"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Stinger Robert McCammon

"Jedyną rasą, która naprawdę się liczy, jest rasa ludzka."

Stare, ale jakie jare!
Jaka klasa i styl.
I klimat lat 80'tych!

Horror. Obcy. Małe miasteczko.
I mistrz Robert McCammon.

Mieszanka wybuchowa, gwarantująca doskonałą rozrywkę na mega poziomie.

Skrócik. 

Akcja rozgrywa się w ciągu jednej nocy.
Obcy statek kosmiczny rozbija się na ziemi, z powodu awarii, z ufiakiem za sterami (Daufinem). Statek tworzy tarczę wokół miasta, przez którą nikt nie może się przebić.
Drugi ufiak (Stringer - łowca nagród) przybywa na ziemię, aby go wytropić. Istota ta ma zdolności do przejmowania ciał gospodarzy (trochę jak w Crittersach XD).
A wszystko to dzieje się na oczach przerażonych mieszkańców wymierającego miasteczka Inferno, w zachodnim Teksasie.

Fajnie?


Stare, dobre, nieprzekombinowane klimaty.
Dobro vs. zło.
Kosmici vs. ziemianie.
Który kosmita jest zły?
A który jest gorszy?

Troszkę atmosfery z Kinga - Pod kopułą, jeśli chodzi o sam pomysł;)

Rewelacyjnie się to wszystko czyta!!!!

Wada?
Powieść praktycznie niedostępna...


MOJA OCENA: 8/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

1. ŚWIT
Wschodziło słońce. Podnoszące się znad ziemi ciepło rozedrganymi widmowymi falami zapędzało do nor nocne stworzenia.
Karmazynowa zorza rozjaśniała się pomarańczowym blaskiem. Przytłumione szarości i zgaszone brązy ustępowały pola soczystej purpurze i ciemnemu bursztynowi. Pustynne kaktusy i sięgające kolan bylice rzucały niskie fioletowe cienie, a poszarpane ściany głazów rozjarzały się szkarłatem barw wojennych Apaczów. Kolory poranka mieszały się wypełniając jary i szczeliny tej dzikiej krainy, roziskrzając różem wijącą się wstęgę Snake River.
Coraz silniejsze światło i nasycająca się zapachem pustynia skłoniły śpiącego pod gołym niebem chłopca do otworzenia oczu. Mięśnie miał zesztywniałe od snu i przez kilka chwil leżał na wznak, wpatrzony w bezchmurne niebo pławiące się w powodzi złota. Wydawało mu się, że pamięta sen – jakaś scysja z ojcem, który wywrzaskuje raz po raz bełkotliwym pijackim głosem jego imię, za każdym powtórzeniem coraz bardziej je zniekształcając, aż w końcu wychodzi z tego jakieś przekleństwo – ale pewien nie był. Zazwyczaj nie miewał dobrych snów, a już na pewno nie zaliczały się do nich te z awanturującym się i uśmiechniętym wrednie starym w roli głównej.
Usiadł, podciągnął kolana pod brodę, wsparł na nich ostro zarysowany podbródek i zapatrzył się w słońce eksplodujące ponad pasmem postrzępionych grani, które zamykały wschodni horyzont za Inferno i Bordertown. Wschód słońca kojarzył mu się zawsze z muzyką i dzisiaj słyszał w nim nastawione na pełną moc, ostre, czadowe, zawodzące solo gitarowe Iron Maiden. Lubił sypiać pod gołym niebem, nawet, jeśli wiązało się to z torturą rozruszania po przebudzeniu zdrętwiałych członków, bo lubił być sam i lubił podziwiać te wczesnoporanne barwy pustyni.
Za jakieś dwie godzinki, kiedy słońce naprawdę się rozpali, pustynia przybierze odcień popiołu i będzie niemal słychać, jak skwierczy rozprażone powietrze. Komuś, kto w południe nie znalazłby na tej Wielkiej Patelni skrawka cienia, żar zmieniłby mózg w spieczoną masę.
Ale teraz było fajnie. Rześkość poranka stwarzała – co z tego, że na krótko? – Wrażenie piękna. W takich chwilach chłopcu zdawało się, że budzi się daleko, daleko od Inferno.
Siedział na płaskim, wielkim jak półciężarówka, głazie wchodzącym w skład formacji skał, którą miejscowi, z racji jej opływowych kształtów, nazywali Bujanym Fotelem. Bujany Fotel pobazgrany był gmatwaniną graffiti naniesionych farbą w sprayu, durnych przysiąg i informacji typu: GRZECHOTNIKI UDZIABAŁY JURADO W KUTASA, pod grubą warstwą, których ginęły pozostałości po piktografiach wyrytych przed trzystu laty przez Indian. Wznosił się na grzbiecie wzgórka porośniętego z rzadka szczeciną kaktusów, karłowatych krzaków i bylic, jakieś sto stóp ponad poziomem pustyni. Chłopiec, kiedy sypiał poza domem, tutaj przeważnie mościł sobie legowisko, z którego mógł sięgnąć wzrokiem do samych granic swego świata.
Od północy, od strony równin Teksasu, nadbiegała czarna, równa nitka szosy 67, która zbliżywszy się do miasteczka przechodziła na dwie mile w Republica Road, pod tą nazwą przecinała Inferno, przeprawiała się mostem na drugi brzeg Snake River, gdzie przepoławiała nędzne Bordertown, by zaraz za nim stać się na powrót szosą 67, oddalić ku górom Chinati i Wielkiej Patelni, po czym zniknąć na południu. Teraz jak okiem sięgnąć ani południowym, ani północnym odcinkiem szosy 67 nic nie jechało; kilka sępów zataczało kręgi nad jakąś padliną – pancernika, królika albo węża – leżącą na poboczu. W pewnej chwili spadły na swój łup, a chłopiec życzył im w duchu smacznego.
Na wschód od Bujanego Fotela rozciągała się siatka uliczek Inferno. W „centrum administracyjnym" wznosiły się pudełkowate budynki z cegły otaczające mały prostokąt parku Prestona z pomalowanym na biało podium dla orkiestry, kaktusami zasadzonymi przez Radę do Spraw Upiększania, i naturalnej wielkości osłem wykutym z białego marmuru. Chłopiec pokręcił z politowaniem głową, wyciągnął paczkę winstonów z wewnętrznej kieszeni spłowiałej denimowej kurtki i zapalniczką Zippo przypalił sobie pierwszego tego dnia papierosa. Co za ironia losu, pomyślał, że akurat jemu przyszło pędzić życie w mieście wywodzącym swą nazwę od imienia jakiegoś zafajdanego osła.
Inna rzecz, że u uwiecznionego w marmurze zwierzęcia można się było również dopatrzeć sporego podobieństwa do matki szeryfa Vance'a.
Drewniane i kamienne domki ciągnące się wzdłuż uliczek Inferno rzucały głębokie cienie na klepiska podwórek i popękany od gorąca beton. Nad placem serwisu używanych samochodów Macka Cade'a przy Celeste Street zwisały smętnie sznury różnokolorowych plastykowych chorągiewek. Plac był otoczony wysokim na osiem stóp ogrodzeniem z drucianej siatki, zwieńczonym pasmami drutu kolczastego, a wielka czerwona tablica nad bramą zachęcała: HANDLUJ Z CADE'EM -PRZYJACIELEM CZŁOWIEKA PRACY.
Chłopiec dobrze wiedział, że każdy ze stojących tam samochodów to szmelc składany z rozbieranych na części kradzionych wozów; najlepszy z tych gruchotów nie był w stanie przejechać więcej jak pięćset mil, ale Cade wciskał je bez trudu Meksykanom. Tak czy siak, handlem używanymi samochodami Cade dorabiał sobie tylko na drobne wydatki. Prawdziwe interesy robił w zupełnie innej branży.
Dalej na wschód, tam gdzie przy narożu parku Prestona Celeste Street przecinała Brazos Street, oświetlane słońcem jarzyły się pomarańczowo szyby Pierwszego Banku Teksaskiego w Inferno. Ze swoimi dwoma piętrami budynek stanowił najwyższą konstrukcję w Inferno, jeśli nie liczyć wielkiego szarego ekranu kina StarLite dla zmotoryzowanych. Kiedyś siedząc tutaj na górze, w Bujanym Fotelu, można było oglądać za frajer filmy, a dialogi, przy odrobinie wyobraźni, dopowiadać sobie samemu. Ale czasy się zmieniły.
Chłopiec zaciągnął się papierosem i wydmuchnął w niebo kilka dymnych kółek. Kino dla zmotoryzowanych zamknięto zeszłego lata i ta należąca do miasteczka nieruchomość stała się od tamtego czasu siedliskiem skorpionów i węży. Mniej więcej milę na północ od StarLite stał niewielki budynek z pustaków przykryty dachem przypominającym zaskorupiały strup. Mały, wysypany żwirem parking przed budynkiem świecił pustkami, ale około południa zacznie się zapełniać. Bob Wire Club był jedynym miejscem w miasteczku, które przynosiło jeszcze jakiś dochód. Piwo i whiskey to spora pociecha stroskanych.
Żarówki elektrycznego zegara na frontowej ścianie banku wyświetliły 5:57, a potem wskazanie zmieniło się w mgnieniu oka, by obwieścić temperaturę powietrza: 78°F. Wszystkie cztery sygnalizatory uliczne Inferno migały, każdy sobie, ostrzegawczą żółcią.
Chłopiec nie zdecydował się jeszcze, czy pójdzie dzisiaj do szkoły. Może wybierze się na przejażdżkę po pustyni, będzie gnał przed siebie, dopóki nie skończy się droga, a może wdepnie do salonu gier i spróbuje pobić swój rekord na automatach do gry w artylerzystę i galaktyjczyka. Spojrzał na wschód, gdzie po drugiej stronie Republica Road widać było szkołę średnią imienia W. T. Prestona oraz miejską szkołę podstawową w Inferno, dwa długie, przysadziste budynki z cegły, które kojarzyły mu się z filmami o więzieniach. Stały naprzeciw siebie, przedzielone wspólnym parkingiem, a za budynkiem szkoły średniej rozciągało się boisko futbolowe, na którym słońce dawno już wypaliło rachityczną, posianą na jesieni trawę. Nowej trawy nikt już nie posieje, na tym boisku nikt już nie zagra. Patrioci ze szkoły średniej imienia Prestona wygrali w sezonie tylko dwa mecze i zajęli ostatnie miejsce w okręgu Presidio. Czy można się, więc dziwić, że wszyscy stracili zainteresowanie drużyną?
Wczoraj odpuścił sobie szkołę, a jutro piątek, dwudziesty piąty maja, dzień zakończenia roku szkolnego dla ostatnich klas. Stopnie zostały już wystawione i wiadomo, że wraz z resztą klasy otrzyma świadectwo ukończenia szkoły średniej, jeśli tylko odda projekt z prac ręcznych. A więc może lepiej wcielić się jednak dzisiaj w przykładnego ucznia i zjawić w szkole. Albo przynajmniej tam zajrzeć i zbadać sytuację. Może uda się wyciągnąć na wagary Czołga, Bobby'ego Claya Clemmonsa czy kogo tam; może któremuś z tych meksykańskich gnojków należy się łomot? Jeśli tak, to on chętnie mu go spuści.
Jasnoszare oczy chłopca, spoglądające poprzez mgiełkę papierosowego dymu, zwęziły się. Widok oglądanego z góry Inferno napełniał go dziwnym niepokojem, rozdrażniał i wyzwalał agresję, zupełnie jakby coś go swędziało, a nie mógł się podrapać. Podejrzewał, że to pewnie przez tę mnogość ślepych uliczek w miasteczku. Cobre Road, która przecinała Republica Road, odbiegała co prawda wzdłuż koryta Snake River dobre osiem mil na zachód, ale po to tylko, by mijać po drodze kolejne świadectwa upadku: kopalnię miedzi i ranczo Prestona oraz kilka innych, walczących jeszcze o przetrwanie śladów dawnej świetności.
Coraz silniejsze światło słoneczne bynajmniej nie przydawało Inferno urody; odwrotnie – eksponowało wszystkie blizny. Spieczone słońcem, zakurzone miasteczko umierało i Cody Lockett wiedział, że w przyszłym roku o tej porze nikogo już tu nie będzie. Inferno wyschnie i wyparuje; wiele domów już opustoszało, ich mieszkańcy spakowali się i przenieśli na bujniejsze pastwiska.
Travis Street biegła z północy na południe, dzieląc Inferno na część wschodnią i zachodnią. Część wschodnią zapełniały w większości drewniane domy, z których odpadała płatami farba, i z których każdy w połowie lata stanie się piecem. Część zachodnia, zamieszkana przez właścicieli sklepów i ludzi zamożniejszych, zdominowana była przez domy z białego kamienia bądź z cegły, a gdzieniegdzie na podwórkach widniały kępki polnych kwiatków. Ale część ta wyludniała się w szybkim tempie: z każdym tygodniem rosła liczba zamykanych interesów; pośród polnych kwiatków wyrastało coraz więcej tabliczek z napisem: NA SPRZEDAŻ.
Na północnym krańcu Travis Street, po drugiej stronie zarośniętego zielskiem parkingu, stał piętrowy budynek mieszkalny z czerwonej cegły, o oknach parteru zabitych arkuszami blachy. Wzniesiono go pod koniec lat pięćdziesiątych – w okresie prosperity, ale teraz straszył pustymi pokojami. Zaanektowała go i ufortyfikowała banda Renegatów, której szefował Cody Lockett. Każdy członek el Culebra de Cascabel – Grzechotników, bandy młodych Meksykanów z Bordertown – dorwany po zmroku na terytorium Renegatów, miał przechlapane. A terytorium Renegatów obejmowało cały teren na północ od mostu nad Snake River.
Tak było trzeba. Cody wiedział, że Meksykanie, gdyby ich nie trzymać krótko, wleźliby wszystkim na głowę, zabieraliby ludziom pracę i pieniądze. Trzeba więc było pilnować, żeby siedzieli tam, gdzie ich miejsce, i wynosić na kopach z powrotem, gdyby ważyli się wychylić stamtąd nos. Dzień w dzień, rok po roku stary wbijał to Cody'emu do głowy. Meksykańcy, mawiał, są jak te psy, którym trzeba od czasu do czasu profilaktycznie dokopać, żeby wiedziały, kto tu jest panem.
Ale czasami, kiedy Cody dobrze się nad tym zastanowił, przestawał rozumieć, co takiego złego robią Meksykanie. Byli przecież bez pracy, jak wszyscy w okolicy. No tak, ale ojciec twierdził, że to przez nich upadła kopalnia miedzi. Mówił, że psują wszystko, czego się tkną. Mówił, że doprowadzili do ruiny stan Teksas, i nie spoczną, dopóki nie zrujnują całego kraju. Niedługo zaczną gwałcić białe kobiety na ulicach, prorokował starszy Lockett. Trzeba trzymać tę hołotę za mordę! Niech wie, kto tu rządzi.
Czasami Cody wierzył w słowa ojca, czasami nie; zależnie od nastroju. W Inferno źle się działo i chłopiec zdawał sobie sprawę, że w nim samym też coś pęka. Może lżej człowiekowi na duszy, tłumaczył sobie, kiedy zamiast za wiele medytować, skopie jakiś meksykański zadek. Tak czy inaczej, cała ta niechęć do Meksykańców sprowadzała się do niewpuszczania Grzechot-ników do Inferno po zachodzie słońca; dbało o to sześciu kolejnych szefów Renegatów, a teraz obowiązek egzekwowania zakazu spadł na Cody'ego.
Cody wstał i przeciągnął się. Słońce podświetliło jego kręcone, piaskowe włosy przystrzyżone krótko po bokach i wieńczące gęstą strzechą wierzch głowy. U przekłutego płatka lewego ucha dyndała mała srebrna czaszka.
Chłopak rzucał smukły cień; mierzył sześć stóp, był długonogi i dobrze zbudowany, a z całej jego postawy biła zadziorność. Jego twarz zdradzała stanowczość, nie uświadczyło się w niej ani śladu łagodności. Podbródek i nos były ostro zarysowane, a gęste jasne brwi zjeżone i gniewnie ściągnięte. Potrafiłby odstraszyć samym spojrzeniem grzechotnika i dorównać w biegu królikowi, a idąc, kroki stawiał długie, jakby próbował wyrywać nogi z pęt Inferno.
Piątego marca zaczął osiemnasty rok i nie miał żadnego pomysłu na resztę życia. Przyszłość stanowiła temat, nad którym zastanawiania się skrzętnie unikał, i świat po przyszłej niedzieli, czyli od dnia, kiedy wraz z sześćdziesięciorgiem trojgiem pozostałych uczniów najstarszej klasy otrzyma świadectwo ukończenia szkoły średniej, jawił mu się jako niezbadana biała plama. Ze swoimi ocenami nie miał co marzyć o college'u, a na zawodówkę nie było pieniędzy. Stary przepijał wszystko, co zarobił w piekarni, i większość tego, co Cody przynosił do domu ze stacji benzynowej Texaco. Cody wiedział przynajmniej tyle, że pracę przy nalewaniu paliwa do baków i przy samochodach ma zagwarantowaną, do kiedy będzie chciał. Pan Mendoza, właściciel stacji, był jedynym porządnym Meksykaninem, jakiego znał, a ściślej – raczył znać.
Wzrok Cody'ego przesunął się na południe, za rzekę, ku skupisku małych domków i budynków Bordertown – dzielnicy meksykańskiej. Cztery tamtejsze wąskie, zakurzone uliczki zamiast nazw nosiły numery i wszystkie, z wyjątkiem ulicy Czwartej, były ślepe. Najwyższy punkt Bordertown stanowiła wieża katolickiego kościoła Ofiary Chrystusowej, z krzyżem połyskującym teraz w pomarańczowej łunie poranka.
Ulica Czwarta prowadziła na zachód, do autoserwisu Macka Cade'a, zajmującego dwa akry labiryntu wypatroszonych karoserii, stosów używanych części samochodowych, starych opon, baraków, w których mieściły się warsztaty, oraz wybetonowanych kanałów. Wszystko to otoczone było wysokim na dziewięć stóp ogrodzeniem z drucianej siatki zwieńczonej spiralą drutu kolczastego. Przez brudne szyby jednego z warsztatów widać było płomienie palników acetylenowych. Do uszu Cody'ego dochodziło też poświstywanie automatycznego klucza do nakrętek. Przed barakiem czekały na załadunek trzy ciągniki siodłowe z naczepami. Cade kręcił ten interes na trzy zmiany, czyli na okrągło, i wykręcił już sobie z niego ogromną modernistyczną, murowaną rezydencję z basenem pływackim i kortem tenisowym, mieszczącą się jakieś dwie mile na południe od Bordertown, a zarazem o tyle bliżej granicy z Meksykiem. Cade proponował Cody'emu prace w swoim autoserwisie, ale Cody wiedział, czym naprawdę para się ten człowiek, a do wstąpienia na taką drogę bez odwrotu nie był jeszcze gotów.
Zwrócił się ku zachodowi i rzucając teraz cień przed siebie pobiegł wzrokiem wzdłuż czarnej nitki Cobre Road. W odległości trzech mil ział ogromny czerwony, obwiedziony szarą kryzą krater kopalni miedzi Prestona, przywodzący na myśl ropiejący wrzód. Krater otaczały opuszczone budynki biurowe, puste magazyny, budynek rafinerii pokryty aluminiowym dachem oraz porzucone maszyny. Wszystko to kojarzyło się Cody'emu ze szczątkami dinozaurów, z których pod wpływem pustynnego słońca zeszła skóra. Cobre Road minąwszy krater biegła dalej wzdłuż słupów linii energetycznej w kierunku rancza Prestona.
Chłopiec przeniósł wzrok z powrotem na pogrążone we śnie miasteczko -liczba mieszkańców: około tysiąca dziewięciuset, szybko topniejąca – i wydało mu się, że słyszy tykające w domach zegary. Słońce wciska się tam teraz poprzez szpary w zasłonach i żaluzjach, oblewając ściany ognistą purpurą. Niebawem rozdzwonią się budziki, obwieszczając brutalnie rozespanym właścicielom początek nowego dnia; ci, którzy mają jeszcze pracę, ubiorą się pośpiesznie i wybiegną z domów do pracy czy to w nielicznych sklepikach, jakie funkcjonowały jeszcze w Inferno, czy gdzieś na północy, w Fort Stockton albo w Pecos. A pod wieczór wrócą do swoich małych domków, zasiądą przed migoczącymi ekranami telewizorów i wypełniać będą najlepiej jak potrafią otaczającą ich pustkę, dopóki te cholerne zegary nie obwieszczą, że pora spać. Tak to będzie, dzień po dniu, od teraz aż do chwili, kiedy zatrzasną się ostatnie drzwi i odjedzie stąd ostatni samochód – a wtedy zostanie tu tylko martwa, zagarniająca wszystko pustynia.
–A co mnie to obchodzi?! – mruknął Cody i wydmuchnął nosem dym z papierosa. Wiedział, że tutaj nie czeka go żadna przyszłość. Gdyby nie słupy telefoniczne, nie te kretyńskie programy telewizji amerykańskiej i meksykańskiej oraz dwujęzyczny bełkot odbiorników radiowych, można by pomyśleć, że całe to ospałe miasteczko leży tysiące mil od cywilizacji. Spojrzał na północ, wzdłuż Brazos Street, ponad dachami domów i wzniesionego z białego kamienia kościoła baptystów w Inferno. Tuż przed krańcem Brazos widać było zdobną bramę z kutego żelaza i takież ogrodzenie otaczające Wzgórze Drzew Jozuego -cmentarz Inferno. Ocieniały go, zgodnie z nazwą, rachityczne, rzeźbione wiatrem drzewka Jozuego, ale tak zwane wzgórze w rzeczywistości było ledwie pagórkiem. Chłopiec patrzył przez chwilę na nagrobki i stare pomniki, a potem przeniósł wzrok z powrotem na domy; nie dostrzegł specjalnej różnicy.
–Ej, wy tam, zafajdane zombi! – krzyknął. – Pobudka! – Jego głos przetoczył się nad Inferno, ciągnąc za sobą echo psiego ujadania.
–Nie będę taki jak wy – wymamrotał Cody z papierosem zwisającym z kącika warg. – Przysięgam przed Bogiem, że nie będę.
Kierował te słowa do konkretnej osoby, bo wypowiadając je patrzył na szary drewniany domek w dole, stojący niedaleko skrzyżowania ulic Sombra i Brazos. Stary pewnie nie zauważył, że syn nie wrócił na noc, a jeśli nawet, to mało go to obeszło. Ojcu potrzebna była tylko butelka i miejsce do jej odespania.
Cody zerknął na budynek szkoły średniej Prestona. Jeśli nie odda dzisiaj tego projektu z prac ręcznych, Odeale może mu nabruździć, kto wie, czy nie cofnie nawet promocji? Cody nie mógł ścierpieć, kiedy jakiś palant pod krawatem zaglądał mu przez ramię i pouczał, rozmyślnie więc spowalniał pracę do iście ślimaczego tempa. Dzisiaj jednak musi wreszcie skończyć tę robotę; już sześć tygodni chrzanił się z tym zawszonym wieszakiem na krawaty, a przecież przez ten czas byłby w stanie zmajstrować sprzęty na umeblowanie całego pokoju!
Słońce rozpalało się na dobre. Żywe barwy pustyni jakby płowiały w jego blasku. Szosą 67 nadjeżdżała z włączonymi wciąż reflektorami ciężarówka wioząca z Odessy poranne gazety. / podjazdu przed jednym z domów przy Bowden Street wyjechał tyłem granatowy chevrolet. Stojąca na ganku kobieta w szlafroku machała mężowi na pożegnanie. Ktoś otworzył drzwi od podwórka i wypuścił z domu żółtego kota, a ten natychmiast rzucił się w pogoń za królikiem, zapędzając go w kępę kaktusów. Na poboczu Republica Road rozszarpywały swoje śniadanie myszołowy, a nad nimi krążyły z posępną powolnością inne drapieżne ptaszyska.
Cody zaciągnął się po raz ostatni papierosem. Doszedł do wniosku, że przed szkołą wypadałoby wrzucić coś na ruszt. W domu walały się zwykle jakieś zeschnięte pączki, to mu wystarczy.
Odwrócił się plecami do Inferno i zsunął ostrożnie ze skał na piasek. Nieopodal stał czerwony motocykl – honda dwieście-pięćdziesiątka – który sklecił sobie przed dwoma laty z części kupionych w autoserwisie Cade'a. Cade nie zdarł z niego skóry, a Cody był na tyle rozgarnięty, żeby nie zadawać głupich pytań. Silnik hondy, podobnie jak większość silników i części karoserii sprzedawanych przez Cade'a, miał spiłowane numery identyfikacyjne.
Ruszył do motocykla i w tym samym momencie dostrzegł jakieś poruszenie tuż obok swojego prawego kowbojskiego buta. Przystanął.
Jego cień padał na płaski kamień, na którym przycupnął mały, brązowy skorpion. Wieloczłonowe żądło insekta wygięło się łukiem w górę i dźgnęło powietrze; skorpion nie ustępował pola, Cody uniósł więc but, żeby rozdeptać małego sukinsyna. Miał już opuścić nogę, ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Stworzonko od łebka po kolec miało zaledwie trzy cale i Cody mógłby je zgnieść w mgnieniu oka, ale zaimponowała mu postawa malca. Bo trzeba było nie lada odwagi, żeby walczyć z gigantycznym przeciwnikiem o odłamek skały na rozpalonej pustyni. Niewiele w tym sensu, pomyślał Cody, ale trzeba przyznać, że ten maluch do podszytych tchórzem nie należy. Zresztą i tak za wiele atmosfery śmierci unosiło się dzisiaj w powietrzu i Cody postanowił jej nie podsycać.
–Masz go całego dla siebie, amigo – powiedział, ruszając dalej, a skorpion dźgnął żądłem w jego oddalający się cień.
Cody przerzucił nogę nad motocyklem i usadowił się na połatanym skórzanym siodełku. Podwójna chromowana rura wydechowa była powgniatana w wielu miejscach, czerwony lakier zmatowiał i wyblakł. Silnik palił trochę oleju i miał swoje narowy, ale maszyna niosła Cody'ego, gdzie tylko chciał. Na szosie 67 za miastem był w stanie wyciągnąć na niej siedemdziesiątkę, u nic nie działało nań tak kojąco jak ten niski gang silnika i świszczący w uszach wiatr. Właśnie w takich chwilach, kiedy był zdany tylko na siebie, Cody czuł się najbardziej wolny. Wiedział już, że liczenie na innych mąci tylko człowiekowi w głowie. W życiu jest się samotnym i lepiej się z tym pogodzić.
Zdjął z kierownicy parę skórzanych lotniczych gogli, nasunął je na oczy, włożył kluczyk do stacyjki i nastąpił całym ciężarem ciała na dźwigienkę startera. Silnik plunął zrazu kłębem oleiście czarnego dymu i zadygotał, manifestując jakby swoją niechęć do przebudzenia. Potem maszyna ożyła niczym posłuszny, choć czasami narowisty mustang, i Cody ruszył w dół stromego stoku, w kierunku Aurora Street, ciągnąc za sobą warkocz żółtego pyłu. Nie wiedział, w jakim humorze zastanie dzisiaj ojca i już się mobilizował wewnętrznie na to spotkanie. Może jednak uda mu się wślizgnąć do domu i wymknąć stamtąd nie wpadając na starego.
Zerknął na prostą, wyznaczoną szpalerem słupów telefonicznych wstęgę szosy 67 i poprzysiągł sobie, że wkrótce, może zaraz po dniu rozdania świadectw, popędzi tą przeklętą drogą na północ, nie oglądając się ani razu za siebie.
Nie będę taki jak ty, obiecał sobie.
Ale w duchu zżymał się, że z każdym dniem staje się coraz bardziej podobny do starego. Znalazłszy sic na Aurora Street dodał gazu i tylna opona pozostawiła na jezdni czarną smugę.
Nad wschodnim horyzontem stało gorące, czerwone słońce. W Inferno zaczynał  się kolejny dzień (...)

***
Powieść McCammona "rozgrywa się w ciągu 24 godzin w Inferno w Teksasie. Inferno to wymierające miasteczko, doprowadzone na skraj napięcia rasowego, władzy gangów i nieistniejącej gospodarki. 
Ale zawsze może być gorzej.
Bo nadchodzi Stinger.
Stinger jest rodzajem łowcy międzygwiezdnego. Ma misję, którą zamierza zrealizować - za wszelką cenę. Niesie ze sobą nieskończony wachlarz cudów technologicznych i niewyczerpaną zdolność do niszczenia, które zagrażają Inferno, jego mieszkańcom i całemu światu.








AUTOR


Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger