"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Nie boję się Niccolo Ammaniti

To jed­no wie­dział. Że za­padł się w ciem­ność.I w tej sa­mej chwi­li gdy zro­zu­miał, prze­stał ro­zu­mieć.


Rewelacyjna powieść o dzieciństwie i tragedii, widzianej oczami dziecka. Straszna, refleksyjna i porażająca.
Pięknie zarysowany obraz beztroski, nawet w obliczu nieznanego oraz mocy dziecięcej wyobraźni i solidarności.

Michał Amitrano, 10-letni chłopiec, uczęszcza w 1978 mieszka w Acqua Traverse, małym miasteczku włoskim w regionie Basilicata. Wraz z młodszą siostrą i innymi przyjaciółmi spędzają czas pośród łanów zbóż. W domu jest mama i tata, który nie zawsze jest obecny z powodu jego pracy -jest kierowcą ciężarówki. 
Bawiąc się, wraz z przyjaciółmi odkrywa nieznane wzgórze oraz dolinę, w której widać zarysy opuszczonego domu.
I tu zaczyna się koszmar. 
Na jawie.

POLECAM BARDZO.

MOJA OCENA: 9/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!
1
Wła­śnie mia­łem wy­prze­dzić Sa­lva­to­ra, kie­dy usły­sza­łem krzyk mo­jej sio­stry. Od­wró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem ją, jak zni­ka, po­chło­nię­ta przez psze­ni­cę, któ­ra po­kry­wa­ła wzgó­rze.
Nie po­wi­nie­nem cią­gnąć jej za sobą, mama da mi po­pa­lić.
Za­trzy­ma­łem się. By­łem spo­co­ny. Na­bra­łem po­wie­trza i za­wo­ła­łem ją. – Ma­ria? Ma­ria?
Od­po­wie­dział mi cier­pią­cy gło­sik. – Mi­che­le!
– Coś so­bie zro­bi­łaś?
– Tak, chodź tu­taj.
– Co cię boli?
– Noga.
Uda­je, jest zmę­czo­na. Idę da­lej, po­my­śla­łem. A je­że­li na­praw­dę coś się jej sta­ło?
Gdzie są inni?
Wi­dzia­łem ich śla­dy w psze­ni­cy. Wspi­na­li się po­wo­li, w rzę­dach rów­no­le­głych jak pal­ce u dło­ni, ku szczy­to­wi wzgó­rza, po­zo­sta­wia­jąc za sobą ogo­ny po­ła­ma­nych źdźbeł.
Tam­te­go roku psze­ni­ca była wy­so­ka. Pod ko­niec wio­sny moc­no pa­da­ło i w po­ło­wie czerw­ca zbo­ża były bar­dziej wy­bu­ja­łe niż za­zwy­czaj. Wy­ro­sły gę­ste, cięż­kie od kło­sów, go­to­we do żniw. Wszyst­ko było za­ro­śnię­te psze­ni­cą. Ni­skie wzgó­rza bie­gły jed­no za dru­gim ni­czym fale zło­te­go oce­anu. Po sam ho­ry­zont nic tyl­ko psze­ni­ca, nie­bo, świersz­cze, słoń­ce i upał.
Nie zda­wa­łem so­bie spra­wy, jak bar­dzo było go­rą­co, w wie­ku dzie­wię­ciu lat nie ma się wiel­kie­go po­ję­cia o stop­niach Cel­sju­sza, ale wie­dzia­łem, że to nie jest nor­mal­ne.
To prze­klę­te lato 1978 roku za­pi­sa­ło się w pa­mię­ci jako jed­no z naj­go­ręt­szych w ca­łym stu­le­ciu. Upał prze­ni­kał ka­mie­nie, kru­szył zie­mię, wy­pa­lał ro­śli­ny i za­bi­jał zwie­rzę­ta, roz­ża­rzał domy. Kie­dy zry­wa­łeś w ogro­dzie po­mi­do­ry, nie mia­ły soku, a cu­ki­nie były drob­ne i twar­de. Słoń­ce od­bie­ra­ło ci od­dech, siły, ocho­tę na za­ba­wę, na co­kol­wiek. A nocą też moż­na było wy­zio­nąć du­cha.
W Sko­śnej Wo­dzie do­ro­śli nie wy­cho­dzi­li z do­mów przed szó­stą po po­łu­dniu. Za­my­ka­li się we­wnątrz, za opusz­czo­ny­mi ro­le­ta­mi. Tyl­ko my mie­li­śmy od­wa­gę włó­czyć się wśród roz­pa­lo­nych, opu­sto­sza­łych pól.
Moja sio­stra Ma­ria mia­ła pięć lat i ła­zi­ła za mną z upo­rem kun­del­ka za­bra­ne­go ze schro­ni­ska.
Chcę ro­bić to co ty, po­wta­rza­ła cią­gle. Mama przy­zna­wa­ła jej ra­cję. Je­steś, czy nie, star­szym bra­tem? I nie było dys­ku­sji, mu­sia­łem brać ją ze sobą.
Nikt się nie za­trzy­mał, żeby jej po­móc. Nor­mal­ne, to był wy­ścig.
– Pro­sto do góry, na szczyt. Żad­nych za­krę­tów. Nie wol­no biec je­den za dru­gim. Nie wol­no się za­trzy­my­wać. Ostat­ni do­sta­nie karę – ogło­sił Cza­cha i udzie­lił mi ła­ski: – No do­bra, two­ja sio­stra się nie ści­ga. Jest za mała.
– Nie je­stem za mała! – za­pro­te­sto­wa­ła Ma­ria. – Ja też chcę się ści­gać! – No i po­tem się prze­wró­ci­ła.
Szko­da, by­łem trze­ci.
Pierw­szy był An­to­nio. Jak zwy­kle.
An­to­nio Na­ta­le, zwa­ny Cza­chą. Dla­cze­go mó­wi­li­śmy na nie­go Cza­cha, nie pa­mię­tam. Chy­ba dla­te­go, że kie­dyś na­kle­ił so­bie na ra­mie­niu tru­pią głów­kę, taką kal­ko­ma­nię z tych, któ­re ku­po­wa­ło się w kio­sku i przy­kle­ja­ło wodą. Cza­cha był naj­star­szy z ca­łej ban­dy. Dwa­na­ście lat. I był sze­fem. Lu­bił rzą­dzić i je­że­li nie słu­cha­łeś, wpa­dał w złość. Nie był z nie­go ża­den orzeł, ale był duży, sil­ny i od­waż­ny. I pruł pod górę, do szczy­tu, jak ja­kiś cho­ler­ny bul­do­żer.
Dru­gi był Sa­lva­to­re.
Sa­lva­to­re Scar­dac­cio­ne miał dzie­więć lat, tyle co ja. Cho­dzi­li­śmy do jed­nej kla­sy. Był moim naj­lep­szym kum­plem. Sa­lva­to­re był wyż­szy ode mnie. Typ sa­mot­ni­ka. Cza­sa­mi przy­łą­czał się do nas, ale czę­ściej cho­dził wła­sny­mi dro­ga­mi. Był by­strzej­szy od Cza­chy, bez tru­du mógł­by go zde­tro­ni­zo­wać, ale nie miał ocho­ty zo­stać sze­fem. Jego oj­ciec, ad­wo­kat Emi­lia­no Scar­dac­cio­ne, był waż­ną per­so­ną w Rzy­mie. I miał kupę for­sy w Szwaj­ca­rii. Tak mó­wio­no.
Po­tem by­łem ja, Mi­che­le. Mi­che­le Ami­tra­no. I tym ra­zem też by­łem trze­ci, bie­głem do­brze, ale za­trzy­ma­łem się przez moją sio­strę.
Roz­wa­ża­łem wła­śnie, czy za­wró­cić, czy ją tam zo­sta­wić, kie­dy spa­dłem na czwar­tą po­zy­cję. Wy­prze­dził mnie ten ła­ma­ga Remo Ma­rzia­no, bie­gną­cy po dru­giej stro­nie sto­ku. I je­że­li nie mszę na­tych­miast w dro­gę, na­wet Bar­ba­ra Mura zo­sta­wi mnie w tyle.
To by­ło­by strasz­ne. Wy­prze­dzo­ny przez dziew­czy­nę. Gru­ba­skę.
Bar­ba­ra Mura wspi­na­ła się na czwo­ra­kach i wy­glą­da­ła jak roz­wście­czo­na ma­cio­ra. Cała spo­co­na i upać­ka­na zie­mią.
– No i co, nie idziesz do sio­strzycz­ki? Nie sły­sza­łeś jej? Coś so­bie zro­bi­ła, bie­dacz­ka – za­chrum­ka­ła uszczę­śli­wio­na. Przy­naj­mniej raz nie na nią wy­pad­nie kara.
– Idę, idę… I tak cię wy­prze­dzę. – Nie mo­głem dać tak ła­two za wy­gra­ną.
Od­wró­ci­łem się i mszy­łem w dół, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi i krzy­cząc jak Siuks. Skó­rza­ne san­da­ły śli­zga­ły się na psze­ni­cy. Parę razy wy­lą­do­wa­łem tył­kiem na zie­mi.
Nie wi­dzia­łem jej. – Ma­ria! Ma­ria! Gdzie je­steś?
– Mi­che­le…
To ona. Jest tam. Mała i nie­szczę­śli­wa. Sie­dzia­ła w krę­gu po­ła­ma­ne­go zbo­ża. Jed­ną dło­nią ma­so­wa­ła so­bie kost­kę, a w dru­giej trzy­ma­ła oku­la­ry. Wło­sy mia­ła przy­kle­jo­ne do czo­ła, a oczy błysz­czą­ce. Na mój wi­dok wy­krzy­wi­ła bu­zię i na­dę­ła się jak in­dor.
– Mi­che­le…?
– Ma­ria, przez cie­bie prze­gra­łem wy­ścig! Mó­wi­łem ci, że­byś z nami nie szła, cho­le­ra z tobą. – Usia­dłem. – Co ci się sta­ło?
– Po­tknę­łam się. Boli mnie noga i… – Roz­dzia­wi­ła usta, za­ci­snę­ła oczy, po­krę­ci­ła opusz­czo­ną gło­wą i wy buch­nę­ła pła­czem. – Oku­la­ry! Oku­la­ry się po­ła­ma­ły!
Mia­łem ocho­tę pal­nąć ją w ucho. Już trze­ci raz roz­bi­ła oku­la­ry, od kie­dy skoń­czy­ła się szko­ła. I za każ­dym ra­zem do kogo mama mia­ła pre­ten­sje?
Mu­sisz uwa­żać na sio­strę, je­steś star­szym bra­tem.
Mamo, ja…
Żad­ne mamo ja. Może jesz­cze tego nie ro­zu­miesz, ale ja nie zbie­ram pie­nię­dzy w ogród­ku. Na­stęp­nym ra­zem kie­dy roz­bi­je­cie oku­la­ry, obe­rwiesz tak, że…
Pę­kły po­środ­ku, w miej­scu gdzie były już kie­dyś kle­jo­ne. Nada­wa­ły się do wy­rzu­ce­nia.
Sio­stra tym­cza­sem po­pła­ki­wa­ła.
– Mama… Bę­dzie się gnie­wać… Co zro­bi­my?
– A co mamy zro­bić? Skle­imy ta­śmą. Wsta­waj, no już.
– Z ta­śmą są brzyd­kie. Okrop­ne. Nie po­do­ba­ją mi się.
Scho­wa­łem oku­la­ry do kie­sze­ni. Bez nich Ma­ria sła­bo wi­dzia­ła, mia­ła ja­kieś zwi­chro­wa­ne oczy i le­karz po­wie­dział, że trze­ba jej bę­dzie zro­bić ope­ra­cję, za­nim do­ro­śnie.
– Nic nie szko­dzi. Wsta­waj.
Prze­sta­ła pła­kać i za­czę­ła po­cią­gać no­sem. – Boli mnie noga.
– Gdzie? – Cią­gle my­śla­łem o tam­tych, mu­sie­li już do­trzeć na szczyt z go­dzi­nę temu. By­łem ostat­ni. Mia­łem tyl­ko na­dzie­ję, że Cza­cha nie wy­zna­czy mi zbyt cięż­kiej kary. Raz, kie­dy prze­gra­łem wy­ścig, ka­zał mi bie­gać w po­krzy­wach.

– Gdzie cię boli?
– Tu­taj. – Wska­za­ła na kost­kę.
– Skrę­ci­łaś so­bie. To nic. Za­raz przej­dzie. – Roz­sz­nu­ro­wa­łem jej te­ni­sów­kę i bar­dzo ostroż­nie zsu­ną­łem. Tak jak­by to zro­bił dok­tor. – Te­raz le­piej?
– Tro­chę. Wra­ca­my do domu? Tak mi się chce pić, że za­raz umrę. I mama…
Mia­ła ra­cję. Za bar­dzo się od­da­li­li­śmy. I za dłu­go by­li­śmy poza do­mem. Pora obia­du daw­no mi­nę­ła i mama pew­nie już wy­pa­try­wa­ła nas przez okno.
Źle się za­po­wia­dał po­wrót do domu.
Ale kto by się tego spo­dzie­wał parę go­dzin wcze­śniej.
Tego ran­ka za­bra­li­śmy ro­we­ry.
Za­zwy­czaj ro­bi­li­śmy małe kół­ka wo­kół do­mów, do­jeż­dża­li­śmy na skraj pól, do wy­schnię­te­go po­to­ku i wra­ca­li­śmy urzą­dza­jąc so­bie wy­ści­gi.
Mój ro­wer był kupą zło­mu, z po­ła­ta­nym sio­deł­kiem, i tak wy­so­ki, że mu­sia­łem nie­mal go po­ło­żyć, aby do­się­gnąć z nie­go zie­mi.
Wszy­scy mó­wi­li na nie­go Gru­chot. Sa­lva­to­re twier­dził, że to ro­wer dla strzel­ców al­pej­skich. Ale ja go lu­bi­łem, na­le­żał wcze­śniej do mo­je­go ojca.
Kie­dy nie jeź­dzi­li­śmy na ro­we­rach, spę­dza­li­śmy czas na dro­dze, gra­jąc w pił­kę, ści­ga­jąc się, ba­wiąc w raz-dwa-trzy Baba-Jaga pa­trzy, albo też pod wia­tą sto­do­ły, nie ro­biąc nic.
Mo­gli­śmy ro­bić wszyst­ko, na co mie­li­śmy ocho­tę. Sa­mo­cho­dy tam­tę­dy nie jeź­dzi­ły. Nie było nie­bez­pie­czeństw. A do­ro­śli sie­dzie­li za­szy­ci w do­mach, jak ro­pu­chy, któ­re cze­ka­ją, aż skoń­czy się upał.
Tego ran­ka za­czę­li­śmy roz­pra­wiać o świ­niach Me­li­chet­tie­go.
Czę­sto roz­ma­wia­li­śmy mię­dzy sobą o świ­niach Me­li­chet­tie­go. Mó­wi­ło się, że sta­ry Me­li­chet­ti tre­so­wał je w roz­szar­py­wa­niu kur, a cza­sa­mi na­wet kró­li­ków i ko­tów, któ­re ła­pał na dro­dze.
Cza­cha splu­nął stru­gą bia­łej śli­ny. – Do­tąd wam o tym nie mó­wi­łem. Bo nie mo­głem po­wie­dzieć. Ale te­raz wam po­wiem: te świ­nie ze­żar­ły jam­ni­ka cór­ki Me­li­chet­tie­go.
Pod­niósł się gro­mad­ny sprze­ciw. – Nie, to nie­praw­da!
– Praw­da. Przy­się­gam na ser­ce Ma­don­ny. Ży­we­go. Cał­kiem ży­we­go.
– Nie­moż­li­we!
Cóż to mu­sia­ły być za be­stie, żeby po­żreć na­wet ra­so­we­go psa?
Cza­cha ki­wał po­ta­ku­ją­co gło­wą. – Me­li­chet­ti wrzu­cił im go do za­gro­dy. Jam­nik pró­bo­wał ucie­kać, to był spryt­ny zwie­rzak, ale świ­nie Me­li­chet­tie­go są spryt­niej­sze. Nie dały mu szan­sy. Zma­sa­kro­wa­ny w dwie se­kun­dy. – Po czym do­dał: – Go­rzej niż dzi­ki.
– A cze­mu im go rzu­cił? – spy­ta­ła Bar­ba­ra.
Cza­cha za­sta­no­wił się chwi­lę. – Na­si­kał w domu. A jak ty wpad­niesz do ich za­gro­dy, taka tłu­sta, obe­żrą cię do ko­ści.
Ma­ria wsta­ła. – To wa­riat, ten Me­li­chet­ti?
Cza­cha zno­wu splu­nął na zie­mię.
– Bar­dziej zwa­rio­wa­ny od swo­ich świń.
Umil­kli­śmy, wy­obra­ża­jąc so­bie los cór­ki Me­li­chet­tie­go, wy­cho­wu­ją­cej się przy ta­kim złym ojcu. Żad­ne z nas nie wie­dzia­ło, jak mia­ła na imię, ale sły­nę­ła z tego, że no­si­ła coś w ro­dza­ju że­la­znej zbroi wo­kół jed­nej nogi.
– Mo­że­my po­je­chać i je zo­ba­czyć! – wy­pa­li­łem.
– Wy­pra­wa! – za­wo­ła­ła Bar­ba­ra.
– Strasz­nie da­le­ko jest do far­my Me­li­chet­tie­go. Zaj­mie nam to kupę cza­su – za­czął ma­ru­dzić Sa­lva­to­re.
– A wła­śnie, że jest bli­sko, je­dzie­my… – Cza­cha już wsko­czył na ro­wer. Ni­g­dy nie tra­cił oka­zji, żeby do­wieść swej prze­wa­gi nad Sa­lva­to­re.
Przy­szedł mi do gło­wy po­mysł. – Weź­my kurę z kur­ni­ka Rema, jak do­je­dzie­my, to wrzu­ci­my ją do za­gro­dy świń i zo­ba­czy­my, jak ją roz­szar­pią.
– Su­per! – za­apro­bo­wał Cza­cha.
– Ale tato mnie za­bi­je, jak mu ukrad­nie­my kurę, – roz­ma­zał się Remo.
Nie było się nad czym za­sta­na­wiać, po­mysł był świet­ny.
We­szli­śmy do kur­ni­ka, wy­bra­li­śmy naj­chud­szą i naj­bar­dziej wy­sku­ba­ną kurę i wsa­dzi­li­śmy ją do wor­ka.
I tak wy­ru­szy­li­śmy, cała szóst­ka i kura, żeby zo­ba­czyć te słyn­ne świ­nie Me­li­chet­tie­go. Pe­da­ło­wa­li­śmy wśród psze­nicz­nych pól i kie­dy tak pę­dzi­li­śmy, słoń­ce wzno­si­ło się co­raz wy­żej, a żar lał się z nie­ba.
Sa­lva­to­re miał ra­cję, far­ma Me­li­chet­tie­go była okrop­nie da­le­ko. Kie­dy tam do­je­cha­li­śmy, po­twor­nie chcia­ło nam się pić i w gło­wach mie­li­śmy wrzą­tek.
Me­li­chet­ti sie­dział so­bie w oku­la­rach sło­necz­nych na sta­rym bu­ja­ku pod krzy­wym pa­ra­so­lem.
Far­ma roz­pa­da­ła się, dach był na­pra­wio­ny byle jak za po­mo­cą bla­chy i smo­ły. Na po­dwó­rzu po­nie­wie­ra­ło się mnó­stwo nie­po­trzeb­nych ru­pie­ci: koła od trak­to­ra, za­rdze­wia­ły ro­wer, krze­sła bez sie­dzeń, stół bez nogi. Na drew­nia­nym palu po­ro­śnię­tym blusz­czem wi­sia­ły kro­wie czasz­ki, zbie­la­łe od desz­czu i słoń­ca. I jed­na mniej­sza czasz­ka bez ro­gów. Kto wie, ja­kie­go zwie­rza.
Psi­sko, sama skó­ra i ko­ści, uja­da­ło na łań­cu­chu.
W głę­bi znaj­do­wa­ły się bla­sza­ne ba­ra­ki i za­gro­dy dla świń, tuż przy kra­wę­dzi wą­wo­zu.
Tu­tej­sze wą­wo­zy to ta­kie mniej­sze ka­nio­ny, dłu­gie roz­pa­dli­ny wy­żło­bio­ne przez wodę w ska­le. Bide igli­ce, ka­mie­nie i za­ostrzo­ne zęby ster­czą z czer­wo­nej zie­mi. Czę­sto ro­sną w nich ra­chi­tycz­ne drzew­ka oliw­ne, Chró­ści­na ja­god­na i ostro­krzew, by­wa­ją tam też ja­ski­nie, w któ­rych pa­ste­rze trzy­ma­ją owce.
Me­li­chet­ti wy­glą­dał jak mu­mia. Po­marsz­czo­na skó­ra wi­sia­ła na nim luź­no, nie miał żad­nych wło­sów z wy­jąt­kiem bia­łe­go ko­smy­ka, któ­ry wy­ra­stał mu po­środ­ku pier­si. Szy­ję ota­czał or­to­pe­dycz­ny koł­nierz za­pię­ty zie­lo­ny­mi gum­ka­mi. Miał na so­bie czar­ne krót­kie spoden­ki i klap­ki z brą­zo­we­go pla­sti­ku.
Wi­dział, jak zbli­ża­li­śmy się na ro­we­rach, ale się nie po­ru­szył. Pew­nie wziął nas za mi­raż. Tą dro­gą nikt ni­g­dy nie jeź­dził, co naj­wy­żej ja­kaś cię­ża­rów­ka z sia­nem.
Śmier­dzia­ło si­ka­mi. I krą­ży­ły mi­lio­ny gzów. Me­li­chet­tie­mu nie prze­szka­dza­ły. Sia­da­ły mu na gło­wie i wo­kół oczu, jak kro­wom. Do­pie­ro kie­dy wła­zi­ły mu do ust, par­skał.
Cza­cha wy­su­nął się na­przód. – Pro­szę pana, chce nam się pić. Ma pan tro­chę wody?
Czu­łem się nie­pew­nie, po­nie­waż ktoś taki jak Me­li­chet­ti mógł­by cię za­strze­lić, rzu­cić świ­niom albo dać ci do pi­cia za­tru­tą wodę. Tato opo­wia­dał mi o ta­kim jed­nym w Ame­ry­ce, któ­ry miał je­zior­ko z kro­ko­dy­la­mi i je­że­li za­trzy­ma­łeś się, żeby go o coś za­py­tać, on za­pra­szał cię do domu, a po­tem wa­lił w gło­wę i rzu­cał na po­żar­cie kro­ko­dy­lom. A kie­dy przy­je­cha­ła po­li­cja, żeby nie pójść do wię­zie­nia, sam dał im się roz­szar­pać. Me­li­chet­ti świet­nie pa­so­wał na ko­goś ta­kie­go.
Sta­rzec od­su­nął oku­la­ry na czo­ło. – Co wy tu ro­bi­cie, dzie­cia­ki? Nie je­ste­ście aby za da­le­ko od domu?
– Pa­nie Me­li­chet­ti, to praw­da, że dał pan świ­niom na po­żar­cie swo­je­go jam­ni­ka? – wy­pa­li­ła Bar­ba­ra.
Po­czu­łem, że umie­ram. Cza­cha od­wró­cił się i spio­ru­no­wał ją nie­na­wist­nym spoj­rze­niem. Sa­lva­to­re wy­mie­rzył jej kop­nia­ka w łyd­kę.
Me­li­chet­ti wy­buch­nął śmie­chem i do­stał ta­kie­go ata­ku kasz­lu, że omal się nie udu­sił. Kie­dy do­szedł do sie­bie od­po­wie­dział: – A kto ci opo­wia­da ta­kie idio­ty­zmy, dziew­czyn­ko?
Bar­ba­ra wska­za­ła na Cza­chę.

– On!
Cza­cha za­czer­wie­nił się, spu­ścił gło­wę i przy­glą­dał się wła­snym bu­tom.
Wie­dzia­łem, dla­cze­go Bar­ba­ra to po­wie­dzia­ła.
Parę dni wcze­śniej urzą­dzi­li­śmy kon­kurs rzu­ca­nia ka­mie­nia­mi i Bar­ba­ra prze­gra­ła. Za karę Cza­cha ka­zał jej roz­piąć bluz­kę i po­ka­zać nam pier­si. Bar­ba­ra mia­ła je­de­na­ście lat i małe cy­cusz­ki, le­d­wie prysz­cze, nie­po­rów­ny­wal­ne z tymi, któ­re uro­sły jej w cią­gu na­stęp­nych kil­ku lat. Od­mó­wi­ła. – Je­że­li tego nie zro­bisz, za­po­mnij o kum­plo­wa­niu się z nami – za­gro­ził jej Cza­cha. Czu­łem się pod­le, to nie była uczci­wa kara. Nie lu­bi­łem Bar­ba­ry, kie­dy tyl­ko mo­gła, pró­bo­wa­ła czło­wie­ka wy­ki­wać, ale żeby po­ka­zy­wać cyc­ki, nie, to już prze­sa­da.
Cza­cha po­sta­no­wił:
– Albo nam po­ka­żesz, albo spa­daj.
I Bar­ba­ra, nic nie mó­wiąc, roz­pię­ła bluz­kę.
Nie mo­głem po­wstrzy­mać się od spoj­rze­nia na nie. To były pierw­sze pier­si, ja­kie w ży­ciu zo­ba­czy­łem, je­że­li po­mi­nąć mamy. Może raz, kie­dy za­trzy­ma­ła się u nas na noc, wi­dzia­łem biust mo­jej ku­zyn­ki Eve­li­ny, któ­ra była dzie­sięć lat star­sza ode mnie. Mimo to mia­łem już wy­obra­że­nie pier­si, któ­re mi się po­do­ba­ły, i te Bar­ba­ry nie spodo­ba­ły mi się ani tro­chę. Wy­glą­da­ły jak grud­ki sera, fał­dy skór­ne, nie­spe­cjal­nie róż­nią­ce się od wał­ków sa­dła, któ­re mia­ła na brzu­chu.
Bar­ba­ra wzię­ła so­bie tę hi­sto­rię do ser­ca i te­raz chcia­ła wy­rów­nać ra­chun­ki z Cza­chą.
– Więc roz­po­wia­dasz do­ko­ła, że niby da­łem mo­je­go jam­ni­ka świ­niom do ze­żar­cia. – Me­li­chet­ti po­dra­pał się w pierś. – Au­gust, tak się na­zy­wał ten pies. Jak ce­sarz rzym­ski. Miał trzy­na­ście lat, kie­dy zdechł. Kość z kur­cza­ka utknę­ła mu w gar­dle. Po­grzeb miał chrze­ści­jań­ski, w zie­mi. – Wy­ce­lo­wał pal­cem w Cza­chę. – Ty, chłop­czy­ku, za­ło­żę się, je­steś naj­star­szy, praw­da?
Cza­cha nie od­po­wie­dział.
– Ni­g­dy nie kłam. I nie ob­rzu­caj bło­tem cu­dze­go imie­nia. Mu­sisz mó­wić praw­dę, zwłasz­cza młod­szym od sie­bie. Praw­dę, za­wsze. Wo­bec lu­dzi, Ojca Nie­bie­skie­go i sie­bie sa­me­go, ro­zu­miesz? – Mó­wił jak ksiądz na ka­za­niu.
– I nie siu­siał w domu? – na­le­ga­ła Bar­ba­ra.
Me­li­chet­ti spró­bo­wał po­krę­cić prze­czą­co gło­wą, ale koł­nierz mu to unie­moż­li­wił. – Był do­brze wy­cho­wa­nym psem. Świet­nie po­lo­wał na szczu­ry. Po­kój jego du­szy. – Wska­zał na pom­pę. – Je­że­li chce się wam pić, to tam jest woda. Naj­lep­sza w ca­łym re­gio­nie. I to nie są żad­ne bzde­ty.
Opi­li­śmy się jak bąki. Była zim­na i smacz­na. Po­tem za­czę­li­śmy się chla­pać i wpy­chać so­bie gło­wy pod mrę.
Cza­cha twier­dził, że Me­li­chet­ti to ka­wał dra­nia. On wie na pew­no, że ten dumy sta­ruch rzu­cił jam­ni­ka świ­niom na po­żar­cie.
Utkwił wzrok w Bar­ba­rze i po­wie­dział: – Za­pła­cisz mi za to. – Od­szedł, coś mam­ro­cząc, i usiadł sa­mot­nie po dru­giej stro­nie dro­gi.
Ja, Sa­lva­to­re i Remo za­bra­li­śmy się do ło­wie­nia ki­ja­nek. Moja sio­stra i Bar­ba­ra przy­cup­nę­ły na kra­wę­dzi ko­ry­ta i za­nu­rzy­ły sto­py w wo­dzie.
Po kil­ku mi­nu­tach Cza­cha wró­cił, cały pod­eks­cy­to­wa­ny.
– Pa­trz­cie! Pa­trz­cie! Pa­trz­cie, ja­kie wiel­kie!
Od­wró­ci­li­śmy się.
– Co?
– Tam­to.
To było wzgó­rze.
Wy­glą­da­ło jak droż­dżo­wa bab­ka. Ogrom­na bab­ka usta­wio­na na rów­ni­nie przez ja­kie­goś gi­gan­ta. Wzno­si­ło się przed nami w od­le­gło­ści paru ki­lo­me­trów. Zło­co­ne i wiel­kie. Psze­ni­ca po­kry­wa­ła je jak fu­tro. Żad­ne­go drze­wa, żad­nej ster­czą­cej ska­ły, żad­ne­go de­fek­tu, któ­ry psuł­by jego pro­fil. Nie­bo wo­kół było płyn­ne i brud­ne. Inne wzgó­rza, w głę­bi, zda­wa­ły się kar­ła­mi w po­rów­na­niu z tą gi­gan­tycz­ną ko­pu­łą.
Kto wie, jak to moż­li­we, że do tej chwi­li nikt z nas go nie za­uwa­żył. Pa­trzy­li­śmy na nie, na­praw­dę jed­nak go nie wi­dząc. Może dla­te­go, że wta­pia­ło się w kra­jo­braz. Może dla­te­go, że wszy­scy wbi­ja­li­śmy wzrok w dro­gę, wy­pa­tru­jąc fer­my Me­li­chet­tie­go.
– Chodź­my tam. – Cza­cha wska­zał na nie. – Chodź­my na tę górę.
– Cie­ka­we, co jest na szczy­cie – po­wie­dzia­łem.
Mu­sia­ło to być nie­sa­mo­wi­te miej­sce, może na­wet żyło tam ja­kieś dziw­ne zwie­rzę. Tak wy­so­ko żad­ne z nas jesz­cze ni­g­dy się nie wspię­ło.
Sa­lva­to­re osło­nił dło­nią oczy i z uwa­gą przyj­rzał się wierz­choł­ko­wi. – Za­ło­żę się, że z góry wi­dać mo­rze. Tak, mu­si­my tam wejść.
Przez chwi­lę pa­trzy­li­śmy na nie w mil­cze­niu.
To do­pie­ro była przy­go­da, nie ja­kieś tam świ­nie Me­li­chet­tie­go.
– A na czub­ku za­tknie­my nasz sztan­dar. I je­że­li ktoś tam do­trze, bę­dzie wie­dział, że my by­li­śmy pierw­si – ogło­si­łem.
– Jaki sztan­dar? Nie mamy sztan­da­ru – za­uwa­żył Sa­lva­to­re.
– Zo­sta­wi­my kurę.
Cza­cha zła­pał wo­rek, w któ­rym był ptak, i za­czął wy­wi­jać nim w po­wie­trzu. – Su­per! Ukrę­ci­my jej łeb, a po­tem wsa­dzi­my ko­łek w dupę i wbi­je­my go w zie­mię. Zo­sta­nie szkie­let. Ja ją tam wnio­sę.
Kurę wbi­tą na pal ktoś mógł­by wziąć za znak cza­row­nic.
I wte­dy Cza­cha zwę­szył oka­zję. – Pro­sto do góry, na szczyt. Żad­nych za­krę­tów. Nie wol­no biec je­den za dru­gim. Nie wol­no się za­trzy­my­wać. Ostat­ni po­nie­sie karę.
Sta­li­śmy bez sło­wa.
Wy­ścig! Po co?
To ja­sne. Żeby ode­grać się na Bar­ba­rze. Bę­dzie ostat­nia i na nią spad­nie kara.
Po­my­śla­łem o sio­strze. Po­wie­dzia­łem, że jest za mała, żeby się ści­gać, i że to nie­uczci­we, bo wia­do­mo, że ona prze­gra.
Bar­ba­ra za­ma­cha­ła prze­czą­co pal­cem. Zro­zu­mia­ła, jaką nie­spo­dzian­kę szy­ku­je jej Cza­cha.
– Co z tego? Wy­ścig to wy­ścig. Przy­je­cha­ła z nami. Jak nie, to niech za­cze­ka na dole.
Tego nie moż­na było zro­bić. Nie mo­głem zo­sta­wić Ma­rii. Hi­sto­ria z kro­ko­dy­la­mi wciąż krą­ży­ła mi po gło­wie. Me­li­chet­ti po­trak­to­wał nas uprzej­mie, ale nie na­le­ży zbyt­nio mu ufać. A je­że­li ją za­mor­du­je, co ja po­wiem ma­mie?
– Jak moja sio­stra zo­sta­je, to ja też zo­sta­ję.
– Nie je­stem mała! – wtrą­ci­ła się Ma­ria. – Chcę się ści­gać.
– Ty bądź ci­cho!
Spra­wę roz­wią­zał Cza­cha. Może iść z nami, ale się nie ści­ga.
Po­rzu­ci­li­śmy ro­we­ry za pom­pą i ruszy­li­śmy.
To dla­te­go zna­la­złem się na tym wzgó­rzu (...)


***

Najgorętsze lato stulecia. Mała, biedna osada zagubiona wśród łanów pszenicy. Dorośli chronią się w domach. Sześcioro dzieci przemierza na rowerach rozżarzoną, wymarłą okolicę. Wśród morza kłosów kryje się sekret, który nieodwracalnie zmieni życie jednego z nich. Dziewięcioletni Michele staje niespodziewanie wobec tajemnicy zbyt wielkiej i strasznej, aby mógł ją z kimś podzielić. Żeby stawić jej czoła, szuka siły w swej dziecięcej fantazji, uporze i naiwnej mądrości.


Historia rozgrywa się upalnego lata 1978 roku, na południu Włoch. W tym krajobrazie, zdominowanym kontrastem pomiędzy oślepiającym blaskiem słońca i ciemnością nocy Ammaniti umieszcza opowieść o przyjaźni, zdradzie, dojrzewaniu, poszukiwaniu siebie poprzez podjęcie ryzyka, pokonanie strachu. Powieść staje się pożegnaniem wieku niewinności, zabawy, tej magicznej siły wyobraźni, która pozwala walczyć z potworami.




EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/



TRAILER













Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger