"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Las ożywionego mitu Robert Holdstock

"Mitotwory rodzą się z mocy nienawiści oraz strachu i formują w naturalnym lesie, który mogą opuścić (...)"

Nareszcie wznowienie tej niesamowitej powieści fantasy - dzięki Terminus!
Przesiąknięta klimatem klasyka. Bardzo dobry pomysł, narracja - no cóż - klasyczna, ale na tym bardziej przystępnym poziomie:)
Jest dom, zagubiony w odmętach prastarego boru, który pilnie strzeże swoich tajemnic.
Jest rodzina. Jest ojciec, opętany chorą obsesją. Jest zrozpaczona matka. I są dwaj synowie, którym ta obsesja zaczyna się udzielać.

No i oczywiście - są mitotwory!

Polecam.


MOJA OCENA: 7/10




PRZECZYTAJ FRAGMENT!
R. H.
PROLOG

Szanowny Pan Edward Wynne-Jones
College Road 15

Oxford

Edwardzie, musisz koniecznie wrócić do Oak Lodge. Proszę, nie zwlekaj ani godziny! Odkryłem czwartą drogę wiodącą do głębszych stref lasu. Sam strumień. Wydaje się to teraz tak oczywiste. Trasa wodna! Prowadzi na wprost przez zewnętrzny jesionowy wir, dalej niż spiralny szlak i Kamienny Wodospad. Jestem przekonany, że można go wykorzystać, by dotrzeć do samego serca lasu. Ale czas, zawsze czas!
Odnalazłem lud zwący się shamiga. Mieszkają za Kamiennym Wodospadem. Strzegą brodów na rzece, lecz ku memu wielkiemu zadowoleniu chętnie snują opowieści. Nazywają to „opowiadaniem życia”. Opowiadającą życie jest młoda dziewczyna, która maluje sobie twarz całkiem na zielono i powtarza wszystkie historie z zamkniętymi oczyma, aby uśmiechy bądź zasępione miny słuchaczy nie stały się przyczyną „zmiany kształtu” relacji. Usłyszałem od niej wiele, lecz najważniejszy był fragment czegoś, co może być jedynie legendą o Guiwenneth. Jest to preceltycka wersja mitu, który, o czym jestem przekonany, ma związek z naszą dziewczyną. To, co zdołałem zrozumieć, brzmi następująco:
Pewnego popołudnia, zabiwszy jelenia z ośmioma rosochami oraz odyńca dwukrotnie wyższego niż człowiek, a także oduczywszy cztery wioski złych manier, Mogoch, wódz, przysiadł na brzegu, by odpocząć. Był tak potężny, czynem i budową, że jego głowę na wpół skrywały chmury. Zanurzył stopy w morzu u podnóża urwiska, by je ochłodzić. Następnie położył się i zaczął się przyglądać dwóm siostrom, które spotkały się na jego brzuchu.
Były to bliźniaczki, równie piękne, o równie słodkim głosie i równie biegłe w grze na harfie. Jedna z nich jednak poślubiła wodza wielkiego plemienia, a potem przekonała się, że jest bezpłodna. Jej usposobienie stało się tak kwaśne, jak mleko pozostawione zbyt długo na słońcu. Druga siostra wyszła za wygnanego wojownika, którego imię brzmiało Peregu. Rozbił on obóz w głębokich jarach, wśród uschniętych drzew dalekiego lasu, a przybywał do swej ukochanej pod postacią nocnego ptaka. Urodziła ona jego dziecko, które było dziewczynką, lecz ponieważ Peregu był wygnańcem, jej siostra o skwaszonej twarzy przybyła wraz z armią, by zabrać niemowlę.
Doszło do potężnej kłótni oraz kilku starć. Ukochana Peregu nie zdążyła nawet nadać dziecku imienia, gdy nagle siostra wyrwała jej maleńkie zawiniątko spowite w grubą tkaninę i uniosła je nad głowę, pragnąc sama wybrać imię.
Wtem niebo pociemniało i pojawiło się dziesięć srok. Był to Peregu wraz z dziewięcioma towarzyszami od miecza. Ich kształty zmieniła leśna magia. Peregu opadł w dół, chwycił dziecko w pazury i wzleciał do góry, lecz jakiś biegły strzelec strącił go z procy. Dziecko spadało na ziemię, na szczęście pozostałe ptaki złapały je i uniosły ze sobą. Dlatego nadano mu imię Hurfathna, co znaczy „dziewczynka wychowana przez sroki”.
Gdy Mogoch, wódz, patrzył na to wszystko, ogarnęła go wesołość, potem jednak poczuł szacunek dla zabitego Peregu. Wziął w rękę maleńkiego ptaszka i potrząśnięciem przywrócił mu ludzką postać. Bał się, że zmiażdżyłby całe wioski, gdyby wygrzebał mu palcem grób w ziemi, włożył więc sobie martwego wygnańca do ust i wykręcił własny ząb, by posłużył jako pomnik. I tak to Peregu został pochowany pod dużym, białym kamieniem w dolinie, która oddycha.
Nie może być wątpliwości, że jest to wczesna postać opowieści o Guiwenneth. Sądzę, że rozumiesz powód mojego podniecenia. Gdy dziewczyna była tu po raz ostatni, udało mi się zapytać ją o jej smutek. Odpowiedziała mi, że się zgubiła. Nie mogła odnaleźć doliny, która oddycha, i jasnego kamienia jej zmarłego ojca. To ta sama dolina i ten sam kamień. Wiem to. Czuję to! Musimy wezwać ją raz jeszcze. Musimy ponownie wyruszyć za Kamienny Wodospad. Potrzebna mi twoja pomoc.
Kto wie, gdzie i kiedy zakończy się ta wojna? Niedługo zmobilizują mojego najstarszego syna, a wkrótce po nim Stevena. Będę miał więcej swobody, by zbadać las i poradzić sobie ze sprawą dziewczyny.
Edwardzie, musisz przyjechać.
Z serdecznym pozdrowieniem
George Huxley grudzień 1941

CZĘŚĆ PIERWSZA
Las ożywionego mitu
Rozdział pierwszy

W maju 1944 roku otrzymałem powołanie i z niechęcią wyruszyłem na wojnę. Przeszedłem szkolenie w Krainie Jezior, po czym przetransportowano mnie do Francji wraz z Siódmą Dywizją Piechoty.
W przeddzień ostatecznego wyjazdu byłem tak zły na ojca za okazywany przez niego brak zainteresowania moim bezpieczeństwem, że kiedy zasnął, podszedłem po cichu do jego biurka i wyrwałem kartkę z notatnika, dziennika, w którym zapisywał wyniki nikomu nie znanej pracy stanowiącej jego obsesję. Fragment nosił jedynie datę „sierpień 34”. Czytałem go wielokrotnie, przerażony jego niezrozumiałością, lecz zadowolony, że ukradłem choć maleńką cząstkę życia ojca, która pozwoli mi przetrwać te pełne bólu i samotności czasy.
Notatka zaczynała się pełnym goryczy komentarzem dotyczącym spraw przeszkadzających mu w pracy: zarządzania Oak Lodge, naszym domem rodzinnym, wymagań jego dwóch synów oraz trudności, jakie miał z żoną, Jennifer. (Pamiętam, że matka była już wtedy rozpaczliwie chora.) Ostatni fragment zapadł mi w pamięć ze względu na swą chaotyczność:
List od Watkinsa – zgadza się ze mną, że w pewnych porach roku aura otaczająca las może sięgać aż do domu. Muszę przemyśleć płynące z tego implikacje. Watkins gorąco pragnie poznać wartość mocy dębowego wiru, którą zmierzyłem. Co mam mu powiedzieć? Z pewnością nie o pierwszym mitotworze. Zauważyłem też, że wzbogacenie premitotworowej strefy jest bardziej trwałe, lecz efektowi temu towarzyszy wyraźna utrata przeze mnie poczucia czasu.
Przechowywałem ten kawałek papieru niczym skarb z wielu powodów, zwłaszcza jednak ze względu na to, iż przedstawiał jeden czy dwa fragmenty sprawy, która namiętnie interesowała mego ojca. Mimo to zamykał się on przed moim pojmowaniem, tak jak ojciec zamykał się przede mną w domu, zresztą jak wszystko, co on kochał i czego ja nienawidziłem.
W pierwszych miesiącach 1945 roku zostałem ranny. Gdy wojna się skończyła, udało mi się pozostać we Francji. Wyjechałem na południe, by wracać do zdrowia w wiosce leżącej wśród wzgórz za Marsylią. Zamieszkałem tam z dawnymi przyjaciółmi ojca. Było to gorące, suche miejsce, bardzo spokojne i leniwe. Spędzałem czas, siedząc na wiejskim placu. Szybko stałem się cząstką maleńkiej społeczności.
Listy od mojego brata, Christiana, który po wojnie wrócił do Oak Lodge, przez cały, długi rok 1946 nadchodziły co miesiąc. Były obszerne i pełne informacji, lecz wyczuwało się w nich narastającą nutę napięcia. Stawało się jasne, że stosunki między Christianem a ojcem szybko się pogarszają. Nigdy nie otrzymałem ani słowa od samego staruszka, lecz nigdy też na to nie liczyłem. Dawno już pogodziłem się z faktem, że – w najlepszym razie – traktował mnie z całkowitą obojętnością. Cała rodzina była dla niego tylko przeszkodą w pracy. Poczucie winy wywołane tym, że nas zaniedbywał, a zwłaszcza tym, iż doprowadził matkę do targnięcia się na swe życie, w pierwszych latach wojny przerodziło się szybko w histeryczny obłęd, który potrafił być naprawdę przerażający. Nie znaczy to, że ojciec nieustannie krzyczał. Wprost przeciwnie, większą część życia spędzał na milczącej, skupionej kontemplacji dębowego lasu, który graniczył z naszym domem. Z początku doprowadzające do pasji, ze względu na dystans, jakim oddzielały go od rodziny, wkrótce jednak te długie okresy ciszy stały się witanym ze szczerą radością błogosławieństwem.
Umarł w listopadzie 1946 roku na chorobę, która dręczyła go od lat. Otrzymawszy tę wiadomość, poczułem się rozdarty między niechęcią do powrotu do Oak Lodge, które leżało na granicy majątku ziemskiego Ryhope w Herefordshire, a świadomością ewidentnej rozpaczy Christiana. Został teraz sam w domu, w którym wspólnie spędziliśmy dzieciństwo. Potrafiłem sobie wyobrazić, jak krąży po pustych pokojach, a być może też przesiaduje w wilgotnym i niezdrowym gabinecie ojca, rozpamiętując godziny odrzucenia oraz woń lasu i kompostu, którą stary przynosił ze sobą przez oszklone drzwi, wracając z tygodniowych wypadów w głąb kniei. Las rozprzestrzenił się na ten pokój, całkiem jakby ojciec nie mógł znieść oddalenia od wybujałego podszycia i chłodnych, wilgotnych polan otoczonych dębami, nawet wtedy, gdy poświęcał symboliczną uwagę rodzinie. Robił to w jedyny sposób, jaki znał: opowiadając nam – głównie memu bratu – historie o starożytnych borach ciągnących się za domem, pierwotnej puszczy złożonej z dębów, jesionów, buków i innych drzew, w której mrocznym sercu (jak kiedyś powiedział) można było jeszcze usłyszeć dziki, poczuć ich zapach oraz je wytropić.
Wątpię, by kiedykolwiek zobaczył takie stworzenie, lecz owego wieczoru, gdy siedziałem w pokoju, z którego roztaczał się widok na maleńką wioskę wśród wzgórz (list od Christiana wciąż trzymałem w dłoni, zmięty w kulę), przypomniałem sobie wyraźnie chwilę, gdy usłyszałem stłumione chrząkanie, ciężkie, powolne kroki jakiegoś leśnego zwierzęcia oraz głuchy trzask łamanych gałęzi. Zwierzę poruszało się ku wnętrzu lasu, w stronę krętej ścieżki, którą nazywaliśmy szlakiem ku głębi. Trasa ta wiodła po spirali aż do samego serca lasu.
Wiedziałem, że będę musiał wrócić do domu, lecz mimo to odwlekałem wyjazd jeszcze niemal cały rok. W tym czasie listy od Christiana przestały nagle nadchodzić. W ostatnim, opatrzonym datą dziesiątego kwietnia, pisał o Guiwenneth i o swym niezwykłym małżeństwie. Napomknął, że zaskoczy mnie śliczna dziewczyna, dla której stracił „serce, umysł, duszę, rozum, umiejętność gotowania i właściwie wszystko inne, Steve”. Wysłałem oczywiście list z gratulacjami, ale później na wiele miesięcy straciliśmy ze sobą kontakt.
Wreszcie napisałem do niego, by go zawiadomić, że wracam do domu i że zatrzymam się w Oak Lodge na kilka tygodni, nim znajdę sobie lokum w którymś z okolicznych miasteczek. Powiedziałem „do widzenia” Francji oraz ludziom, którzy w tak wielkim stopniu stali się częścią mego życia. Podróżowałem do Anglii autobusem, pociągiem, promem, a na koniec znowu pociągiem. Dwudziestego sierpnia dotarłem zaprzężoną w kuca bryczką do nie używanych torów kolejowych biegnących wzdłuż granicy rozległego majątku ziemskiego. Oak Lodge leżało po jego przeciwległej stronie. Drogą były to cztery mile, lecz prawo przejścia umożliwiało dotarcie na miejsce przez pola i lasy posiadłości. Miałem zamiar udać się do domu najkrótszą trasą. Zacząłem więc – taszcząc ze wszystkich sił swą jedyną, wypchaną walizkę – wlec się wzdłuż porośniętych trawą szyn. Od czasu do czasu zapuszczałem spojrzenie za wysoki mur z czerwonej cegły wyznaczający granicę majątku, starając się coś dostrzec przez półmrok wonnego, sosnowego boru.
Wkrótce las i mur zniknęły. Rozciągały się przede mną ciasne, otoczone drzewami pola, na które dostałem się przez rozklekotany, drewniany przełaz, niemal niewidoczny pod głogiem i oblepionymi dojrzałymi owocami krzewami jeżyn. Musiałem wydeptać sobie przez nie drogę, by opuścić grunty publiczne, a potem dotrzeć wzdłuż wijącego się między wysepkami lasu południowego szlaku oraz strumienia zwanego „bystrym potokiem” do porośniętego bluszczem budynku, który był moim domem.
Gdy ujrzałem w oddali Oak Lodge był późny, bardzo upalny poranek. Gdzieś z lewej strony słyszałem terkot traktora. Pomyślałem o starym Alphonse Jeffriesie, nadzorcy majątku. Wraz ze wspomnieniem jego ogorzałej, uśmiechniętej twarzy pojawiły się obrazy stawu u młyna oraz łowienia szczupaków na wędkę z jego maleńkiej łódki.
Wizja niezmąconej sadzawki prześladowała mnie. Oddaliłem się od południowego szlaku, przechodząc przez sięgające pasa pokrzywy oraz plątaninę jesionów i krzewów głogu. Wydostałem się z niej nie opodal brzegu rozległego, cienistego jeziorka. Jego pełne rozmiary skrywał mrok gęstego, dębowego lasu zaczynającego się po drugiej stronie. Płaskodenna łódź, na której obaj z Chrisem łowiliśmy przed laty ryby, była niemal niewidoczna wśród gęstego sitowia porastającego bliższy kraniec stawu. Biała farba złuszczyła się już niemal całkowicie. Choć wyglądało na to, że łódź nie przepuszcza wody, wątpiłem, by utrzymała ciężar dorosłego mężczyzny. Nie poruszyłem jej, lecz pomaszerowałem wzdłuż brzegu i usiadłem na chropowatych, betonowych schodach walącej się przystani. Obserwowałem stamtąd błyskawiczne poruszenia owadów marszczące taflę wody oraz przemykające od czasu do czasu tuż pod nią ryby.
–Parę kijów i kawałek sznurka… to wszystko, czego trzeba.
Głos Christiana zaskoczył mnie. Mój brat musiał nadejść wydeptaną ścieżką od strony domu, zasłonięty przed mym wzrokiem przez szopę. Zerwałem się uradowany na nogi i zwróciłem ku niemu swą twarz. Szok wywołany jego wyglądem odczułem niemal jak fizyczny cios. Sądzę, że Christian to zauważył, choć zarzuciłem mu ramiona na szyję i obdarzyłem go potężnym, braterskim uściskiem.
–Musiałem znowu zobaczyć to miejsce – wyjaśniłem.
–Wiem, w czym rzecz – odparł, gdy uwolniliśmy się z objęć. – Sam często tu przychodzę.
Na chwilę zapadła krępująca cisza. Przypatrywaliśmy się sobie nawzajem. Wyraźnie wyczuwałem, że nie ucieszył go mój widok.
–Jesteś opalony – stwierdził. – I bardzo wymizerowany. Zdrowy i chory zarazem…
–Śródziemnomorskie słońce, zbieranie winogron i szrapneli. Nadal nie wróciłem do zdrowia w stu procentach. – Uśmiechnąłem się. – Ale jestem zadowolony, że wróciłem i że znów cię widzę.
–Tak – odparł głosem bez wyrazu. – Cieszę się, że przyjechałeś, Steve. Bardzo się cieszę. Obawiam się, że w domu… cóż, jest trochę bałaganu. Dostałem twój list dopiero wczoraj i nie zdążyłem nic zrobić. Przekonasz się, że wiele się tu zmieniło.
A on przede wszystkim. Niemal nie mogłem uwierzyć, że był to ten sam, ongiś wesoły, dziarski, młody mężczyzna, który wyruszył na wojnę ze swą jednostką w czterdziestym drugim. Postarzał się niewiarygodnie. Włosy miał usiane pasemkami siwizny, co tym bardziej rzucało się w oczy, że pozwolił, by z tyłu i z boków głowy były długie i rozczochrane. Bardzo przypominał mi ojca: to samo nie widzące, roztargnione spojrzenie, zapadnięte policzki oraz pokryta głębokimi zmarszczkami twarz. Jednak to na widok jego sylwetki doznawałem szoku. Zawsze był krępym, muskularnym facetem. Teraz wyglądał jak przysłowiowy strach na wróble: żylasty, niezdarny i cały czas podenerwowany. Strzelał oczyma na wszystkie strony, lecz jakoś nigdy nie kierował ich na mnie. Do tego śmierdział. Naftaliną – miał na sobie, całkiem świeżą, białą koszulę i szare flanelowe spodnie, które widocznie niedawno wyciągnął z kufra. Czułem też inny zapach… słabą woń lasu i traw. Pod paznokciami i we włosach miał brud. Zęby mu żółkły.
Wydawało się, że w miarę upływu czasu uspokoił się nieco. Trochę się poprzekomarzaliśmy i trochę pośmialiśmy. Okrążyliśmy staw, uderzając w sitowie patykami. Nie mogłem się uwolnić od wrażenia, że przybyłem do domu w nieodpowiednim momencie.
–Czy to było trudne… to znaczy, ze starym? Końcowe dni.
Potrząsnął głową.
–Przez mniej więcej ostatnie dwa tygodnie mieliśmy tu pielęgniarkę. Nie mogę twierdzić, że odszedł w pokoju, ale zdołała nie dopuścić, by robił sobie krzywdę… albo mnie, jeśli już o tym mowa.
–Miałem zamiar cię o to zapytać. Twoje listy sugerowały, że pomiędzy wami panowała wrogość.
Christian uśmiechnął się ponuro. Popatrzył na mnie z osobliwą miną, lokującą się gdzieś między potwierdzeniem a podejrzliwością.
–Raczej otwarta wojna. Wkrótce po moim powrocie z Francji popadł w kompletny obłęd. Szkoda, że nie widziałeś domu, Steve. Szkoda, że jego nie widziałeś. Przypuszczam, że nie mył się miesiącami. Zastanawiałem się, co jadł… z pewnością nic tak normalnego, jak jajka czy mięso. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że przez kilka miesięcy odżywiał się drewnem i liśćmi. Był w paskudnym stanie. Choć pozwalał, bym pomagał mu w pracy, szybko zaczął być na mnie wściekły. Kilka razy próbował mnie zabić, Steve. Mówię poważnie. To były autentyczne, desperackie zamachy na moje życie. Jak sądzę, miał powód…
Zdumiały mnie jego słowa. Mój obraz ojca zmienił się z zimnego, obrażonego na wszystkich faceta w obłąkańca wrzeszczącego na Christiana i okładającego go pięściami.
–Zawsze sądziłem, że miał dla ciebie trochę serca. To tobie opowiadał historie o lesie. Ja ich słuchałem, ale to ty siedziałeś na jego kolanie. Dlaczego miałby próbować cię zabić?
–Za bardzo się w to wplątałem.
To było wszystko, co powiedział Christian. Ukrywał coś przede mną, coś o doniosłym znaczeniu. Mówił mi to ton jego głosu i ponury, niemal wrogi wyraz twarzy. Czy posunąłem się za daleko? Trudno było to określić. Nigdy dotąd nie czułem się tak oddalony od własnego brata. Zastanowiłem się, czy jego zachowanie ma wpływ na Guiwenneth, dziewczynę, którą poślubił. Pomyślałem też o tym, w jakiej atmosferze żyje ona w Oak Lodge.
Poruszyłem ostrożnie jej temat.
Christian uderzył gniewnie w porastające brzeg sitowie.
–Guiwenneth odeszła – odrzekł. Zatrzymałem się zdumiony.
–Co to znaczy, Chris? Odeszła dokąd?
–Po prostu odeszła, Steve – warknął gniewnie, przyparty do muru. – Była dziewczyną ojca i odeszła. To wszystko.
–Nie rozumiem, co masz na myśli. Dokąd odeszła? Sądząc po twoim liście, wydawałeś się taki szczęśliwy…
–Nie trzeba było o niej pisać. To był błąd. Zapomnijmy o tym, dobra?
Po tym wybuchu Christiana mój niepokój narastał z minuty na minutę. Z moim bratem naprawdę było coś nie w porządku. Najwyraźniej odejście Guiwenneth przyczyniło się wielce do straszliwej zmiany, którą dostrzegłem. Wyczuwałem jednak, że kryje się w tym coś więcej. Niemniej jeśli sam nie zechce o tym mówić, nie widziałem sposobu, by do niego dotrzeć. Znalazłem jedynie słowa:
–Przykro mi.
–Nie ma powodu.
Szliśmy przed siebie, aż dotarliśmy niemal do lasu. Grunt stawał się tu na przestrzeni kilka jardów bagnisty i niebezpieczny, nim zniknął w woniejącej stęchlizną głębi złożonej z kamieni, korzeni i butwiejącego drewna. Było tu chłodno. Słońce przesłaniały bogato ulistnione drzewa. Gęste sitowie kołysało się na wietrze. Przyglądałem się butwiejącej łodzi, która przesunęła się lekko na swej cumie.
Christian podążył wzrokiem za moim spojrzeniem, nie patrzył jednak na łódź czy staw. Zagubił się gdzieś we własnych myślach. Na krótki moment ogarnął mnie dojmujący smutek na widok spustoszeń, które zaszły w wyglądzie i zachowaniu mojego brata. Rozpaczliwie pragnąłem dotknąć jego ramienia i go uścisnąć. Niemal nie mogłem znieść świadomości, że obawiam się to uczynić.
–Co, u licha, się z tobą stało, Chris? – zapytałem cichym głosem. – Czy jesteś chory?
Przez chwilę nie odpowiadał.
–Nie jestem chory – odrzekł wreszcie i uderzył mocno w purchawkę. Pył rozsypał się i umknął na wietrze. Brat popatrzył na mnie. Na jego udręczonej twarzy odmalowała się rezygnacja.
–W moim życiu zaszło kilka zmian, to wszystko. Przejąłem pracę starego. Być może udzieliła mi się odrobina jego skrytości, jego izolacji.
–Jeśli to prawda, to może powinieneś dać sobie na jakiś czas z tym spokój.
–Dlaczego?
–Dlatego, że obsesja na punkcie dębowego lasu w końcu zabiła starego. Sądząc po twym wyglądzie, podążasz tą samą drogą.
Christian uśmiechnął się półgębkiem. Cisnął do stawu patyk, którym okładał sitowie. Kij wpadł z głuchym pluskiem między pieniste, zielone algi.
–Możliwe nawet, że warto umrzeć, by osiągnąć to, co on próbował osiągnąć… bez powodzenia.
Nie pojmowałem dramatycznej nuty pobrzmiewającej w słowach Christiana. Praca, która tak opętała naszego ojca, polegała na sporządzaniu mapy lasu i poszukiwaniu w nim śladów starych osad. Wynalazł na swój użytek cały nowy żargon, co skutecznie uniemożliwiło mi głębsze zrozumienie jego poczynań. Powiedziałem to Christianowi.
–Wszystko to jest bardzo interesujące, ale nie do tego stopnia – dodałem.
–Robił znacznie więcej niż tylko mapy. Czy jednak je pamiętasz, Steve? Były niewiarygodnie szczegółowe…
Jedną pamiętałem całkiem wyraźnie. Największą. Widniały na niej starannie zaznaczone ścieżki i łatwe przejścia przez labirynt drzew oraz kamiennych wychodni pokładów, polany narysowane z niemal obsesyjną precyzją, wszystkie ponumerowane i zidentyfikowane, a cały bór podzielony na strefy, którym nadano nazwy. Rozbiliśmy kiedyś obóz na jednej z polan położonych blisko skraju lasu.
–Często próbowaliśmy zapuścić się głębiej w puszczę. Pamiętasz te wyprawy, Chris? Niestety, szlak ku głębi po prostu się kończył, a nam zawsze udawało się zabłądzić i najeść strachu.
–To prawda – odparł cicho Christian, spoglądając na mnie z pytaniem w oczach. – A gdybym ci powiedział, że to las nie pozwalał nam wejść? – dodał. – Czy byś mi uwierzył?
Popatrzyłem w gąszcz krzewów i drzew spowitych mrokiem. Była tam widoczna skąpana w blasku słońca polana.
–Sądzę, że w pewnym sensie tak było. Nie pozwalał nam zapuścić się zbyt głęboko, bo się go baliśmy, bo jest w nim mało ścieżek, a grunt pokrywają kamienie i głóg… bardzo trudno się tamtędy chodzi. Czy o to ci chodzi? Czy może o coś bardziej złowieszczego?
–Nie użyłbym słowa „złowieszcze” – odparł Christian, lecz przez chwilę nie dodał już nic więcej. Wyciągnął rękę w górę, by zerwać liść z małego, niedojrzałego dębu. Potarł go między kciukiem a palcem wskazującym, a potem zmiażdżył w dłoni. Przez cały czas wpatrywał się w głąb lasu. – To jest pierwotna, dębowa knieja, Steve, nie tknięta od czasów, gdy cały kraj pokrywały liściaste puszcze złożone z dębów, jesionów, czarnego bzu, jarzębin, głogów…
–I całej reszty – dodałem z uśmiechem. – Pamiętam, jak stary nam je wyliczał.
–Zgadza się, tak było. Stąd aż za Grimley ciągną się ponad trzy mile kwadratowe takiego lasu. Trzy mile kwadratowe oryginalnego, polodowcowego boru. Nie tkniętego, nie zdobytego od tysiącleci – przerwał i wpatrzył się we mnie intensywnie, nim dodał: – Opierającego się zmianom.
–Ojciec zawsze sądził, że są tu dziki – dorzuciłem. – Pamiętam, że jednej nocy coś słyszałem. Przekonał mnie wtedy, że to wielki, potężny, stary odyniec posuwający się skrajem lasu w poszukiwaniu samicy.
Christian pierwszy ruszył z powrotem ku przystani.
–Zapewne miał rację. Gdyby dziki przetrwały gdzieś od czasów średniowiecza, to można by je znaleźć właśnie w takim lesie.
Gdy otworzyłem umysł na owe wydarzenia sprzed wielu lat, cal po calu powróciły wspomnienia, obrazy z dzieciństwa: palący dotyk słońca na podrapanej jeżynami skórze; wędkarskie wyprawy nad staw u młyna; obozy na drzewach, zabawy, poszukiwania… i nagle przypomniałem sobie Gałęźnika (...)


***
Jest to osadzona w czasach współczesnych (lata powojenne) historia pewnego zapomnianego zakątka Anglii. Znajdujemy tu skrawek pradawnego lasu, który skrywa w sobie tajemnice zamierzchłych czasów. Główny bohater to młody, ale doświadczony weteran wojenny, który wraca z długiej rekonwalescencji na południu Francji do rodzinnej posiadłości "Oakledge". Nasz bohater od wczesnych lat młodzieńczych jest świadkiem fascynacji swojego ojca sąsiadującym z majątkiem lasem. Ostatecznie odkrywa źródło zainteresowań ojca i wraz z bratem zaczynają zgłębiać tajemnice lasu. Odnajdują tam wszystkie oblicza historii świata, poznają życie mieszkańców lasu, dają się ponieść nurtom legend, które w tym mrocznym a zarazem pięknym zakątku wciąż trwają.

Cykl: Las ożywionego mitu (tom 1)










Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger