"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Nie czytać o zmierzchu! 1, 2, 3. Antologia opowiadań grozy

"Nie kop mi grobu, nie będzie mi potrzebny."

Przerewelacyjne antologie grozy, z których pierwszy tom jest ciutkę zniechęcająco normalny, lecz pozostałe dwa...?

S T R A S Z N E !!!
Serio.

Świetnie napisane, z perfekcyjnym klimatem. Creepy i ciarkowato.

"Krzycząc jak potępieńcy wywaliliśmy drzwi i jak szaleńcy pognaliśmy w dół ciemnej, przypominającej studnię klatki schodowej czując na gardle zaciskające się palce mroku."

Spis treści

Tom 1:
Algernon Blackwood — Rączy Wilk (Running Wolf)
Walter De la Mare — Samotnik (A Recluse)
M. R. James — Duchy w domu dla lalek (The Haunted Doll House)
Saki — Laura (Laura)

Tom 2:
Mrs Gaskell — Opowieść starej niani (The Old Nurse’s Story)
Joseph Sheridan Le Fanu — Duch pani Crowl (Madam Crowl’s Ghost)
E. K. Benson — Jak z długiej galerii zniknął strach (How Fear Departed from the Long Gallery)
R. E. Howard — Nie kop mi grobu (Dig me no Grave)
Rosa Mulholland — Nie czytać o zmierzchu! (Not to he Taken at Bed-Time)

Tom 3:
A. M. Burrage — Koleżanki (Playmates)
K. Nesbit — Rycerze z marmuru (Man-Size in Marble)
Bram Stoker — Gość Drakuli (Dracula’s Guest)
Vincent O’Sullivan — Kontrakt Ruperta Orange’a (The Bargain of Rupert Orange)


I masakrycznie tragiczne okładki...

MOJA OCENA: 9/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

ALGERNON BLACKWOOD

RĄCZY WILK

Ktoś, komu dane było zetknąć się z przygodą wykraczającą poza zwykłe doświadczenie ludzkiego gatunku i kto zechce relacjonować ją innym, nie powinien być zaskoczony, jeśli zostanie uznany za łgarza lub głupca, jak to przydarzyło się w swoim czasie Malcolmowi Hyde, recepcjoniście hotelowemu na wakacjach. Poza tym słowo „zetknąć się” nie jest właściwym określeniem, on sam użyłby raczej słowa „przeżyć”.
Kiedy po raz pierwszy zobaczył Jezioro Magiczne rozpostarte wśród niezgłębionych kanadyjskich borów, przede wszystkim uderzyło go jego milczące, migotliwe piękno; następnie absolutne pustkowie wokół; i wreszcie, już o wiele później, dzięki temu, że tu rozegrała się jego przygoda — odkrył, że piękno i pustkowie splatają się z niezwykłością.
— Roi się od ryb — oświadczył Morton z Montrealskiego Klubu Sportowego. — Jedź tam na urlop. W górę od Mattawa, jakieś piętnaście mil na zachód od Stony Creek. Będziesz tam jedynym człowiekiem, nie licząc starego Indianina, który siedzi w swojej chałupinie. Tylko jeśli wolno mi coś radzić, to rozbij obóz na wschodnim brzegu.
Rozwodził się jeszcze przez pół godziny o wspaniałościach połowu; skądinąd jednak, jak Hyde zauważył, nie dawał się wciągnąć w rozmowę i plątał się w odpowiedziach. Jeżeli był to taki raj, jak Morton, jego odkrywca i najwytrawniejszy wędkarz w okolicy dowodził, to dlaczego spędził tam tylko trzy dni? „Skończyło się żarcie” — brzmiało wyjaśnienie; ale drugiemu kumplowi odpowiedział krótko: „Muchy”, a trzeciemu, jak to później doszło do Hyde’a, podał jako powód chorobę swego Metysa, co zmusiło ich do szybkiego powrotu na łono cywilizacji.
Hyde jednak nie zaprzątał sobie głowy tymi wyjaśnieniami, zaczął się nad nimi zastanawiać później. „Roi się od ryb” — to zdanie przypadło mu do gustu. Pojechał pociągiem do Mattawy, uzupełnił ekwipunek w Stony Creek, a stamtąd rozpoczął piętnastomilową wędrówkę łodzią wolny od wszelkich trosk. Przeprawy szły gładko, bo nie miał wiele bagażu, woda niosła szybko i lekko, przechodził przez progi bez trudu, wszystko, jak to się mówi, szło jak z płatka. Od czasu do czasu widział ryby umykające na głębinę i korciło go strasznie, żeby się zatrzymać; ale zdołał poskromić pokusę. Otaczał go fantastyczny świat lasów ciągnących się setkami mil, gdzie władał jeleń, niedźwiedź, łoś, wilk — a których nie tknęła ludzka stopa — bezludna, pierwotna puszcza. Dzień był chłodny, jesienny, woda szemrała i iskrzyła się, nad nią zwisało błękitne, bezchmurne niebo, wylewając potoki światła. Pod wieczór Hyde minął stare żeremia bobrowe, opłynął mały cypel i po raz pierwszy ujrzał Jezioro Magiczne. Uniósł ociekające wiosło; łódź wśliznęła się na spokojną wodę. Z wezbranej zachwytem piersi wyrwał mu się okrzyk.
Był przede wszystkim wędkarzem, ale czułym na piękno. Jezioro miało kształt półksiężyca, długie chyba na cztery mile, szerokie w granicach od pół do całej mili. Było zalane złotem ukośnie padających promieni zachodzącego słońca. Najmniejszy podmuch nie mącił jego kryształowej powierzchni. Rozpościerało się tu od prawieków, kiedy to stworzył je bóg czerwonoskórych; będzie tu, dopóki nie wyschnie z jego rozkazu. Wyniosłe świerki stały skupione w gromadki przy samych jego brzegach, majestatyczne cedry schylały się, jakby chciały się napić, szkarłatne sumaki błyskały gorejącymi plamami, klony migotały nieprawdopodobnym oranżem i czerwienią. Powietrze upajało niczym wino, ciche jak sen.
Kiedyś tu właśnie czerwonoskórzy „uprawiali magię” z towarzyszeniem całego dzikiego rytuału i odwiecznych plemiennych obrzędów. Ale Hyde myślał raczej o Mortonie niż o Indianach. Jeśli w tym samotnym, zagubionym raju naprawdę „roiło się od ryb”, wiele był winien Mortonowi za informację. Ogarnął go spokój, pod którym pulsowało podniecenie łowcy. Szybko powiódł wokół doświadczonym okiem, by wybrać miejsce na obóz, zanim słońce zajdzie za bór i zapadnie zmrok. Chatkę Indianina pławiącą się w pełnym słońcu na wschodnim brzegu zauważył natychmiast. Jednak gęsto rosnące drzewa utrudniałyby rozbicie tam namiotu, a ponadto nie miał ochoty znaleźć się w bezpośrednim sąsiedztwie jej mieszkańca. Na przeciwległym brzegu zapraszała idealna wprost polana. Padał już na nią cień rzucany przez olbrzymi bór; ale pociągała otwarta przestrzeń. Podpłynął tam szybko i dokonał oględzin terenu. Stwierdził, że ziemia jest twarda i sucha, a z górki spływa mały, dźwięczny strumyczek wpadający do jeziora. Ujście strumyka mogło być dobrym stanowiskiem do zarzucania wędki. Było ponadto osłonięte. Maskowało je kilka niskich wierzb.
Człowiek doświadczony w rozbijaniu obozu szybko podejmuje decyzję. Było to świetne miejsce, a parę zwęglonych kłód ze starych ognisk świadczyło, że nie on pierwszy tak uważał. Wtem jego dobry nastrój został zmącony. Torba wyładowana z łodzi, przygotowania do rozbicia namiotu rozpoczęte, a tu nagle przypomniał mu się pewien drobiazg, który dotychczas na skutek podniecenia tkwił w podświadomości — rada Mortona. Nie tylko zresztą Mortona, bo i sprzedawca w Stony Creek powiedział to samo. Ogromne chłopisko z rzadkim wąsem i przygarbionymi plecami, ubrany w koszulę i spodnie, do bekonu, mąki, mleka skondensowanego i cukru dołożył jeszcze jedno, ostatnie, zdanie. Powtórzył na wpół zapomniane słowa Mortona.
— Niech pan rozbije obóz na wschodnim brzegu. Ja bym tak zrobił — powiedział na pożegnanie.
Najwidoczniej zapamiętał również Mortona.
— Niewysoki facet, brązowy jak Indianin i mocno pachnący lasem. Podróżuje z Jake’iem, Metysem. — To na pewno był Morton. — Nie siedział długo ostatnio, prawda? — dodał z zadumą. — Wybiera się pan nad Jezioro Wietrzne? Czy może na Dziesięciomilowe Wody? — zapytał najpierw Hyde’a.
— Jezioro Magiczne.
— Doprawdy? — powiedział sprzedawca, jakby powątpiewał w to z jakichś niejasnych powodów. Przez chwilę pociągał za swoje wystrzępione wąsiki. — Doprawdy, teraz? — powtórzył. I ostatnie słowa dorzucił po dłuższej pauzie; była to rada, na którym brzegu należy rozbić namiot.
Wszystko to nagle wróciło Hyde’owi na pamięć, zaprawione posmakiem rozczarowania i irytacji, bo gdy dwóch doświadczonych ludzi wyraża taki sam pogląd, nie można zbyć ich opinii machnięciem ręki. Żałował, że nie wziął sprzedawcy na spytki. Rozglądał się dokoła, Zastanawiał, wahał. Niewątpliwie wybrane przez niego miejsce znajdowało się na zakazanym brzegu. Cóż, u diabla, dumał, mogło przemawiać przeciwko niemu?
Ale robiło się ciemno; musiał się decydować szybko — albo, albo. Popatrzył na rozpakowane rzeczy, na częściowo już postawiony namiot i powziął decyzję mamrocząc pod nosem i wysyłając Mortona i sprzedawcę w nie najprzyjemniejsze miejsca.
— Musieli mieć jakieś powody — mruczał sam do siebie. — Tacy faceci zwykle wiedzą, co mówią. Chyba będzie lepiej, jeśli przeniosę się na drugi brzeg, w każdym razie na noc.
Zanim zabrał się do ładowania lodzi, rzucił okiem za wodę. Z chaty Indianina nie unosił się dym. Nie było również śladu łodzi. Wywnioskował stąd, że tubylec musiał gdzieś odejść. Z ociąganiem opuścił upatrzone miejsce i powiosłował w poprzek jeziora, a w pół godziny później namiot już stał, drzewo na ognisko było zgromadzone, a na kolację miał złowione dwa małe pstrągi. Ale wielka ryba, wiedział to, czekała na niego po drugiej stronie, przy małym ujściu, więc leżąc na swym posłaniu z balsamicznie pachnących gałęzi zirytowany i rozdrażniony zastanawiał się, jakim sposobem błaha uwaga mogła odwieść go od postąpienia według własnej jak najsłuszniejszej oceny. Spał jak zabity; słonce było już wysoko, kiedy się obudził.
Ranek przyniósł zupełnie inny nastrój. Olśniewające słońce, spokój, upajające powietrze przepłoszyły wszelkie niemądre urojenia; nie mógł się nadziwić, że okazał taką słabość poprzedniego wieczoru. Opuściły go wszelkie rozterki. Natychmiast po śniadaniu zwinął namiot, przepłyną ponownie przez pasmo lśniącej wody i rozłożył się na zakazanym brzegu, jak go teraz z ironicznym uśmieszkiem nazywał. Im lepiej poznawał to miejsce, tym bardziej mu się podobało. Drzewa było pod dostatkiem, woda bieżąca do picia, otwarta przestrzeń wokół namiotu i ani jednej muchy. Ponadto połów był wspaniały. Relacja Mortona okazała się rzetelna i zdanie „roi się od ryb” miało pełne pokrycie.
Jałowe godziny wczesnego popołudnia spędził na drzemce i na wędrówce przez zarośla rozciągające się za obozem. Nie napotkał nic niezwykłego. Wykąpał się w zimnym głębokim jeziorku; rozkoszował się małym bezludnym rajem. Raj był rzeczywiście bezludny i to między innymi stanowiło o jego uroku; bezruch, spokój, odosobnienie tego pięknego leśnego jeziora zachwycały. Cisza panowała niebiańska. Hyde był całkowicie zadowolony. Pod wieczór napił się herbaty i powędrował wzdłuż brzegu, wypatrując pierwszych oznak wypływania ryb. Słabe zmarszczki na wodzie i podłużne cienie dobrze rokowały. Plusk następował za pluskiem, gdy wielkie sztuki uganiające się za żerem wypływały i znikały w głębinie. Wrócił pośpiesznie i w dziesięć minut później z wędkami, ostrożnie, sunął łodzią po spokojnej wodzie.
Połów był tak świetny, doprawdy, i stos pstrągów na dnie łodzi rósł tak szybko, że chociaż robiło się późno, nie miał siły powiedzieć sobie „dość”. Jeszcze tylko jednego — pomyślał — i naprawdę będzie koniec. Złapał tego „jeszcze tylko jednego”, ale gdy zdejmował go z haczyka, głęboka cisza wieczoru została dziwnie zakłócona. Uświadomił sobie nagle, że ktoś go obserwuje. Miał wrażenie, że z otaczających cieni wpatrują się w niego czyjeś oczy.
Tak przynajmniej odebrał to zakłócenie radosnego nastroju; po prostu to czuł. Wrażenie przyszło znienacka, bez żadnego przygotowania. Nie był sam. Śliski, wielki pstrąg wymknął mu się z rąk. Hyde zamarł w bezruchu patrząc w ślad za nim.
Nic się nie poruszało; zmarszczki na wodzie wygładziły się; ustał wiatr; bór wznosił się zwartą, purpurową masą cienia; żółte niebo, szybko ciemniejące, rzucało blaski, które raziły oczy utrudniając ocenę odległości. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu; nigdzie nikogo. A mimo to wiedział, że jest obserwowany, i ogarnął go zupełnie niezrozumiały lęk. Dziób łodzi był skierowany na brzeg. Błyskawicznie, instynktownie obrócił ją i popłynął na głęboką wodę. Również instynktownie odgadł, że obserwator znajdował się zupełnie blisko, na brzegu. Ale gdzie? I kto? Czy to był Indianin?
Tutaj, na głębokiej wodzie, ze dwadzieścia jardów od brzegu, zatrzymał się wytężając wzrok i słuch, żeby znaleźć jakiś klucz do zagadki. Trochę mu było wstyd teraz, gdy pierwsze dziwne uczucie ustąpiło. Ale pewność pozostała. Choć zakrawało to na absurd, czuł niemal namacalnie, że ktoś obserwuje go ze skupioną, baczną uwagą. Czuł to każdym nerwem swego ciała i chociaż nie mógł wykryć osoby ani żadnego nowego konturu na brzegu, mógłby pod przysięgą wskazać, w której kępie drzew ukrywająca się istota przycupnęła i śledzi go wzrokiem. Coś przyciągało jego uwagę do tej właśnie kępy.
Woda powoli skapywała z wiosła leżącego w poprzek ławek. Żadnego innego dźwięku. Niewyraźnie majaczyło płótno jego namiotu. Ukazała się jedna, druga gwiazda. Czekał. Nie zdarzyło się nic.
Potem doznanie ustąpiło równie nagle, jak przyszło, i wiedział, że obserwująca go uważnie osoba odeszła. Było to niczym zawrócenie strumienia, w biegu. Świat wrócił do poprzedniego stanu; krajobraz opustoszał jak pokój, z którego wszyscy wyszli. Przykre uczucie ustąpiło tak zupełnie, że bezzwłocznie wrócił, dobił do brzegu i z wiosłem w dłoni zaczął przeszukiwać kępę wierzb, którą uważał za miejsce kryjówki. Nie było tam oczywiście nikogo, nie było najmniejszego śladu niedawnej bytności człowieka, żaden liść, żadna gałąź nie poruszona, żaden patyk nie przemieszczony; przenikliwy i doświadczony wzrok nie odnalazł żadnego śladu na ziemi. Mimo to miał niezachwianą pewność, że przed chwilą ktoś tu tkwił, przyczajony wśród gęstwiny, i obserwował go. Był o tym absolutnie przekonany. Obserwator, być może Indianin, myśliwy, drwal czy włóczący się Metys wycofał się i poszukiwanie było bezcelowe; mrok gęstniał. Wrócił do swego małego obozowiska bardziej rozstrojony, niżby chciał się przyznać. Przygotował sobie kolację, uwiesił swój połów na lince, aby żaden drapieżnik nie dobrał się do niego w nocy, i usiłował odzyskać równowagę przed udaniem się na spoczynek. Bezwiednie rozpalił ognisko większe niż zwykle i przyłapał się na tym, że spoziera ciągle sponad fajki w głęboki cień rozpościerający się za ogniskiem nastawiając uszu, żeby złowić jakiś szelest. Nigdy jeszcze nie doświadczył takiego napięcia.
Człowiek, który znajdzie się w takim miejscu i w takich warunkach, nie doznaje niepokoju, dopóki uczucie samotności nie dotrze do niego jako zbyt konkretna rzeczywistość. Samotność w leśnym obozowisku ma urok, jest rozkoszna, daje błogie uczucie ukojenia, dopóki i o ile nie podejdzie zbyt blisko. Musi stanowić jeden z wielu czynników; nie może być bezpośrednio, fizycznie, zauważalna. Kiedy już jednak podpełznie zbyt blisko, łatwo może przekroczyć cienką granicę między samotnością i osamotnieniem, a nie jest dobrze, gdy to przejście dokona się w ciemności. Może wywołać dziwny lęk, że samotność została zakłócona znienacka i jest się wystawionym na atak.
To przejście właśnie się w Hydzie dokonało; zbyt dogłębne odczucie samotności gwałtownie ustąpiło miejsca dużo gorszemu wrażeniu, że nie jest zupełnie sam. To był trudny moment, bo recepcjonista hotelowy dokładnie zdawał sobie sprawę ze swego położenia. Nie zachwycało go ono w najmniejszym stopniu. Siedział oto plecami do płonących kłód, świetnie widoczny obiekt na tle światła, podczas gdy wokół niego ciemność boru wznosiła się jak nieprzenikniona ściana. Nie widział niczego, co znajdowało się choćby o pół kroku poza wąskim kręgiem światła rzucanego przez jego ognisko; milczenie wokół było niczym milczenie śmierci. Nie zaszemrał liść, nie plusnęła fala, on sam siedział nieruchomy jak kłoda.
Potem znów ogarnęła go pewność, że obserwator powrócił i utkwił w nim to samo skupione, baczne spojrzenie. Tak jak poprzednio nic na to nie wskazywało. Nie słyszał żadnego skradania się ani trzasku łamanej suchej gałęzi, a jednak właściciel tych upartych oczu był blisko, prawdopodobnie nie dalej niż w odległości dwunastu stóp. Poczucie bliskości było przygniatające. Nie ulegało wątpliwości, że przebiegł go dreszcz. Wyraźnie czuł, że człowiek przyczaił się dokładnie naprzeciwko niego, tuż za zasięgiem światła, precyzyjnie obliczywszy odległość, z której sam mógł widzieć. Przez parę minut Hyde siedział nieporuszony, ani drgnął, ale każdy muskuł miał napięty i czujny; na darmo wytężał oczy, aby przeniknąć ciemność, osiągnął tylko tyle, że oślepił go odbity blask. Potem ostrożnie, powoli, zmienił pozycję, by uzyskać inny kąt widzenia, i nagle serce walnęło mu dwa razy o żebra, włosy wstały, zjeżyły mu się na głowie, a lodowaty dreszcz boleśnie przeszył kręgosłup. W ciemności, na wprost siebie, zobaczył dwa małe, zielone kółeczka, które z pewnością były parą oczu, ale nie należały ani do Indianina, ani do myśliwego, ani do żadnej ludzkiej istoty. To zwierzęce ślepia tak uparcie wpatrywały się w niego poprzez noc. Skutek tego stwierdzenia był natychmiastowy i naturalny. Zagrożenie płynące z tych ślepi wskrzesiło zrodzony w zaraniu dziejów lęk milionów myśliwych zmarłych przed wiekami. Instynkt przodków zagrał we krwi recepcjonisty hotelowego. Dłoń Hyde’a wyciągnęła się po broń. Wyczuł pod palcami żelazo małej obozowej siekierki; od razu powrócił mu spokój. To był niedźwiedź lub wilk, który zwietrzył złowione ryby i przyszedł, żeby je wykraść. Instynkt podpowiadał mu, jak można sobie poradzić w takim wypadku, ale ten sam instynkt mówił, że jego osobliwy strach miał inne źródło.
— Zaraz, do jasnej cholery, wyjaśnię, co to jest! — wykrzyknął na głos i wyciągnął płonącą gałąź z ognia; wymierzył starannie i cisnął ją w błyszczące przed nim ślepia bestii. Gałąź spadła wśród powodzi iskier, od których zatliła się trawa nie opodal zwierzęcia. Żarzyła się chwilę i przygasła szybko. Ale krótki błysk wystarczył, by dostrzec, kim był nieproszony gość. Olbrzymi szary wilk siedział na zadzie wpatrując się w niego uporczywie poprzez ogień. Zobaczył jego łapy i grzbiet, jego sierść, zobaczył także potężne pnie świerków za nim i wierzbowe zarośla z obu stron. Odsłonił się przed nim wyraźny w każdym szczególe żywy obraz. Ku jego zdumieniu wilk nie odwrócił się i nie umknął przed płonącą głownią, lecz odsunąwszy się zaledwie kilka jardów usiadł ponownie na zadzie, wpatrując się uporczywie jak przedtem. Boże, jak on patrzył! Hyde usiłował przepłoszyć go krzykiem, ale bez rezultatu; wilk nawet nie drgnął. Nie zmarnował już drugiej, cennej gałęzi na zwierzaka, bo strach przycichł; wilk to wilk, niech sobie siedzi, jak długo chce, dopóki nie dobiera się do jego ryb. Lęk minął zupełnie. Wiedział, że latem i jesienią wilki nie są groźne i nawet w zimie, gdy biegają całą sforą, człowieka atakują tylko wtedy, gdy zmusi je do tego rozpaczliwy głód. Leżał więc i obserwował zwierzę, ciskał kawałkami drewna w jego kierunku, nawet przemawiał do niego, zaskoczony tylko tym, że wilk w ogóle się nie poruszał.
— Możesz tam sterczeć w nieskończoność, jeśli masz ochotę — powiedział — bo nie uda ci się dobrać do moich ryb, a resztę żarcia wezmę do namiotu. — Zwierz zmrużył swe zielone błyszczące ślepia, ale nie poruszył się.
Dlaczego, skoro lęk minął, nie mógł się opędzić od myśli o pewnych sprawach, gdy zawijał się przed snem w koce z Kompanii Zatoki Hudsona? Dziwny był bezruch zwierzęcia, a to, że nie zawróciło i nie umknęło, było jeszcze dziwniejsze. Nigdy przedtem nie słyszał o stworzeniu, które nie bałoby się ognia. Czemu siedziało i wpatrywało się w niego, jakby chciało coś wyrazić swymi strasznymi ślepiami? Dlaczego wyczuwało się wcześniej jego obecność, i to natychmiast? Szary wilk, zwłaszcza samotny szary wilk, należy do stworzeń bojaźliwych, a ten nie bał się ani człowieka, ani ognia. Teraz, gdy Hyde leży zakutany w swoje koce w przytulnym namiocie, tamten siedzi pod gwiazdami, obok dogasającego żaru, wiatr przeczesuje mu futro, ziemia stygnie pod jego łapami, a on wpatruje się, wpatruje uporczywie — być może będzie tak tkwił do brzasku. To było niezwykłe, to było niesamowite. Hyde nie dysponował wielką wyobraźnią ani oczytaniem, nie rozporządzał również nadmiarem przenikliwości, ot, trzeźwo myślący hotelowy recepcjonista na wędkarskim urlopie, leżący pod swoimi kocami, po prostu tylko zdziwiony i zachodzący w głowę. Szary wilk był szarym wilkiem i niczym więcej. Jednak ten szary wilk — myślał obsesyjnie — jest inny. Krótko mówiąc, niepokój skrył się głębiej, ale pozostał. Hyde przewracał się z boku na bok, spał niespokojnie, wstrząsały nim dreszcze; nie wstawał wprawdzie, żeby wyglądać, ale obudził się wcześnie, nie pokrzepiony.
I znów poranny wiatr i wschodzące słońce sprawiły, że nocny incydent poszedł w zapomnienie, wydawał się prawie niebyły. Myśliwski zapał Hyde’a osiągnął szczyty. Herbata i ryby były doskonałe, fajka smakowała mu jak nigdy, urok bezludnego jeziora odurzał, był łowcą w obliczu Boga i niczym więcej. Łowił na końcu jeziora, gdy nagle w ferworze walki ze schwytaną wielką rybą, poczuł, że on, wilk, jest znowu. Zamarł z wędką w ręku, od razu wiedział, gdzie patrzeć. Olśniewający wschód słońca wydobywał każdy szczegół wyraźnie i ostro — granitowe głazy, spalone pnie, purpurowe sumaki, kamyki na brzegu układające się w skończone, precyzyjne kompozycje — nie ujawniając kryjówki wilka. Potem przeniósł wzrok dalej, w głąb lądu, między splątane poszycie, i nagle wyłuskał znajomy, na wpół wyczekiwany kształt. Wilk leżał na granitowym głazie w ten sposób, że widać było tylko jego pysk i oczy. Zlewał się z tłem. Gdyby Hyde nie wiedział, że tam jest, w żaden sposób nie potrafiłby wyodrębnić go z krajobrazu. Ślepia wilka jarzyły się w słońcu.
A więc wilk tam leżał. Hyde patrzył prosto na niego. Ich oczy spotkały się na dłuższą chwilę.
— Wielki Boże! — wykrzyknął Hyde głośno — przecież to jest ludzkie spojrzenie!
(...)







Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger