas, bez trudu można było zgadnąć, że zdążamy do mieszkania numer 36, którego okna miały odrapane, łuszczące się ramy, a drzwi no­siły charakterystyczne uszkodzenia po policyjnych ta­ranach.
Jak zawsze w tego rodzaju sytuacjach poczułem mdłości, strach przed nieznanym, przed tym, co czeka mnie za tymi drzwiami.
Wiedzieliśmy, że facet rządzący tym miejscem znany jest z tego, że bije po twarzy ludzi, którzy mu się nie spodobają. Na szczęście Alan był tu już wcześniej kilka razy, teoretycznie więc nie powinniśmy mieć problemów.
Mój towarzysz mocno zapukał. Po chwili usłyszeliśmy zgrzyt zamka. Drzwi otworzył masywnie zbudowany czarny chłopak. Skinął tylko głową, weszliśmy do frontowego pokoju.
Naszym oczom ukazał się, oględnie mówiąc, obraz nędzy i rozpaczy. Niewiele osób spoza środowiska uzależnionego od ciężkich narkotyków marginesu społecznego zrozumiałoby tę scenę. W pokoju siedziało i stało około piętnastu ćpunów, wszyscy czekali na przybycie D z towarem.
Ostrożnie usiadłem na pustej, brudnej podłodze. Nie było żadnych mebli. W pokoju panowały ciemności, ponieważ do okien, jak to w domach komunalnych, przymocowana była gęsta krata, przez którą wpadało niewiele światła dziennego. Poza nim ciemności rozświetlały tylko płomienie zapalniczek, gdy ludzie przypalali papierosy lub fajki z crackiem.
Wszyscy rozmawialiśmy tylko o jednym – o narkotykach. Hera czy crack, brązowe czy białe, jedno lub drugie, czy może wszystkiego po trochu? Tylko to nas obchodziło. Snuliśmy niekończące się rozważania o jakości, cenie, paleniu, zdobywaniu, różnicy między prochami tutejszymi a tymi z West Endu. Przez około dwóch godzin tworzyliśmy coraz bardziej zdesperowaną bandę nieodpowiedzialnych próżniaków, wspólnotę rozbitków życiowych.
Czarny gość przy drzwiach był bez końca dręczony pytaniami.
– Gdzie jest D?
– Długo jeszcze?
– Kiedy on tu będzie?
Jego odpowiedź brzmiała niezmiennie:
– Wkrótce.
Niektórzy, bardziej ustosunkowani, dzwonili do D z pytaniem, gdzie się podziewa, a potem uspokajali zniecierpliwionych klientów radosnym:
– Pięć minut. Będzie tu za pięć minut.
D, jak się wydawało, był dobrym marketingowcem, rozumiejącym zasadę popytu i sprzedaży; wiedział, że im dłużej jego klienci będą musieli czekać, tym więcej potem kupią.
Mijało pięć minut, potem następne pięć. W końcu w zgromadzonym tłumku rozszedł się szmer.
– On tu jest, on tu jest.
Już niedługo niczego nam nie będzie brakowało. Szczęście było blisko. Usłyszeliśmy szczęk zamka, trzask otwieranych drzwi. Wszedł wysoki, przysadzisty czarny facet, około dziewiętnastoletni, w typowym „mundurku” ulicznym, czyli w czapce bejsbolowej New Era, dresie Nike i butach Air Force One. W grupie zapanowała nerwowość, wszyscy wstali, zaczęły się przepychanki. Obowiązywał jednak nieformalny system kolejkowy – pierwszeństwo mieli ci, którzy byli tu najdłużej, a wśród nich Alan i ja. Dość szybko stanęliśmy przed D i podałem mu przepocone banknoty dziesięciofuntowe.
– Po jednym z każdego, bracie – powiedziałem.
Wziął gotówkę i otworzył lewą dłoń, pokazując 40 malutkich pakuneczków, każdy wielkości grochu, niektóre zawinięte w niebieski plastik, inne w przezroczysty, aby można było odróżnić heroinę od cracku.
– Daj większe porcje, bracie – poprosiłem, gdy D wybierał po paczuszce z każdego koloru. Uradowany włożyłem wszystko do kieszeni i czekałem, aż Alan dokończy transakcję. Gdy tylko dostał swoje prochy, rozległo się głośne walenie w drzwi. Pilnujący ich facet od razu wpuścił gościa, krótko obciętą kobietę o wymizerowanej, ziemistej, spoconej twarzy – gołym okiem było widać, że jest uzależniona. Z trudem łapiąc powietrze, ledwie przytomna wyrzuciła:
– Policja! Gliny są tutaj!
Te słowa jeszcze wisiały w powietrzu, gdy drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów.

W ułamku sekundy do środka wpadła horda glin, krzyczących i wrzeszczących. Kazali wszystkim pokazywać ręce. W mundurach wydawali się ogromni. Niektórzy z obecnych odmówili i zostali powaleni na podłogę. Wśród hałasu i zamieszania wcisnąłem się do kąta z podniesionymi rękoma i nerwowo rozglądałem się dookoła, bliski sfajdania się ze strachu. Potężny gliniarz w hełmie z osłoną na oczy i w kominiarce złapał mnie za lewą rękę i ją wykręcił.
– Na podłogę! – ryknął i zmusił do położenia się twarzą do ziemi.
Cholera, pomyślałem. Przydusił mnie kolanami i skuł ręce na plecach. Policzek miałem mocno przyciśnięty do brudnych desek, czułem na skórze kurz i piasek.
Walcząc o oddech, boleśnie świadomy swej bezradności próbowałem trochę się poruszyć, ale wielki gliniarz usiadł na mnie mocniej, krzycząc:
– Przestań stawiać opór!
Zacisnął kajdanki, tak że poczułem ostry ból w rękach.
– Rany! Dlaczego, do cholery?! – krzyknąłem. – Alan, co oni robią?
– Spokojnie, synu, spokojnie! – odkrzyknął Alan.
– Zamknij się, do cholery! – rzucił natychmiast jeden z tych, którzy trzymali Alana.
Wielki glina przeszukał moje kieszenie i znalazł starą nokię 3310, którą rzucił na podłogę tak, że wypadła bateria. A potem oczywiście trafił na skarb – warte dwadzieścia funtów paczuszki z heroiną i crackiem. Nie widziałem twarzy tego człowieka, ale wyczuwałem jego złośliwą satysfakcję.
– Jesteś zatrzymany, stary. Posiadanie. Klasa A.
Jeszcze mocniej zacisnął kajdanki, aż skrzywiłem się z bólu, a mój policzek wbił się głębiej w podłogę. Teraz już wszystko mnie bolało. Tego nie było w planie. Zapowiadał się zmarnowany dzień.

Pieprzony kutas, pomyślałem. Czy on, do cholery, nie wie, że jestem jego kolegą? (...)
***
Począwszy od wstąpienia w szeregi Metropolitan Police, Chris Plowman marzył o byciu tajnym agentem. Wytrwale piął się po szczeblach kariery, aż ostatecznie dołączył do grona najbardziej elitarnych oficerów policji. Gdy osiągnął to, o czym marzył od zawsze, jego życie niemal natychmiast zamieniło się w koszmar.
Aby rozpracować najpotężniejsze gangi, Plowman kupował i sprzedawał narkotyki, był bity, poniżany, więziony, aż wreszcie aresztowany przez policjantów, którzy nie wiedzieli, że jest jednym z nich. Wszystko to, by wejść coraz głębiej w struktury zorganizowanej przestępczości. Żonglując nieustannie kilkunastoma różnymi tożsamościami, doszedł do momentu, w którym sam już nie wiedział, kim tak naprawdę jest.
Za pełne oddanie swojej pracy zapłacił niezwykle wysoką cenę – był w fatalnym stanie, znalazł się o krok od samobójstwa. Wtedy postanowił odejść ze służby.
Christian Plowman jest zasłużonym, wielokrotnie odznaczanym policjantem z 16-letnim doświadczeniem w operacjach specjalnych. Przez wiele lat był odpowiedzialny za rekrutację oraz zarządzanie informatorami policyjnymi i zdobytymi dzięki nich informacjami. Dużą część służby spędził, pracując „pod przykrywką” dla Scotland Yardu. Po odejściu z policji przeniósł się do sektora prywatnego.
CROSSING THE LINE wzbudziła ogromne zainteresowanie czytelników i mediów w Wielkiej Brytanii. Wydana pod koniec maja książka cały czas pnie się do góry w swojej kategorii na Amazonie (obecnie jest na miejscu #6). Zbiera też bardzo dobre recenzje od czytelników.






Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger