"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Wyjedź, zanim nadejdą deszcze Alexandra Fuller

"/Charlie/ Uważał mnie za dziką wersję siebie samego, niekompletnie ubraną mieszkankę Zachodu. Ale po tym, jak mnie poślubił, zostałam wyjęta z naturalnego środowiska, moje upierzenie straciło blask, zdolności stały się mniej przydatne, a nieustanne gadanie - mniej czarujące. Zamiast wyglądać jak rozbitek uratowany z ciężkiego, ale wspaniałego życia, wyglądałam jak poraniony i uszkodzony rozbitek z nędznego, chaotycznego życia pełnego przemocy."

Ostatnia część wspomnień autorki i chyba najtrudniejsza, dotycząca główniej jej samej, a właściwie jej małżeństwa. Nawet nie słodko-gorzka opowieść, bardziej gorzka, z minimalnym dystansem w postaci dobrego humoru...

Bez zdjęć.

Polecam całość!

MOJA OCENA: 7/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!


Odlatujemy

– Tata mówi, że w przyszłym tygodniu zamierza umrzeć – powiedziała Vanessa. Połączenie telefoniczne z Zambią choć raz było dobre. Żadnego pogłosu, trzasków ani szumów. A jednak czułam wyraźnie, że dzieli nas cały Atlantyk.
– Co powiedziałaś? – spytałam.
– Tata – powtórzyła Vanessa głośno i powoli, jak Angielka na wakacjach w tropikach rozmawiająca z tubylcami. – Mówi, że nie będzie zbierał za kogoś. Że to nie krykiet.
Słyszałam, jak zapala papierosa: pocieranie trzaski i syk zapałki, a potem przypalanego tytoniu. Mocno się zaciągnęła. Zrozumiałam, że grozi nam rozmowa na leniwych warunkach Vanessy. Ona bowiem na południe od równika kultywowała nonszalancki tryb życia, ja zaś tu, na północy, miałam świadomość upływającego czasu i terminów.
– Ale dlaczego? – zdziwiłam się. – Co?
– Biblia – rzuciła Vanessa, spokojnie wypuszczając dym.
– Aha – odparłam. – Cóż, nikt przy zdrowych zmysłach nie traktuje Biblii dosłownie.
– Ja traktuję – przypomniała mi siostra.
– No właśnie.
Wyobraziłam sobie Vanessę przy rozkładanym stoliku na werandzie, z pełnym kieliszkiem południowoafrykańskiego białego wina stojącym na blacie. Komary pewnie złowieszczo bzyczą, latając wokół jej kostek. Ona zaś ociera z nosa krople potu i zrzuca z kolan dyszące psy. Słyszałam też gdzieś w tle typowy dla pory deszczowej na południowej półkuli śpiew ptaków zamieszkujących tamtejsze lasy. Despotycznego złotokosa białobrewego, gadającego wikłacza maskowego i bilbila posępnego, zwanego tam Willie, krzyczącego do kolegów: „Willie! Chodź walczyć! Willie! Chodź walczyć! Cyyyykor!”.
Tymczasem tutaj wciąż panowała surowa zima. Za oknem swojego gabinetu widziałam cienkie smugi zamarzniętego błota prześwitujące przez wysokie śnieżne zaspy. Jedyne ptaki, które tu spotykałam, to przedsiębiorcze gangi sikorek z czarnymi główkami przylatujące do karmników. Okrąglutkie, ascetyczne stworzonka przypominające drobnych szczebioczących mnichów. Czytałam kiedyś, że sikorki w mroźne zimowe noce potrafią obniżyć temperaturę swojego ciała o ponad dziesięć stopni, by oszczędzić energię. Torpor, tak się nazywa ten stan w książkach o ptakach. Kolibry podobno robią to samo, ale one muszą również zjeść w ciągu dnia sześćdziesiąt razy więcej, niż same ważą, by przeżyć, a przynajmniej tak twierdził Charles Wright w wierszu, którego fragment wisiał nad moim komputerem. „To się nazywa żyć na krawędzi”, kończył się ów wiersz.
– Muszę lecieć – powiedziałam.
Ale Vanessa zaczęła już snuć swoją wizję uroczystości pogrzebowych taty i nie mogła przestać. Czy za karawan powinien posłużyć stary land rover czy wóz ciągnięty przez osła? I czy ten polski ksiądz z Old Mkushi jeszcze żyje? Ten, który udzielał mi ślubu? Bo on mieszka w buszu tak długo, że się nie zdziwi, gdy poprosimy, żeby odprawił uroczystość pod baobabem zamiast w kościele, prawda? I może poprosimy ludzi z wiosek, żeby zaśpiewali w chórze?
– Pełno tu w okolicy tych tam… apostołów – mówiła Vanessa. – Ale nie wiem, czy oni śpiewają, czy tylko siedzą w kółku owinięci w białe prześcieradła i zawodzą?
Odparłam, że nie wiem, ale nigdy nie zapomnę, jak mama wdała się kiedyś w dysputę z jednym z członków Kościoła Apostolskiego, który zamieszkał na skraju farmy ze swoimi kilkoma żonami i rojem dzieci, a jego ogród warzywny zahaczał o przepełniony cmentarz dla zwierząt naszej rodziny. Mama rzucała obelgi, wbiła w ziemię swoją laskę i ogłosiła wojnę o wpływy. W odwecie apostoł rzucał kamieniami w psy mamy, straszył swoimi ludźmi i recytował wojownicze ustępy ze Starego Testamentu.
„Apostoł ze wścieklizną – z satysfakcją mówiła wtedy mama, choć kark bolał ją przez kilka tygodni po tym, jak apostoł nią potrząsnął. – Niczym terier ze szczurem w pysku”.
Vanessa z rozmysłem zaciągnęła się papierosem.
– No tak – stwierdziła. – Zapomniałam o tym. Może jednak lepsi będą katolicy. Znają odpowiednie hymny. No i piją wino w czasie mszy, prawda? A mama chyba nie ma z nimi żadnych zatargów?
– Jeszcze nie – odparłam.
– A co z imprezą po pogrzebie? – dopytywała Vanessa. – Ludzie przyjadą z daleka. Będą czekali na przyjęcie. Musi być wielkie, od początku do końca, jakiś zespół calypso, Harry Belafonte i wiadra ponczu na rumie. Może zorganizujemy wyścigi czółen na Zambezi. To byłby odjazd. I jeszcze słup do wspinaczki nad jednym ze stawów rybnych mamy dla najbardziej wstawionych żałobników. Bo wiesz, to wszystko będą nieanonimowi alkoholicy. I możemy też zrobić labirynt, taki jak na czterdziestą rocznicę rodziców – ciągnęła Van. – Pamiętasz?
Tego też nigdy nie zapomnę. Przy wejściu do labiryntu podawano jakieś mocne drinki i niektórzy goście od razu tak się upili, że błądzili po alejkach aż do świtu. Ale nie wspomniałam o tym, nie powiedziałam też, że propozycje Vanessy są śmiertelnie kiepskie. Ile pogrzebów chciała przeżyć w jeden tydzień? By zyskać na czasie (głównie swoim), oznajmiłam, że są to pomysły warte rozważenia.
– Oczywiście dopiero, kiedy tata naprawdę umrze – przypomniałam i z nadzieją, że wystarczająco wyraźnie sygnalizuję koniec rozmowy, dodałam: – Słuchaj, Van, mam tu trochę roboty.
Ale Vanessa nie odpuściła. Nalała sobie kolejny kieliszek wina i paplała dalej.
– Nie, nie, nie – zaprotestowała. – Musimy teraz wszystko zaplanować, bo wtedy będziemy za bardzo nieszczęśliwe.
Przypomniała mi, że nie będzie mogła nic przeczytać na pogrzebie, ponieważ jest analfabetką, o czym wszyscy wiemy. Mama oczywiście również nie będzie mogła czytać ani robić nic innego, bo będzie zrozpaczona. A Richarda nie powinno się dopuszczać nawet w pobliże pulpitu.
– Będzie chrząkał, mruczał i przestraszy zebranych – ciągnęła Vanessa. – Nie. Ale kiedy tata umrze, ty będziesz musiała wygłosićpaneryk.
Tydzień później, 8 marca 2010 roku, tata skończył siedemdziesiąt lat. Mimo słów psalmu dziewięćdziesiątego dzień minął, a ojciec nie umarł. By udowodnić jego cudowne trwanie wśród żywych, Vanessa przesłała mi mailem zdjęcie z imprezy urodzinowej, która odbyła się zamiast stypy. Tata stoi na werandzie domu Van na wzgórzach Kafue, obejmując mamę. Rodzice mają słomkowe kapelusze i podobne miny wyrażające przekorne rozbawienie. Trzymają bukiet nieco wymęczonych żółtych kwiatów. Chyba żonkili, ale nie byłam pewna. Po pierwsze dlatego, że – albo z powodu drżącego aparatu, albo fotografowanego obiektu – zdjęcie było nieostre. A po drugie Vanessa kradnie większość kwiatów domowych z ogrodów hoteli w Lusace i żonkile z wielu powodów wydawały się mało prawdopodobne.
Poczułam ukłucie zazdrości i nostalgii, choć „ukłucie” nie jest właściwym słowem, bo sugeruje coś skończonego, co przemija, jak głód. „Nostalgia” również nie do końca pasuje, bo oznacza sentymentalne spojrzenie w przeszłość, jakby ścieżkę dźwiękową do mojej młodości nagrali Artie Shaw czy Doris Day, a tak nie było. To akurat był soundtrack moich rodziców. Vanessa i ja słuchałyśmy szwedzkiego zespołu popowego Abba. I Clema Tholeta, rodezyjskiego piosenkarza folkowego, gwiazdy corocznych koncertów dla wojska Bless ’Em All. Uczyłyśmy się tańczyć do utworów z musicalu Ipi Tombi. Historia mojej rodziny – i jej bardzo prawdziwe, nieuniknione konsekwencje – negowała romantyczne tęsknoty.
Choć tata uważa, że liczyć można tylko na siebie, Va­nessa od czasu do czasu grozi, że już nigdy z żadnym z nas nie zamieni słowa, a mama żywi nieustającą urazę („Czasami zapominam, ale nigdy nie wybaczam”) – moja rodzina wychodzi z każdej trudnej sytuacji i żyje dalej. Funkcjonuje w ciągle zmieniającej się teraźniejszości po części dlatego, że nieustannie napełnia się niepewnością, a starym kryzysom zawsze depczą po piętach kolejne.
– Piękni nie zaznają spoczynku – mawia tata.
– Źli – poprawiam go.
– Oni pewnie też.
Przez lata nazbierało się wiele rozmów telefonicznych. Zwykle to Vanessa: „Och, Al, co za koszmar! W pokoju dziecięcym była czarna mamba”. Innym razem oznajmiła, że mama wróciła z porannego obejścia farmy i znalazła pod drzewem zapomnienia dziwnie spokojnego wściekłego psa. „Wiesz, jaka jest mama. Na szczęście zauważyła, że zwierzak zachowuje się nienormalnie, i nie próbowała go głaskać, zapraszać na kanapę ani nic takiego”. Było też kilka surrealistycznych miesięcy, kiedy krokodyle nadzwyczaj licznie zaczęły wypływać z rzeki Zambezi i nawiedziły farmę rodziców. Znalazły się nie tylko w stawach rybnych mamy, jak bywało już wcześniej, ale też na plantacji bananowców taty. Wygrzewały się rankiem przed domem pana Zulu, w nocy zaś spokojnie przechodziły obok chaty strażnika w stronę zagrody dla owiec.
Rzadko wspominałam Charliemu o tych rozmowach i nieczęsto dzieliłam się z nim najnowszymi dramatami z Zambii. Po części dlatego, że z czasem zrozumiałam, iż wydarzenia dla nas, Fullerów, przezabawne i interesujące, nie zawsze bawią mojego amerykańskiego męża. Charlie był szarmanckim bohaterem, który chciał ocalić nas od brawury, po cichu interweniującym wtedy, gdy uznał, że za dużo pijemy, rujnujemy sobie zdrowie paleniem papierosów lub ryzykujemy jelitową katastrofę, jedząc półsurowego kurczaka. Fullerowie zaś tylko zanosili się śmiechem i bynajmniej nie zachowywali inaczej. Któregoś roku, w napadzie zdrowego rozsądku, wysłałam na farmę zgrzewkę spreju na komary Off! z nadzieją, że zmniejszy częstość występowania napadów malarii. „Bobo przysłała nam na Boże Narodzenie hektolitry Fuck Off! – mówił wtedy tata każdemu, kto pojawiał się pod drzewem zapomnienia. – Proszę bardzo, psikaj się, ile chcesz. Oblej się tym. Wykąp”.
Wciąż czułam się odrobinę rozdarta. Bardzo długo próbowałam być głęboko wdzięczna Charliemu, że pod wpływem impulsu chciał nas uratować od chaosu, próbowałam także wierzyć w jego system kontroli i ochrony tak, jak kiedyś próbowałam wierzyć w Boga. Ale w głębi serca zawsze wiedziałam, że nie ma sposobu, by ów chaos uporządkować. Chaos jest początkiem i końcem wszystkiego, to ostateczne prawo przyrody. Nie można wygrać z nieprzewidywalnością, uzbroić się przeciwko przypadkom. Co nie znaczy, że nie podzielałam zachodniego przekonania, że to możliwe („Dobry Boże, wyglądacie, jakbyście się mieli wystrzelić z działa” – powiedział tata, widząc mnie i Charliego ubranych na przejażdżkę rowerową w stroje z lycry, kaski i ochraniacze na łokcie). Rozumiałam jednak, że jeśli szaleństwem jest kuszenie niebezpieczeństwa, katastrof i nieszczęść, to równym szaleństwem jest też wiara, że można im zapobiec, wszystko uporządkować, ułożyć. To w dodatku nudniejsze.
Kiedy dzwoniłam do domu w niedzielne poranki, rodzice byli zwykle w pubie przy plantacji bananów, z widokiem na rzekę Zambezi. Dla nich to wieczór i wtedy pozwalają sobie na odpoczynek. A kilka drinków zazwyczaj napełnia ich optymizmem. Najczęściej pierwszy odbiera tata i krzyczy do słuchawki, nawet jeśli połączenie jest dobre. „Zdrów jak ryba!” – mówi zwykle – albo: „Nieźle, jak na starego capa!”. Rzadko dodaje coś więcej, bo choć rozmowy telefoniczne w Zambii zrobiły się dużo tańsze (karty można kupić na każdym skrzyżowaniu w Lusace i w wielu kioskach w całym Chirundu), tata trzyma się telegraficznej metody krótkich rozmów kogoś, dla kogo międzynarodowe połączenia to zakazany luksus. „Dam ci mamę” – mówi, gdy tylko zdążymy wymienić podstawowe informacje.
Potem mama zaczyna głośno przesyłać typowy dla niej zaraźliwy entuzjazm ze swego hałaśliwego świata do mojego, zwykle wyciszonego. Podnosi słuchawkę, żebym mog­ła posłuchać ptaków, cykad i żab, a ja słyszę głównie tatę sprzeciwiającego się takiej rozpuście: „Bobo prowadzi cholernie drogą rozmowę ze świeżym powietrzem”. Mama ucisza go i pyta: „Słyszałaś?”. A jeśli psy zaczną szczekać, zachwyca się: „Kochani mali terroryści, tylko posłuchaj. Przywitaj się z Bobo, Sprocket. Harry, powiedz hau!”. Czasami mówi też: „Posłuchaj tylko! Hipopotamy na nas fukają”. Kieruje telefon w stronę rzeki, a ja słyszę jedynie narzekania taty: „Rany boskie, Tub, nie jesteśmy cholernymi Rockefellerami”. Ale mama ignoruje go i ciągnie:
– W tym tygodniu była wielka impreza. Zaproszono nas na przyjęcie do Lusaki. No wiesz, do tych ludzi z samymi spółgłoskami w nazwiskach. Porcyjki kawioru, no dobra, jajeczka pstrąga, nie jesiotra, i straszne ilości wódki.
– Straszne?
– Tak, kiedy zaczęliśmy się zbierać do wyjścia, twój ojciec zdążył już przesadzić z piciem. Wlazł na dach pick-upa i nie chciał zejść.
– Słucham? – Odsuwam telefon od ucha i z zadowoleniem się w niego wpatruję. I to są rodzice w mocno średnim wieku! Dziadkowie dziewięciorga wnucząt! Na powrót przykładam słuchawkę. – I co dalej? – pytam.
– Musiałam tak z nim odjechać – odpowiada mama. – A wiesz, jakim jestem fatalnym kierowcą. Bóg jeden wie, jak dotarliśmy do domu. Byłam już w połowie drogi do Makeni, kiedy zaświtało mi w głowie, że chyba jadę po niewłaściwej stronie drogi.
– Zaświtało ci?
– Cóż, Bobo, wiesz, jak teraz jeżdżą kierowcy. Myślałam, że trąbią na mnie, żebym jechała szybciej.
– No i?
– No i jechałam szybciej, oczywiście – ciągnie mama. – Tata walił pięściami w dach, ale uznałam, że śpiewa sobie refren Hallelujah albo naśladuje dzwony i działa Czajkowskiego. Skąd miałam wiedzieć, że chce zejść? Ależ to było przedstawienie.
Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie niewyraźny od gorąca, upalny świat w dole farmy, rzekę leniwie wijącą się na wschód, do Mozambiku, i moich rodziców przyczyniających się w typowy tylko dla siebie sposób do wszechobecnego, nienerwowego zamieszania. Za to moje dni przeciwnie, były znaczone wciąż tymi samymi bezbarw­nymi zadaniami: praniem, posiłkami, terminami. Coraz bardziej traciłam siły, coraz mocniej i na próżno próbowałam się bronić przed systemem przekonań, który sobie tu przyswoiłam.
– Tutaj wszystko jak zwykle – mówię. – Nic nowego do opowiedzenia.
Rodzice mi współczuli, ponieważ – przynajmniej tak to postrzegali – wszystkie swoje dramaty prowokowałam sama. Oni zaś zaakceptowanie nieuchronności chaosu uważali za niezbędny składnik radości życia. „Nie wrzeszcz tak, bo wszyscy będą chcieli je mieć” – powiedział kiedyś tata, gdy podczas mojej wizyty w domu chmara owadów i kilka jaszczurek spadły przez słomiany dach gościnnego pokoju na moskitierę. Nic nie mogło go zaskoczyć, ani wściekłe psy, ani węże, ani hipopotamy czy słonie. „Choć element nowości już trochę się zużył” – przyznawał.
Potrzebna jest szokująca odwaga – czy wręcz brawura, jak chyba kiedyś powiedziałam – by lubować się tym nieustającym, powtarzalnym chaosem. W nim mnie wychowano i przez większość dzieciństwa kochałam ten stan, tak jak i swoją rodzinę, ale w pewnym momencie straciłam determinację i zabrakło mi wyobraźni, by poddawać się tej obietnicy nieustannej niepewności. Zamiast tego wybrałam wiarę w przewidywalną, możliwą do zaplanowania przyszłość oraz życie, które – jak sobie wyobrażałam – da mi gwarancję bezpieczeństwa.
Nie wiedziałam jeszcze wówczas, że zabezpieczenia, których potrzebowałam, są nie do zdobycia. Nie wiedziałam, że od rzeczy, które zrzucą cię z konia, zniszczą, zawrócą z obranej drogi, nie można się ubezpieczyć. „Problemem większości ludzi – powiedział kiedyś tata, niekoniecznie insynuując, że zaliczam się do tej grupy, ale też nie odrzucając takiej możliwości – jest to, że chcą żyć jak najdłużej, nie mając zielonego pojęcia, jak żyć”.

Szaleństwo w przepisanych dawkach

Kiedy w czerwcu 1991 roku poznałam Charliego w Marco Polo Clubie w Lusace, w Zambii, wydawało mi się, że opanował on do perfekcji sztukę życia. Miał prawie trzydzieści trzy lata, był Amerykaninem, organizował w Zambii spływy raftingowe i kajakowe na rzekach Zambezi i Luangwie. My, cudzoziemcy tylko z nazwy (mieszkający w Afryce od kilku pokoleń), traktujemy zwykle z dystansem prawdziwych cudzoziemców, szczególnie Amerykanów. Oni bowiem często noszą skarpety do sandałów, wielkie kapelusze safari i stają z rozstawionymi szeroko nogami, jakby potrzebowali nieco więcej ziemi pod stopami niż reszta nas, by utrzymać się w pionie. Zazdrościliśmy im i jednocześnie pogardzaliśmy nimi za to, że przywozili własne zapasy papieru toaletowego, batoników, małych butelek żelu antybakteryjnego do rąk i kremu z filtrem – jakby nasz papier, gotowane słodycze, zarazki i nieustanne poparzenia słoneczne ich obrażały, oznaczały gorszy sposób życia.
Charlie jednak nie wyglądał jak typowy Amerykanin w Afryce. Wydawał się zahartowany, z tą swoją potarganą brodą surwiwalowca. Spodobały mu się nasze zambijskie rzeki i pomieszkiwał tu z przerwami od lat, obozując w okrutnie gorącym magazynie niedaleko Victoria Falls, narażony na prawdziwe przygody – malarię, krokodyle i dezynterię. Domyślałam się, że już dawno przestały mu przeszkadzać mniejsze niewygody – artykuły toaletowe z czasów socjalizmu, brak snickersów, nasz nonszalancki stosunek do biegunki i czerniaka. I choć nosił sandały, to tylko takie, które pomagały przeprawić się tratwą przez rwący nurt, a nie ortopedyczne buciory zakładane przez dzierżących Biblię baptystów wędrujących przez podobno pogańskie wioski.
Miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata, studiowałam na ostatnim roku w kanadyjskim college’u, robiłam dyplom z angielskiego, by uzyskać tytuł bachelor of arts, licencjata. „BA to Bumelant Absolutny, jeśli chcesz znać moje zdanie” – mówił tata, utwierdzając się w swoim podejrzeniu, że edukacja kobiet to marnotrawstwo. „Podobnie jak przyznawanie im prawa wyborczego, skoro już o tym mówimy”. Ale Charlie zdawał się wierzyć, że wyższe wykształcenie to nie większe marnotrawstwo w przypadku kobiet niż mężczyzn. Uważał też za normalne, że każdy dorosły ma prawo głosować. I mój licencjat chyba naprawdę robił na nim wrażenie. „Czytałaś Kroniki wampirów?” – zapytał, co moim zdaniem wskazywało na jego odświeżająco eklektyczny gust. A najbardziej rozczulało mnie, że szczerze wierzył – albo udawał, że wierzy – że potrafię grać w polo, co uważałam za dżentelmeńskie lekceważenie moich oczywistych niedociągnięć.
Charlie twierdził, że zaczął grać w polo dla adrenaliny. Fascynowało mnie to i budziło respekt. Większość znanych mi ludzi, w tym ja sama, była faszerowana tym hormonem od wczesnego dzieciństwa i miała go w sobie dość na całe życie. Podobnie jak górskie spływy, uprawianie sportu wyłącznie dla czystej ekscytacji wydawało mi się szlachetne i romantyczne. Uważałam, że to jak miniatura Roberta Falcona Scotta wędrującego na biegun południowy albo Lauriego Lee wyruszającego piechotą z Anglii do Hiszpanii pewnego letniego poranka. Choć zamiłowanie Charliego do przygody charakteryzowało się rozmachem, to jednak – w przeciwieństwie do przedsięwzięć Scotta i Lee – nie było śmiertelnie niebezpieczne, miało też określone ramy czasowe. Dwadzieścia osiem minut gry w polo; dzień, tydzień, miesiąc na łodzi; kilka tygodni w górach, a potem – „cięcie!” – koniec działań. Nagle pojawiał się helikopter albo land rover, podawano zimne piwo i leczono rany. Za to my, Zambijczycy, wpadaliśmy z jednej nieplanowanej, nieświętowanej eskapady w następną; z jednego nieszczęśliwego wypadku w kolejny.
I dlatego właśnie nie potrzebowaliśmy gry w polo do podniesienia sobie poziomu adrenaliny, ale przeciwnie – do zachowania pozorów normalności. Pod rządami nacjo­na­listyczno-socjalistycznego prezydenta Kaundy polo było najbardziej burżuazyjnym buntem, jaki mogliśmy wzniecić bez zwracania na siebie niepożądanej uwagi upierdliwych rządowych szpiegów i księgowych. Większość z nas nie była nawet zbyt dobra w tę grę, czy choćby w jeżdżeniu konno. Charlie potrafił jedno i drugie. Natychmiast dołączył do zespołu, w którym było tych kilku prawdziwych graczy, i jego handicap poszedł w górę. Ja znalazłam się w radosnej paczce, której łączny handicap wynosił niewyobrażalnie mało – minus osiem. Poza mną grali w niej również z entuzjazmem mamroczący Zambijczyk, szalony Irlandczyk i dziki Hindus, który przerażał wszystkich, w tym siebie, swoimi nieprzewidywalnymi i nietrenowanymi końmi. „Uwaga! Przejście! Och, na miłość boską!”
Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, dlaczego znajomi w Stanach reagowali tak, a nie inaczej, gdy mówiłam, że poznaliśmy się z Charliem, grając w polo w Zambii. Poszłam w końcu na mecz polo w Jackson Hole w Wyoming i zobaczyłam teksańskich mecenasów oraz ich drogich argentyńskich profesjonalistów, stajnie kucyków z dopasowanymi kolorystycznie owijkami i derkami robionymi na zamówienie. Potem zawsze już dodawałam: „Co brzmi dużo bardziej elegancko, niż było w rzeczywistości”.
W owych czasach bowiem, niemal trzy dekady po zakończeniu brytyjskich rządów, boiska do polo w Lusace przypominały raczej ziemiste pola przed Italian Clubem. Sam klub zaś bynajmniej nie emanował kolonialną nostalgią, jak na przykład Muthaiga Club w Nairobi, ani resztkami pionierskiej wielkości starego Bulawayo Club w Zimbabwe. Był to zwyczajny budynek z socjalistycznej cegły z dużym barem, sporą werandą i jadalnią, którą miejscowi Włosi przerobili na restaurację ze zdecydowanie nieśródziemnomorskim menu. Serwowano tam kawały żylastego solonego mięsa, olej z orzeszków ziemnych, kapustę i inne sezonowe potrawy.
W tygodniu nasze konie do gry ćwiczono na porzuconym torze wyścigowym przylegającym do terenów klubu. Oprócz wąskiej ścieżki, którą szły zwierzęta, tor był w dużej części zarośnięty i wykorzystywany jako latryna przez pieszych przecinających pola uprawne w drodze do i z ­Great East Road. Całe to miejsce było w pewnym tragicznym sensie piękne, jak zapomniany raj; nierzadko można było tam znaleźć zabłąkanego węża, zaskakująco obsypane owocami drzewo albo niestosowną parę koronkowych majtek zarzuconą na krzaki. Z pewnością nie było jednak eleganckie.
To Charlie nadał nam styl. Kiedy odpoczywaliśmy między poszczególnymi etapami gry, siedząc na zardzewiałych trybunach, opowiadał nam historie o raftingu na Syberii, o dyskusjach na temat zimnej wojny z oficerami dawnej Armii Czerwonej, o narciarstwie helikopterowym w Górach Skalistych. O spacerach z gorylami w Rwandzie, pracy przewodnika na Kilimandżaro, wspinaczce w Yosemite. Nakręcono nawet dla kanału Discovery film dokumentalny o spływie Charliego rzeką Baszkaus – Bashkaus: Hard Labor in Siberia, a jeden z amerykańskich magazynów zamieścił okładkowy artykuł zatytułowany Charlie Ross: Pan Przygoda.
My wszyscy wiedliśmy za to średnio interesujące życie, rzadko kto mógł pozwolić sobie na egzotyczne podróże, a otoczeni na co dzień nieustającym chaosem, w wolnym czasie już go nie poszukiwaliśmy. Nie pisano o nas ani nie kręcono filmów o naszych przygodach, po części dlatego, że nie miały one początku ani końca, nie było klamry dla naszych opowieści. Byliśmy mniej autorami heroicznych czynów, a bardziej ofiarami kosmicznych przypadków, politycznych wypadków, pomylonych tożsamości. „Pewnie wzięli ich za kogoś innego” – powiedział tata, próbując wyjaśnić morderstwo pary starszych rolników zastrzelonych w swoim domu na Great North Road. Tata chciał tak naprawdę powiedzieć, że żadne z nas nie zdawało się dość ważne, by go z premedytacją zabijać.
Kilka godzin po tym, jak go poznałam, pomyślałam, że bezpiecznie będzie zaprosić Charliego na naszą farmę – wydawał się wystarczająco doświadczony, by przetrwać spotkanie z moją rodziną. Jak dotąd ani Vanessa, ani ja nie miałyśmy chłopaków, którzy nawet hipotetycznie mogliby znieść takie wyzwanie. Przede wszystkim mieszkaliśmy w miejscu oddalonym o wiele godzin podróży wyboistą drogą od najbliższego miasta, czy nawet najbliższego obozu safari, gdzie można było znaleźć ewentualnych ­kandydatów. Dlatego też próbna filiżanka kawy czy jazda testowa przy kolacji nie wchodziły w grę. Każdy, kto okazał jakiekolwiek zainteresowanie nami, musiał być od pierwszej randki przygotowany na spotkanie z rodzicami i spędzenie przynajmniej jednej nocy w naszym domu, w którym po poddaszu chodziły szczury, a kanalizacja działała, jak chciała. Większość mężczyzn rozsądnie się wycofywała i decydowała na bliższe, łatwiejsze, bardziej konwencjonalne randki.
Nawet kiedy udawało nam się zwabić na farmę jakichś mężczyzn – wolontariuszy Korpusu Pokoju, pracowników Save the Children i innych organizacji charytatywnych z Europy – najpierw musieli się spotkać z naszym obojętnym ojcem albo z szalonym, uzbrojonym po zęby sąsiadem z Jugosławii („Jeśli zabierzesz nasze kobiety, zginiesz!”), później zmierzyć z nieprzewidywalną kuchnią Adamsona, potem zaś przejść przesłuchanie przed trybunałem wojskowym naszej matki przy butelce (lub dwóch) brandy. „Mówiąc, że pochodzisz zestarej amerykańskiej rodziny, masz na myśli to, że twoi przodkowie przypłynęli tam na Mayflower, czy że jesteś Indianinem?” Mama mogła też udawać, że nie rozumie całkowicie zrozumiałego holenderskiego, duńskiego czy norweskiego akcentu, i zaczynała mówić do biedaków jak nazistowski oficer ze starych wojennych filmów, które jako dziecko oglądała w Kenii: „Powiem to jeszcze raz: Sprechen Sie Englisch?”.
Moja rodzina była przedsięwzięciem, testem wytrzymałości, którego ukończenia nie powinno się oczekiwać od nikogo. Większość mężczyzn uciekała dzień po przyjeździe – spalona słońcem, zatruta alkoholem, napastowana przez psy i nękana skurczami żołądka.
– Nerwy – mawiała mama. – Słaba kondycja. Nic dziwnego, że przegrali wojnę.
– Jaką wojnę?
Mama wznosiła spojrzenie do nieba.
– Przecież wiesz, o co mi chodzi.
Jedyny mężczyzna, który wydawał się wystarczająco odpornym kandydatem – modelowo wręcz sztywny Anglik z odpowiednim akcentem i dobrym pochodzeniem (przyjechał z Malawi do Zambii land roverem rocznik 1962) – zdolny przeżyć każdą ilość niedogotowanego kurczaka, ugryzień pcheł i taniego południowoafrykańskiego wina, zakochał się w naszej matce zamiast w którejś z nas.
– No ale czego się spodziewałaś, skoro razem z Vanessą siedzicie tylko, wyciskając pryszcze, i nie mówicie nic ciekawego? – dziwiła się mama.
Ojciec za to obojętnie wzruszał ramionami i zapalał fajkę.
– Faceci waszej matki to nie mój interes – mówił. – Zresztą moim zdaniem koleś ma bardzo dobry gust.
Zaplanowałam dla siebie życie starej panny. Vanessa, jeśli nie spędzała akurat wakacji w domu, pracowała przynajmniej w Anglii, no i była hipnotyzująco piękna. Kiedy miała dwadzieścia lat, wyszukująca modelki konsultantka w londyńskiej szkole powiedziała o niej „twarz lat osiemdziesiątych”. Van dość wcześnie postanowiła, że będzie udawać grzeczną i naiwną, co robiło na mężczyznach ogromne wrażenie, choć ja wiedziałam, że to tylko pozory. Tak naprawdę moja siostra była jak uśpiony wulkan, gotowy wybuchnąć i zasypać wszystko dokoła popiołem i lawą, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Londyński ruch uliczny zatrzymywał się, kiedy Vanessa wypływała na ruchliwą ulicę; mężczyźni zabijali się, by nieść jej bagaże; ledwo zdążyła przysunąć niezapalonego papierosa do ust, od razu pojawiał się tuzin zapalniczek. Jedna z wytwornych angielskich krewnych taty podobno widziała nawet, jak Van boso i bez celu spacerowała po Elizabeth Street. „Paliła papierosa i kopała liście” – mówiła ciocia Pammy, a my wyobrażaliśmy sobie ten lekko zamglony obrazek. Zakładaliśmy, że Vanessa wyjdzie za mąż wcześnie i dobrze.
Za to ja po babci od strony matki odziedziczyłam nieustającą, ponadczasową, podejrzliwą minę szkockich górali, po matce – zaskakującą i prostolinijną bezpośredniość, po ojcu zaś – talent do bluźnierstw.
– Byłaś całkiem miłym dzieckiem. Chociaż spróbuj się zachowywać uprzejmiej – od czasu do czasu prosiła mnie matka, co jak na nią było ogromnym zaangażowaniem w rodzicielstwo.
Na szesnaste urodziny kupiła mi książkę pod tytułem Oficjalny poradnik dla młodych kobiet z wyższych sfer: jak brytyjska klasa wyższa przygotowuje potomstwo do życia. Byłam pewna, że jakikolwiek inny rodzic, który kupiłby swojemu dziec­ku takie dzieło, zrobiłby to dla kawału. Ale nie mama. Uznała, że to dowód odpowiedzialnego rodzicielstwa. Na okładce widniało: „Dlaczego należy: nosić kolor granatowy, jeść galaretkę widelcem, czytać Dicka Francisa i »Financial Timesa«,­ chichotać w łóżku, płakać podczas śpiewania kolęd, nie płakać na pogrzebach, zabić łososia, pić na poważnie, dodawać Wielka do słowa Brytania, ­a Hooray do Henry[1] oraz mieszkać na wsi”.
Sprzeciwiałam się. Nie zamierzałam mówić „wielka” o kraju, który ledwo znałam, ani „hooray”, by opisać jakiegoś edukowanego w Eton chłopaczka. Chciałam mieszkać w dzikim afrykańskim buszu, a nie na przystrzyżonym, sielankowym angielskim polu; podziwiałam pełnogardłowy sposób Zambijczyków na opłakiwanie zmarłych, golenie głów i lamentowanie; perły zaś i kolor granatowy nie pasowały do lata na południowej półkuli. W dodatku na okładce poradnika widniała księżna Diana, teoretycznie uosobienie wyższych sfer, a tak naprawdę fatalna reklama beztroski brytyjskiej arystokracji. Zaledwie dwa lata po poślubieniu Karola Diana wyglądała na smutną i ledwie żywą, jakby zabity łosoś się zemścił i drobna, ale męcząca ość utknęła księżnej w gardle. Mama się zgadzała:
– Tak, Di marnie wygląda. Powinni dać na okładkę kogoś na dworze, na koniu. – Urwała, a po chwili dodała bez odrobiny subtelności: – Na przykład ty, Bobo, jesteś bardzo na dworze i na koniu.
Dla mnie jednak nie było już powrotu – nie mogłam zapomnieć o latach w Afryce i zaaklimatyzować się w Wielkiej Brytanii, nie mogłam udawać, że rodezyjska wojna w buszu, trudne szkoły z internatem i przyprawiająca o zawrót głowy wolność mieszkania na wielkich ranczach, gdzie „miałam do zabawy całą cholerną Afrykę”, nie zagnieździły się jak zawzięte pasożyty w mojej angielskiej/szkockiej krwi. Nie podzielałam poglądu mojej matki, że małżeństwo z właściwą osobą to jak wybór odpowiedniej kariery, i nie zamierzałam poślubić torysa arystokraty z głębokimi kieszeniami i posiadłością na wsi.
– Nie winię cię za to, Bobo – mówił tata, jak rzadko biorąc czyjąś stronę. – Myślę, że wszyscy przyzwoici kolesie wymarli razem z Churchillem i tym drugim.
– Jakim drugim? – zapytałam.
– Nie wiem, ale musiał być przynajmniej jeszcze jeden taki.
Nikomu nie przyszło do głowy, by mi powiedzieć, że nie ma nic złego w wybraniu zawodu i niewychodzeniu za mąż, choć tata od początku jasno dawał do zrozumienia, że muszę nauczyć się być samodzielna. Umykało mu jednak to, co właściwie oznacza samodzielność – wydaje mi się, że zdaniem taty wystarczyłoby, gdybym umiała zmienić oponę, strzelać i jeździć konno. Nikt nie pomyślał również, by mi uświadomić, że brytyjski paszport – przydatny, by wyjechać z kontynentu – nie umożliwiał zamieszkania tam. A gdyby ktoś zapytał, czego ja chcę, bez wahania zrzekłabym się brytyjskiego paszportu i zamieniła go na zambijski.
Byłam Brytyjką i Europejką z przypadku, efektem zbiegu różnych okoliczności. Za to Południowoafrykanką byłam z premedytacją. Nie było w tym nic dobrego ani łatwego. Nie dało się zapomnieć o tym, że zanim się tutaj znalazłam, wydarzyło się tak wiele okrutnych rzeczy, a moi pobratymcy mieli udział w okropnych aktach przemocy i terroru. Oczywiście, że nie wyglądałam na Afrykankę, a jednak nią byłam. Mnie to wystarczyło. Ktoś umieścił mnie na tej ziemi, a ja mocno się jej trzymałam. I choć nie miałam złudzeń – nie mogłam odziedziczyć tej ziemi, żaden jej kawałek do mnie nie należał – to wiedziałam, że jest moim miejscem.
Kiedy w końcu pojechałam do Wielkiej Brytanii na wakacje, spanikowałam, czułam się tam obco i nie u siebie. Nie byłam Brytyjką. Nie mówiłam jak Brytyjka. Nie czułam się nią. Siedziałam na lunchu z krewnymi i przyjaciółmi rodziny, nieszczęśliwa, gdy musiałam wybrać sztućce. Po co wymyślać taki test? Komu potrzeba tylu sposobów, by włożyć jedzenie do ust? Miałam ochotę jeść rękami. Co prawda rodzice nauczyli mnie, co to nóż i widelec i co robić, gdy jest ich więcej niż jeden, a także że właściwą odpowiedzią na pytanie „jak się masz?” nie jest „świetnie, dziękuję”, ale raczej skinienie głowy. Wiedziałam, co robić i mówić, ale miałam wrażenie, że używam obcego języka. Kiedy nadszedł czas próby, pamiętałam tylko, że istnieją jakieś zasady, ale zamarłam. Jakbym znała słownictwo brytyjskiego zachowania, ale nie nauczyła się składni.
Zapuściłam korzenie w Zambii lat osiemdziesiątych, gdzie brakowało odpowiednich kandydatów na męża i nie słyszano o kontroli urodzeń. Epidemia AIDS szalała jak cicha wojna, wszędzie było widać żywe trupy, w powietrzu czuło się chorobę. I choć zagraniczna prasa okrzyknęła AIDS chorobą homoseksualistów, my wiedzieliśmy, że to nieprawda. Miało minąć ćwierć wieku, zanim świat się dowiedział, że dwadzieścia pięć milionów ludzi w Afryce Subsaharyjskiej żyje z tą chorobą, ale my już wcześniej widzieliśmy, co się dzieje. Mężczyźni, kobiety i dzieci umierali jedno po drugim, jakby nad naszym światem rozpuszczono bezwonny, niewidzialny, trujący gaz. Jednego dnia człowiek wydawał się zdrowy i pełen energii, a dwa tygodnie później stawał w kuchennych drzwiach z czyrakami i ranami. Po miesiącu umierał na malarię, biegunkę, krwawy kaszel, a sześć miesięcy później umierały również jego żona, kochanki i połowa dzieci (...)


***

Alexandra Fuller spędziła dzieciństwo w targanej konfliktami Afryce. Także jej dom rodzinny trudno było uznać za oazę spokoju i bezpieczeństwa. Jednak choć nieobce jej były walka o przetrwanie, ból i utrata, dopiero rozpad jej własnego małżeństwa sprawił, że poczuła, jakby runęło jej życie. Próbując z powrotem je poskładać, Fuller zwraca się w stronę rodziny, którą zostawiła w Afryce. Wspomina dzielną, choć nieraz zagubioną matkę i zuchwałego, bezkompromisowego ojca, człowieka, który nigdy niczego nie żałował i niczego nie oczekiwał, choć walczył ciężej i stracił więcej, niż większość ludzi mogłaby sobie wyobrazić. Wyjedź, zanim nadejdą deszcze (co w południowej Afryce oznacza: „uciekaj, póki czas”) to kolejna fascynująca książka Fuller, pełna przejmującego smutku i żywiołowej radości, dojrzała i głęboka. To także swoista oda do Afryki.








Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger