"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Najciemniejsza część lasu Ramsey Campbell

Bardzo dobry klimat, osiągnięty nawet pomimo kanciastej i nie utrzymującej zbytnio uwagi czytelnika narracji.
Jest tajemnica. Jest las. Jest... COŚ.

Jest amerykański profesor, Lennox, specjalista do spraw halucynacji, który zaciekawiony plotkami, dotyczącymi miejscowości Brichester, położonej na skraju prastarych lasów Goodmanswood, udaje się tam, w niedługim czasie popada w szaleństwo i zostaje pacjentem tamtejszego szpitala psychiatrycznego.

Jest jego żona, Margo,  artystka - malarka/rzeźbiarka. 
Są ich córki: Sylvia, ciężarna weganka, która pisze książki o dziwnych rzeczach, o których pisał jej ojciec i starsza córka, pragmatyczna Heather, która pracuje w księgarni i jest rozwiedzioną matką Sama, wnuka Lennoxa, który ma nadzieję, że kiedyś zostanie pisarzem. 

Jest też las, pradawny, niezbadany, niebezpieczny, pełen nagromadzonej w nim żywej ciemności. W lesie tym są szczątki tajemniczego kopca...

Jest też legenda o Kleistym...

Polecam.

MOJA OCENA: 7/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

1
Kopiec w mroku
Gdy Randall odebrał telefon, Heather skanowała właśnie do komputera księgę roztaczającą wokół siebie zapach wszystkich przeżytych wieków. Uniosła głowę i zobaczyła, że przyłożył palce do ust, uśmiechając się nieznacznie, jakby chciał powiedzieć, że zaczeka, aż będzie gotowa. Wysoko uniósł krzaczaste brwi, a gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, mrugnął jasnoniebieskimi oczyma.
- Jakaś Amerykanka do ciebie.
Podniosła z pogrążonego w swojskim nieładzie biurka Randalla płaską, niemal nic nieważącą słuchawkę.
- Heather Price.
- Heather...
W głosie matki brzmiała zarówno determinacja, jak i wyczerpanie.
- Co jest? - spytała Heather.
- Ojciec zniknął. Zabrał pięć osób i poszli do lasu. - Telefon, najwyraźniej komórkowy, buchnął nagle wściekłym szumem, ucinając początek następnego zdania: - ...śnie tam jadę.
- Chcesz, żebym też przyjechała?
- Jeśli możesz. Im więcej nas będzie... - Reszta znów utonęła w szumie, po którym przerywany głos rzekł: - Znajdziemy się.
- Muszę wcześniej wyjść - poinformowała Heather Randalla, który trzymał się za
opuszczoną brodę, pocierając ją kciukiem i przyglądając się połyskującej jarzeniówce, nadającej krokwiom sufitu nieco nowocześniejszy wygląd. Gdy uniósł głowę, opuszczając jednocześnie wzrok, jakby nie wiedział, ile troski należy okazać, dodała: - A konkretnie teraz. Zostało tylko parę kartek, zeskanujesz je za mnie?
- Z największą przyjemnością.
Ku jego zdumieniu pospiesznie ścisnęła go obiema dłońmi za ramię, po czym rzuciła się w stronę wieszaka przy swoim biurku, by zabrać torebkę i płaszcz. Wyszła przez drzwiczki w kontuarze z twardego dębowego drewna i szybkim krokiem lawirowała między masywnymi stołami, przy których nad książkami i przy terminalach komputerowych ślęczeli studenci. W sklepionym, rozbrzmiewającym echem holu z piaskowca minęła trójkę wykładowców rozmawiających o krykiecie, po czym przez ogromne, zwieńczone łukiem grubości dwóch stóp podwoje uniwersytetu wybiegła na parking.
W powietrzu unosił się późnopaździernikowy chłód. Gdy biegła w stronę samochodu, mijając młode drzewka udekorowane skropionymi deszczem pajęczynami, miała wrażenie, że do jej policzków i czoła przylgnęła cieniutka warstewka lodu. Strzelista gotycka fasada ze swymi wysokimi, ostro zakończonymi oknami połyskiwała, jakby pokrywał ją szron. Heather uruchomiła swoją hondę civic, wzniecając chmurę spalin, która mogłaby współzawodniczyć z
każdym z planowanych na przyszły tydzień ognisk.
Główne ulice Brichester już były zakorkowane. Nim dotarła do stóp Mercy Hill, żałowała, że nie pojechała autostradą. Pnąc się w górę po żebrach tarasowo ułożonych ulic i mijając wybudowany naprzeciw cmentarza szpital, przypomniała sobie, jak ojciec zawoził ją i Sylwię na szczyt wzgórza, gdy były małe, i zachęcał, by starały się dostrzec jak najodleglejsze widoki. Westchnęła ciężko, powoli, aż przednia szyba zaparowała - chyba że to jej oczy zaszły mgłą. Światła Brichester otulała jasna mgiełka, a na zachodzie, za rzeką Severn poczerwieniałą od wielkiego, nisko zawieszonego słońca, niczym rozsypana garstka rozgrzanego do białości popiołu połyskiwała Walia. Na wschodzie bielą i czerwienią lśniła autostrada, a jeszcze dalej, na horyzoncie, widniały wzgórza Cotswold - zbiorowisko garbów w rozmaitych odcieniach szarości. Przed sobą, na północy, Heather widziała brązowawą masę, która zdawała się tak mała, że można by ją zmieścić w jednej garści. Przyspieszyła, zmierzając w tamtym kierunku, ku nowej obwodnicy.
Usłyszała ciężarówki, zanim jeszcze niestrzyżone żywopłoty przy starej drodze na Goodmanswood przepuściły ich obraz. Kiedy tylko wjechała na obwodnicę, widok zasłoniły jej pojazdy tak wielkie, że mogłyby w nich mieszkać całe rodziny. Przynajmniej nie używały już Goodmanswood jako łącznika między autostradą a Sharpness on the Severn, ale z kolei przysłaniały jej las niemal do momentu, gdy znalazła się w jego bezpośrednim sąsiedztwie.
Ciężarówka przed nią zjechała bez ostrzeżenia na prawy pas, zmuszając innego olbrzyma do hamowania pośród jęku i pisku, i wtedy Heather ujrzała przed sobą rozciągający się po lewej stronie las o liściach we wszystkich odcieniach starego papieru, lśniących wśród gęstniejącej szarości niczym łuski. Ciężarówki pędziły z rykiem dalej, mijając nowy, zielonkawy w tym świetle znak drogowy, ale ona zjechała w zatoczkę, wyjęła zza siedzenia latarkę i wyskoczyła z samochodu.
Hałas autostrady zagłuszał wszystkie odgłosy lasu. Panował tam ruch, lecz brakowało życia; ilekroć jakiś wóz wyskakiwał zza zakrętu za zatoczką, reflektory omiatały kolejne rzędy drzew, rysując kratownice mroku pochłaniającego szarość. Raczej nie mogła się zgubić na przestrzeni niecałej mili kwadratowej, biorąc pod uwagę zgiełk obwodnicy, zarazem jednak miała nadzieję, że nie zagłuszy on odgłosów obecności jej rodziny. Zeszła z betonu na
miękką, śliską, usianą liśćmi ziemię. Postępowała w ślad za kolejnymi snopami zawisającego we mgle światła. Jej cień co rusz wyskakiwał spomiędzy drzew, a nieoczekiwanie chłodne cienie prześlizgiwały się po plecach. Reflektory wkrótce pozostały z tylu, ale latarka nie była jeszcze potrzebna; wystarczyło kierować się ku zachodzącemu słońcu, barwiącemu liście wierzchołków na karmazynowo, jakby ziemia przelewała w niebo swą krew. Może jednak niedobitki świateł z
obwodnicy wciąż błąkały się pośród lasu; może to one były odpowiedzialne za wrażenie, że coś porusza się zwinnie między drzewami. Ryk samochodów był tu przytłumiony, ale obróciwszy się, Heather dostrzegła poruszające się w tę i we w tę światełka.
- Mamo? - zawołała niepewnie, po czym podniosła głos.
- Mamo?
Wydało jej się, że z oddali, od strony przygasającego światła, słyszy dwie sylaby.
Ruszyła przez drzewny labirynt najprostszą możliwie trasą, omijając kępy łuskowatej ziemi.
- Odpowiedz, jeśli słyszysz! - zawołała, zapalając latarkę. Wilgotne powietrze
smakowało mgłą i zgnilizną.
Miała nadzieję, że dzięki światłu zorientuje się, gdzie jest. Na razie latarka owszem, oświetlała jej drogę, ale zarazem uparcie wyciągała zza drzew wąskie cienie, które wyskakiwały jej przed nosem. Jako dziecko pewnie widywała takie w koszmarach.
Zatrzymała się i usiłowała usłyszeć coś oprócz skraplającej się wokół mgły. Odgłosy obwodnicy całkiem już odpłynęły.
- Gdzie jesteście? - zawołała, bo czuła, że ktoś ją obserwuje.
- Heather!
A więc to była Margo, gdziekolwiek się znajdowała. Heather na wszelki wypadek wyłączyła latarkę, a wtedy niebo uderzyło w nią podbrzuszem, opuszczając się na niezliczonych odnóżach - w każdym razie tak pewnie by to postrzegała, kiedy była dziewczynką. Zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć. Dostatecznie blisko, by nie wziąć ich za fatamorganę, w gęstej mgle jarzyły się światła.
- To wy? - zawołała.
- Tutaj!
No i rzeczywiście, poszukiwania zostały zwieńczone sukcesem, a światła pochodziły z innych latarek. Gdy szła ku nim, niezliczone wąskie snopy wyłaniały się zza swych towarzyszy, a cienie krzyżowały się na tle chaotycznie rozrzuconych liści. Heather zdążyła przejść kilkaset jardów, nim zyskała pewność, że wszystkie te światła zbiegają się u celu jej wyprawy. Teraz wystarczyło kilka kroków, by rozpoznać pielęgniarza z Arbour w stroju służbowym. Dotarli do polany pośrodku lasu w tym samym momencie.
Miała jakieś sto jardów szerokości. Ojciec Heather i pięć innych osób tkwili bez ruchu na ceglanym kręgu, zdecydowanie zbyt niskim, aby można go nazwać murem. Po dłuższej chwili Heather rozpoznała to miejsce: pamiętała je z dzieciństwa. Wszyscy sześcioro byli rozstawieni w identycznych na oko odstępach i wpatrzeni w płytki kopiec wewnątrz. Wszyscy zdawali się zahipnotyzowani zbiegającymi się światłami, które sprawiały, że ich cienie łączyły się na kopcu niczym ogromny sześcionogi owad.
Matka stała zaraz obok kręgu, dokładnie przed ojcem, z rękoma skrzyżowanymi na fartuchu, który nosiła w pracowni. Jej mała twarz była bardziej pomarszczona niż kiedykolwiek, wargi zbielały od zaciskania, a zielonkawe oczy sprawiały wrażenie zdeterminowanych, by nie mrugnąć, póki ojciec jej nie rozpozna.
- Przed chwilą dotarłam - powiedziała do Heather, jakby chciała się wytłumaczyć z braku skuteczności, i jeszcze bardziej zmarszczyła twarz, wpatrując się w ojca. Złaź stamtąd, Lennox. Nasza cierpliwość się kończy.
Gdy to nie odniosło skutku, nie ruszając głowy, obróciła się w stronę córki całym
ciałem.
- Zobacz, kto tu jest. Przyjechała, żeby cię stąd zabrać. No zobacz.
- Właśnie, tato. Chodź z nami. Chyba nie chcesz tu sterczeć do nocy?
Nie odrywał wzroku od kopca. Prawą ręką trzymał się za lewy nadgarstek za plecami, jakby chciał sobie przypomnieć, jak to jest być profesorem. Kiedy pochylił się o cal bliżej w kierunku światła latarki, bruzdy biegnące w poprzek szerokiego czoła i w dół pociągłej, obwisłej twarzy jakby się pogłębiły, a brwi i szopa włosów sprawiały wrażenie jeszcze bielszych. Albo nie chciało mu się czesać, albo las go potargał. Duże niebieskie oczy błyszczały, lecz trudno było dociec, ile z tego blasku jest wynikiem świadomego pragnienia, by nie wyglądać na oszołomionego. Próbowała sobie poradzić z nagłym uczuciem żalu, gdy ojciec się odezwał.
- A gdzie ta druga?
- Jaka druga, Lennox?
- Ta, co tu była ostatnio. Siostra Gałązka.
- Chodzi ci o Sylwię? Jest gdzieś w Ameryce. To Heather została, a ty nawet na nią nie spojrzysz.
- Wszystko w porządku, mamo. Rozumiem, dlaczego tata pyta o Sylwię - rzekła szybko Heather. - Tylko co ty tu robisz, tato? Przecież nie musisz już tu przychodzić.
Jego spojrzenie powędrowało ku niej i niespodziewanie pojawił się w nim  smutek.
Nie była pewna, czy to odpowiedź na jej słowa, póki się nie odezwał.
- Co tu robi którekolwiek z nas, Heather?
- Nie wiem - przyznała, żywiąc wielką nadzieję, że ojciec powrócił do swego dawnego ja. - A ty?
- Nie słyszałaś?
Ktoś musiał poruszyć latarką, bo drzewa za jego plecami nagle jakby pochyliły się do przodu, nasłuchując.
- Czego niby nie słyszała? - spytała niecierpliwie Margo.
- Ty tu jesteś wykładowcą.
Klasnął w dłonie. Dźwięk poniósł się echem przez las.
- One w ogóle nie słyszały! - rzucił z zachwytem lub niedowierzaniem.
Heather spróbowała się rozluźnić, nim jej wnętrzności ścisną się zbyt mocno.
Tymczasem wszyscy pozostali chorzy wybuchnęli śmiechem: kobieta o palcach złączonych jak do modlitwy tak mocno, że aż zbielały; mężczyzna, którego głowa wciąż niby mimowolnie kołysała się z boku na bok; kobieta wpijająca palce w policzki, jakby chciała podtrzymać wybałuszone oczy; mężczyzna, którego pięści w ślimaczym tempie otwierały się w stronę kopca; i jeszcze jeden, przykucnięty, jakby za chwilę miał paść na kolana. Czterej pielęgniarze z Arbour, którzy usiłowali nakłonić całą szóstkę do zejścia, umilkli, patrząc, jak głowy pozostałej piątki obracają się ku Lennoksowi. Spojrzał na każdego po kolei z drżącym uśmiechem na szerokich grubych wargach.
- Może nie jest głodny - rzekł w końcu.
Nie wszyscy jego towarzysze przywitali to radosnym śmiechem, lecz kobieta ze złożonymi dłońmi i przykucnięty mężczyzna zrekompensowali milczenie pozostałych.
- Cóż, w takim razie - kontynuował Lennox, gdy i tamci ulegli - w zasadzie możemy sobie iść.
Gestem pokazał, że jego zaproszenie dotyczy także Heather, Margo i pielęgniarzy, po czym zszedł z ceglanego kręgu. Ledwie ruszył, reszta pacjentów poszła w jego ślady.
- Dobrze, niech idą - usłyszała Heather szept jednego z pielęgniarzy. - Tylko trzymajmy się blisko.
Snopy światła z latarek podskakiwały pośród drzew, rzucając na Lennoksa i jego świtę siatkę cieni.
- Dzięki, Heather - powiedziała Margo i objęła ją drżącymi ramionami. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
- Świetnie byś sobie poradziła - zapewniła ją Heather - i dobrze o tym wiesz.
Margo wciąż ją trzymała.
- Mój wóz został w Arbour. Mam cię odwieźć do twojego?
- Nie powinnam chodzić sama po lesie w nocy - odrzekła Heather, pojmując, co matka ma na myśli. Po dotarciu na skraj polany ujęła Margo pod ramię i obejrzała się do tyłu.
Gdyby była sama, może poświeciłaby latarką w tamtym kierunku, ale teraz zaświeciła przed siebie, oświetlając drogę. Widziała też światła latarek pielęgniarzy, prawdopodobnie prowadzących swoje stadko pomiędzy łuskowatymi kolumnami. Pomyślała, że i tak za jej plecami nie ma nic, czego nie widziałaby wcześniej. Po trzech dekadach pewnie więcej cegieł wyłoniło się spod ziemi i tyle. Kiedy ona i Sylwia były małe, nazywały to miejsce „drogą do siebie”.

*** 

Lennox Price, autorytet w dziedzinie zbiorowych omamów, utrzymuje, że rosnący w starym lesie Goodmanswood mech ma właściwości halucynogenne. Próbując rozwiązać zagadkę, rujnuje sobie karierę naukową i kondycję psychiczną, w końcu traci życie. Jego żonie wydaje się, że widzi go i słyszy w tajemniczych ruchach drzew i cieni. Niepokojąca głębia lasu przyzywa rodzinę Price’ów. Wnuk Lennoxa odpowiada na zew i udaje się w leśne ostępy, by lec w ramionach ukochanej, nie mając pojęcia, jaki owoc może wydać ta miłość… Znakomita powieść grozy, grająca atmosferą niedopowiedzenia i tajemnicy, w której autor wykorzystuje motyw nawiedzonego, niesamowitego miejsca.

















Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger