"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Alienista Caleb Carr

"Wy­obraź so­bie, po­wie­dział, że wchodzisz do du­żego, dość zniszczo­nego po­mieszcze­nia, rozbrzmie­wa­ją­cego gło­sami lu­dzi, któ­rzy bez ustanku mamro­czą coś pod no­sem. Na­gle ci lu­dzie padają na twarz, nie­któ­rzy z łka­niem. Gdzie jesteś? W za­kładzie dla obłą­ka­nych, odparła bez na­my­słu Sara. Ow­szem, przy­znał Kre­izler, ale równie do­brze mo­żesz być w ko­ściele. W pierwszym miejscu ta­kie za­cho­wa­nie bę­dzie sza­lone, w dru­gim nie tylko normalne, lecz także jak najbardziej godne sza­cu­nku."

Kolejne zaskoczenie.

Otwieram ebooka, patrzę, a tam prawie 1000 stron... Myślę sobie: Zestarzeję się z tą opowieścią chyba... Mając na uwadze niezbyt lekkiego Trupiarza, byłam pewna, że ta historia będzie równie cieżkawo pisana, a jeszcze ta objętość...

Ale tak nie było.

Rewelacyjnie napisana. Lekko. Wciągająca. Studium wszystkiego, co łączy się ze zbrodnią. I nie tylko. 
Klimat kapie z każdej literki, nawet nie ze strony. 

Narracja pierwszoosobowa Johna Moore'a, reportera kryminalnego The New York Times.
Powieść zaczyna się 8 stycznia 1919 roku, w dniu pogrzebu Theodore'a Roosevelta, komisarza policji. Moore i Laszlo Kreizler, słynny aliensta wspominają czasy z Rooseveltem, który był ich przyjacielem, ale ich wspomnienia w rezultacie koncentrują się na jednej sprawie: wiośnie 1896 roku i ich polowaniu na  seryjnego zabójcę, który grasował w Lower East Side na Manhattanie. 

Ofiara, Georgio "Gloria" Santorelli, był 13-letnim chłopcem, który prostytuował się, przebierając się za dziewczynkę; nadgarstki chłopca są związane za plecami, a on klęczy z twarzą wciśniętą w chodnik. Chociaż farba do makijażu i puder na jego twarzy są wciąż nienaruszone, oczy są wyłupione, prawa ręka jest odcięta, jego genitalia są odcięte i wepchane między szczęki, ma ciężkie rany na całym ciele, jego gardło zostało poderżnięte , a jego pośladki są "odcięte". 

Policjant na miejscu zdarzenia, detektyw sierżant Connor, wyjaśnia, że ​​morderstwa takich ofiar są zwykle ignorowane.

Na prośbę Roosevelta, Moore i Kreizler, spotykają się następnego ranka w biurze Roosevelta, aby omówić sprawę. Komisarz postanawia zbadać sprawę, ale ponieważ Kreizler ma tak wątpliwą reputację jako alienista, a dochodzenie stanie się politycznie nie do przeprowadzenia, zakłada dla nich bazę operacyjną poza posterunkiem policji. Politycznie Roosevelt nie może sobie pozwolić na udział w śledztwie i nie bierze udziału w codziennych operacjach.

Kreizler rekrutuje młodych detektywów, którzy są otwarci na nowe metody i w szeregi alienisty wstępuje, Sara Howard, pierwsza kobieta, która została zatrudniona przez policję, oraz Marcus i Lucjusz Isaacson - dwaj żydowscy bracia, którzy zostali zatrudnieni, gdy Roosevelt zaczął usuwać skorumpowanych funkcjonariuszy policji z posterunku. 
Isaacsonowie wprowadzają do śledztwa zaawansowane metody, takie jak system Bertillona i pobieranie odcisków palców, chociaż nie były one popularne w departamentach policji w Nowym Jorku ani nie były akceptowane w sądach.

Grupa zaczyna badać ofiary, których /okazuje się/ było więcej/, licząc na zrozumienie umysłu mordercy poprzez wnikliwą analizę jego ofiar.

Dochodzą do oszałamiających wniosków...

Powieść jest opowiadana z perspektywy czasu, a Moore komentuje wydarzenia i ich wpływ na późniejszą historię.

Przeczytałam w jeden wieczór.
Wszyscy autorzy kryminałów powinni uczyć się tworzenia atmosfery i prowadzenia czytelnika przez mroczne zagadki od pana Carr'a.

POLECAM BARDZO!!!!

MOJA OCENA: 9/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!



ROZDZIAŁ 1

8 stycznia 1919

The­odore leży w ziemi.
Te słowa nie do­cie­rają do mnie, jak wcze­śniej wi­dok jego tru­mny opu­szcza­nej do piaszczy­stego dołu na cmenta­rzu nie­opo­dal Sa­ga­more Hill, miejsca, które ko­chał najbardziej na świe­cie. Kiedy tam sta­łem tego po­po­łu­dnia, w zimnym stycznio­wym wie­trze wie­ją­cym znad cie­śniny Long Island, my­śla­łem so­bie, że to ja­kiś żart, że za­raz wy­ła­mie wieko, oślepi nas tym absu­rdalnym wy­szcze­rze­niem zę­bów, ogłu­szy ostrym, szcze­kli­wym śmie­chem. A po­tem za­woła, że jest robota, że „trzeba dzia­łać!”, i zo­sta­niemy odko­mende­ro­wani do obrony ja­kie­goś za­po­mnia­nego ga­tu­nku traszki przed dra­pieżnym ma­gna­tem prze­my­sło­wym, który uparł się zbu­do­wać cu­chnącą fa­brykę na te­re­nach lę­go­wych tych ma­łych pła­zów. Nie by­łem odo­sobniony w mo­ich fanta­zjach; wszy­scy obecni spo­dzie­wali się cze­goś po­do­bnego, mieli to wy­pi­sane na twa­rzach. Do­nie­sie­nia pra­sowe wska­zują, że większość kraju i duża część świata czuje to samo. Myśl, że The­odore Ro­ose­velt nie żyje, jest wła­śnie taka – nie do przy­ję­cia.
W rze­czy­wi­sto­ści, czego nikt nie chciał przy­znać, The­odore gasł już od dawna, odkąd w ostatnich dniach Wielkiej Jatki zginął jego syn Qu­entin. Ce­cil Spring-Rice za­u­wa­żył kie­dyś, w swej najlepszej bry­tyjskiej mie­szance sympa­tii i uszczy­pli­wo­ści, że Ro­ose­velt przez całe ży­cie „miał ja­kieś sześć lat”; a Herm Ha­ge­dorn stwierdził, że gdy la­tem 1918 roku Qu­entin zo­stał ze­strze­lony z nieba, „umarł w The­odo­rze chło­piec”. Jadłem dziś ko­la­cję w Delmo­nico z Laszlem Kre­izle­rem i za­cy­to­wa­łem mu uwagę Ha­ge­do­rna. Po­tem przy dwóch ko­lejnych da­niach ra­czył mnie dłu­gimi, cha­rakte­ry­stycznie na­miętnymi wy­ja­śnie­niami, dla­czego śmierć Qu­entina była dla The­odore’a wię­cej niż po pro­stu bo­le­sna: czuł się też głę­boko winny, winny tego, że wpoił swym dzie­ciom fi­lo­zo­fię „ofiarnego ży­cia” tak sku­tecznie, iż czę­sto z rozmy­słem na­ra­żały się na nie­bezpie­czeństwo, aby spra­wić radość uko­cha­nemu ojcu. The­odore ciężko zno­sił ból straty, za­wsze o tym wie­dzia­łem. Ile­kroć mu­siał sta­wić czoło śmierci ko­goś bli­skiego, wy­da­wało się, iż może nie prze­żyć tych zma­gań. Lecz do­piero dziś wie­czo­rem, słu­cha­jąc Kre­izlera, zro­zu­mia­łem, w ja­kim stopniu również wątpli­wo­ści mo­ralne były nie do znie­sie­nia dla dwu­dziestego szó­stego pre­zy­denta, który cza­sem zda­wał się uwa­żać sie­bie za wcie­loną Spra­wie­dli­wość.
Laszlo Kre­izler… Nie chciał przyjść na po­grzeb, choć Edith Ro­ose­velt by­łaby mu rada. Za­wsze szcze­rze lu­biła tego, jak go na­zywa, „czło­wieka-za­gadkę”, zna­ko­mi­tego le­ka­rza, który swymi czterdziesto­letnimi bada­niami nad lu­dzkim umy­słem tak głę­boko za­nie­po­koił tak wiele osób. Kre­izler na­pi­sał do Edith; tłu­ma­czył, iż nie­zbyt po­doba mu się idea świata bez The­odore’a, a że ma już sześćdzie­siąt cztery lata i prze­żył ży­cie, pa­trząc po­nu­rej rze­czy­wi­sto­ści pro­sto w oczy, po­zwoli so­bie zi­gno­ro­wać fakt odejścia przy­ja­ciela. Edith po­wie­działa mi dzi­siaj, że list Kre­izlera wzru­szył ją do łez, po­nie­waż uświado­miła so­bie, jak silne mu­siały być wrodzona życzli­wość i za­pał The­odore’a, skoro do­tarły do odludka, który nie­mal wszystkim innym wy­da­wał się całko­wi­cie nie­przy­stępny.
Paru chłopców z „Ti­mesa” chciało, bym wziął udział w oko­liczno­ścio­wej ko­la­cji, ale ci­chy wie­czór z Kre­izle­rem uzna­łem za dużo bardziej na miejscu. Wzno­si­li­śmy kie­liszki nie z no­stalgii za wspólnym no­wo­jorskim dzie­ciństwem, bo Laszlo i The­odore po­znali się do­piero na Ha­rvardzie. Nie, wspo­mina­li­śmy z Kre­izle­rem wio­snę 1896 roku – pra­wie ćwierć wieku temu! – i se­rię wy­padków, które wciąż jeszcze wy­dają się zbyt dzi­waczne, aby mo­gły się zda­rzyć, na­wet w tym mie­ście. Przy de­se­rze i porto (i ja­kież to wzru­sza­jące, znów jeść ko­la­cję w Delmo­nico, do­brym sta­rym Delu, który te­raz, jak i my, najlepsze dni ma już za sobą, ale w owych cza­sach był ki­piącą ży­ciem sceną kilku z na­szych najważniejszych spo­tkań) obaj śmia­li­śmy się i krę­ci­li­śmy gło­wami, na­dal zdu­mieni, że wy­szli­śmy z tej próby bez szwanku; i na­dal za­smu­ceni, co wi­dzia­łem w twa­rzy Kre­izlera i czu­łem we wła­snej piersi, na wspo­mnie­nie lu­dzi, któ­rym się to nie udało.
Nie da się tego opi­sać w pro­sty spo­sób. Mógłbym po­wie­dzieć, że z perspektywy czasu wy­daje się, iż drogi ży­ciowe na­szej trójki, i wielu innych osób, wiodły nie­u­bła­ga­nie i nie­u­chronnie ku temu wła­śnie do­świadcze­niu; ale wówczas za­trą­ciłbym o de­terminizm psy­cho­lo­giczny i za­kwe­stio­no­wał istnie­nie wolnej woli – po­wró­cił, innymi słowy, do fi­lo­zo­ficznego dy­le­matu, który prze­wi­jał się uporczy­wie przez całe to koszmarne po­stę­po­wa­nie ni­czym je­dyna możliwa do za­nu­ce­nia me­lodia w tru­dnej operze. Mógłbym też stwierdzić, że w ciągu tych mie­sięcy Ro­ose­velt, Kre­izler i ja, wspo­ma­gani przez kilku spo­śród najlepszych lu­dzi, ja­kich kie­dy­kolwiek zna­łem, po­dą­ży­li­śmy tro­pem morderczego po­twora, by na ko­niec sta­nąć twa­rzą w twarz z prze­ra­żo­nym dzieckiem. Nie, można to zro­bić tylko w je­den spo­sób: mó­wiąc całą prawdę, co­fa­jąc się do tej pierwszej ma­ka­brycznej nocy i pierwszych zma­sa­kro­wa­nych zwłok; co­fa­jąc się jeszcze da­lej na­wet, do na­szych za­jęć z pro­fe­so­rem Ja­me­sem na Ha­rvardzie. Tak, trzeba to wszystko ujawnić i wreszcie uświado­mić spo­łe­czeństwu.
Spo­łe­czeństwo może nie być tym za­chwy­cone; w rze­czy sa­mej, to wła­śnie z obawy przed pu­bliczną re­akcją tyle lat za­cho­wy­wa­li­śmy milcze­nie. Większość ne­kro­lo­gów The­odore’a także nie wspo­mniała o tych wy­da­rze­niach. Wy­mie­nia­jąc jego osią­gnię­cia jako pre­zesa no­wo­jorskiego Za­rządu Ko­mi­sa­rzy Po­li­cji od 1895 do 1897 roku, tylko „He­rald” – któ­rego pra­wie nikt dziś nie czyta – do­dał wsty­dli­wie: „i, oczy­wi­ście, wy­ja­śnie­nie sprawy okropnych morderstw z 1896 roku, które tak za­szo­ko­wały mia­sto”. Z dru­giej strony, The­odore ni­gdy nie przy­pi­sy­wał so­bie tej za­sługi. To prawda, miał do­sta­tecznie otwarty umysł, aby, mimo skru­pu­łów, po­wie­rzyć śledztwo czło­wie­kowi, który po­tra­fił rozwią­zać za­gadkę. Pry­watnie jednak za­wsze przy­zna­wał, że tym czło­wie­kiem był Kre­izler.
Nie bardzo mógł to zro­bić pu­blicznie. The­odore wie­dział, że Ame­ry­ka­nie nie by­liby skłonni mu uwie­rzyć ani na­wet wy­słu­chać szcze­gó­łów sprawy. Za­sta­na­wiam się, czy będą te­raz. Kre­izler w to wątpi. Kiedy mu oznajmi­łem, że za­mie­rzam spi­sać tę hi­sto­rię, parsknął swoim sardo­nicznym chi­cho­tem i po­wie­dział, że tylko prze­rażę i odstrę­czę czy­telni­ków, nic wię­cej. Nasz kraj, stwierdził, mało się zmie­nił od 1896 roku, mimo wy­siłków ta­kich lu­dzi, jak The­odore, jak Jake Riis i Lincoln Steffens, i wielu innych po­do­bnych im mężczyzn i ko­biet. Zda­niem Kre­izlera wszy­scy na­dal ucie­kamy – w chwi­lach sa­motno­ści my, Ame­ry­ka­nie, ucie­kamy równie szybko i z równym lę­kiem jak dawniej, ucie­kamy przed ciemno­ścią, o któ­rej wiemy, iż czyha za pro­giem tylu na po­zór spo­kojnych do­mostw, przed koszma­rami wciąż wszcze­pia­nymi w umy­sły dzieci przez lu­dzi, któ­rych te z rozkazu Na­tury da­rzą mi­ło­ścią i za­u­fa­niem, ucie­kamy co­raz prę­dzej i co­raz liczniej ku prze­są­dom, re­li­giom i fi­lo­zo­fiom, które obie­cują wy­ma­zać owe lęki i koszmary, i wy­ma­gają w za­mian je­dy­nie nie­wolni­czego odda­nia. Czy na­prawdę Kre­izler może mieć ra­cję…?
Staję się enigma­tyczny. Do po­czątku więc!



ROZDZIAŁ 2

Nie­lu­dzkie ło­mo­ta­nie do drzwi domu mo­jej babki przy Wa­shington Squ­are North 19 o godzinie dru­giej w nocy 3 marca 1896 roku wy­cią­gnęło z sy­pialni najpierw słu­żącą, a po­tem samą babkę. Ja le­ża­łem w łóżku, już nie pi­jany, ale jeszcze nie całkiem trze­źwy, bo nie zdą­ży­łem się po­krze­pić snem, i świadom, że kto­kolwiek stoi pod drzwiami, ma ra­czej sprawę do mnie niż do babki. Za­ko­pa­łem się jednak w oble­czone lnem po­du­szki z na­dzieją, że wkrótce da spo­kój i odejdzie.
– Pani Mo­ore! – do­bie­gło mnie wo­ła­nie słu­żą­cej. – Co za okropny ru­mor. Mam otwo­rzyć?
– Pod żadnym po­zo­rem – odrze­kła babka su­ro­wym to­nem, oddzie­la­jąc każde słowo. – Obudź mo­jego wnuka, Harriet. Pewnie za­po­mniał o ja­kimś karcia­nym długu!
Po­sły­sza­wszy zbli­ża­jące się kroki, uzna­łem, że le­piej bę­dzie wstać. Mieszka­łem u babki mniej wię­cej dwa lata, od kra­chu mo­jego na­rze­czeństwa z panną Ju­lią Pratt z Wa­szyngtonu, i sta­ru­szka co­raz bardziej sceptycznie odno­siła się do spo­sobu, w jaki spę­dzam wolny czas. Po­wta­rza­łem jej wie­le­kroć, że jako re­daktor kro­niki po­li­cyjnej „New York Ti­mesa” mu­szę odwie­dzać za­ka­zane dzielnice i domy i prze­sta­wać z osobni­kami po­dejrza­nej kondu­ity; lecz babka za do­brze pa­mię­tała mą wcze­sną młodość, aby wie­rzyć tym – przy­znaję – na­cią­ga­nym wy­ja­śnie­niom. Stan, w ja­kim na ogół wra­ca­łem do domu, utwierdzał ją w opinii, że to oso­bi­sta skłonność, a nie obo­wią­zek za­wodowy, pcha mnie co wie­czór ku dansingom i zie­lo­nym sto­li­kom Tenderlo­inu[1]. Sły­sząc jej uwagę o kartach, uświado­mi­łem so­bie, że mu­szę się za­pre­zento­wać jako mężczy­zna trze­źwy i za­jęty po­ważnymi spra­wami. Po­spiesznie wdzia­łem cza­rne chińskie ki­mono, przy­gładzi­łem moje krótkie włosy i otwo­rzy­łem drzwi w chwili, gdy słu­żąca zna­la­zła się przy nich.
– Ach, Harriet – po­wie­dzia­łem spo­kojnie, trzy­ma­jąc dłoń w rozcię­ciu ki­mona. – Nie ma po­wodu do pa­niki. Prze­glą­da­łem wła­śnie no­tatki do arty­kułu i odkry­łem, że po­trze­buję pewnych ma­te­ria­łów. To na pewno go­niec z re­dakcji.
– John! – za­grzmiała babka, gdy Harriet z za­kło­po­ta­niem skinęła głową. – Czy to ty?
– Nie, babciu – odparłem, zbie­ga­jąc po schodach wy­ło­żo­nych gru­bym perskim dy­wa­nem. – Doktor Holmes.
Doktor H. H. Holmes był nie­opi­sa­nie sadystycznym mordercą i oszu­stem, ocze­ku­ją­cym wła­śnie w Fi­ladelfii na po­wie­sze­nie. Z ja­kie­goś nie­wy­tłu­ma­cza­lnego po­wodu babka lę­kała się, iż może on uciec z wię­zie­nia przed spo­tka­niem z ka­tem i przy­je­chać do No­wego Jorku, aby ją za­bić. Przy­sta­ną­łem w drzwiach jej sy­pialni i po­ca­ło­wa­łem sta­ru­szkę w po­li­czek, co przy­jęła bez uśmie­chu, choć spra­wi­łem jej przy­jemność.
– Nie bądź zu­chwały, John. To twoja najmniej sympa­tyczna ce­cha. I nie myśl, że mnie udo­bru­chasz tymi mę­skimi sztu­czkami.
Znów rozle­gło się wa­le­nie w drzwi, a po­tem ja­kiś chło­pięcy głos za­wo­łał mnie po na­zwi­sku. Babka mocniej zmarszczyła brwi.
– Kto to, u li­cha, jest i czego, u li­cha, chce?
– Są­dzę, że to go­niec z re­dakcji – po­wie­dzia­łem, podtrzy­mu­jąc moje kłamstwo, ale i mnie nie­po­ko­iła tożsa­mość mło­dego czło­wieka, który tak się pa­stwił nad fronto­wymi drzwiami.
– Z re­dakcji? – po­wtó­rzyła babka, nie wie­rząc mi za grosz. – Do­brze, skoro tak, to otwórz.
Szybko, choć ostrożnie, zsze­dłem do sieni, gdzie uświado­mi­łem so­bie, że znam głos, który mnie woła, lecz na­dal nie mo­głem go sko­ja­rzyć z osobą. Fakt, że był to głos młody, by­naj­mniej nie do­dał mi otu­chy – nie­któ­rzy spo­śród najbardziej nie­bezpiecznych zło­dziei i morderców, ja­kich spo­ty­ka­łem w No­wym Jorku roku 1896, mieli jeszcze mleko pod no­sem.
– Pa­nie Mo­ore! – za­wo­łał po­nownie chło­pak, wzmacnia­jąc wa­le­nie pię­ścią kilkoma zdro­wymi kopnia­kami. – Mu­szę mó­wić z pa­nem Johnem Schuy­le­rem Mo­ore’em!
Sta­łem już na cza­rno-bia­łej marmu­ro­wej po­sadzce, z dło­nią na za­su­wie.
– Kto tam? – za­py­ta­łem.
– To ja, pro­szę pana! Ste­vie!
Z westchnie­niem ulgi otwo­rzy­łem ciężkie drewniane wie­rzeje. Za nimi, w sła­bym świe­tle lampy ga­zo­wej – je­dy­nej w ca­łym domu, któ­rej babka nie po­zwo­liła za­stą­pić ża­rówką elektryczną – stał Ste­vie Taggert, znany jako Ste­vie Pa­lacz. Do je­de­na­stego roku ży­cia Ste­vie zdą­żył na­psuć krwi po­li­cji w piętna­stu re­wi­rach, po­tem jednak wy­pro­wadził go na lu­dzi i za­tru­dnił u sie­bie jako stangreta oraz chłopca na po­syłki zna­ko­mity le­karz i alie­ni­sta, a mój przy­ja­ciel, doktor Laszlo Kre­izler. Ste­vie opie­rał się o jedną z bia­łych ko­lu­mie­nek ganku i dy­szał – coś wy­raźnie chło­paka prze­ra­ziło.
– Ste­vie! – wy­krzykną­łem, wi­dząc, że jego długa grzywa pro­stych brą­zo­wych wło­sów jest zle­piona po­tem. – Co się stało?
Z tyłu zoba­czy­łem małą ka­na­dyjską ko­la­skę[2] Kre­izlera, za­przę­żoną w cza­rnego wa­ła­cha imie­niem Fre­de­rick. Koń był, po­do­bnie jak Ste­vie, mo­kry od potu, który pa­ro­wał w chłodnym marco­wym po­wie­trzu.
– Czy doktor Kre­izler jest z tobą?
– Pan doktor po­wie­dział, że ma pan ze mną je­chać! – odparł po­spiesznie Ste­vie, zła­pawszy już oddech. – Na­tychmiast!
– Ale do­kąd? Jest druga w nocy…
– Na­tychmiast!
Zro­zu­mia­łem, że nie jest w sta­nie ni­czego mi wy­ja­śnić, więc ka­za­łem mu za­cze­kać. Kiedy się ubie­ra­łem, babka krzy­czała do mnie przez drzwi sy­pialni, że co­kolwiek „ten dzi­waczny doktor Kre­izler” i ja za­mie­rzamy ro­bić o dru­giej w nocy, na pewno nie jest to nic przy­zwo­itego. Sta­ra­jąc się nie zwra­cać na nią uwagi, wy­sze­dłem z domu i otu­lony twe­edo­wym płaszczem wsko­czy­łem do po­wozu.
Nie zdą­ży­łem jeszcze usiąść, gdy Ste­vie za­ciął Fre­de­ricka dłu­gim ba­tem. Po­le­cia­łem do tyłu na rdzawe skó­rzane sie­dze­nie i mia­łem ochotę zbesztać chło­paka, ale znów za­sta­no­wił mnie wy­raz lęku na jego twa­rzy. Ze­bra­łem się w so­bie, bo po­wóz tu­rko­tał po ko­cich łbach Wa­shington Squ­are z dość nie­po­ko­jącą szybko­ścią. Ko­ły­sa­nie i wstrząsy ze­lżały tylko mini­malnie, gdy wje­cha­li­śmy na dłu­gie, sze­ro­kie płyty Broadwayu. Zmie­rza­li­śmy w stronę śródmie­ścia, w stronę śródmie­ścia i na wschód, ku tej czę­ści Manhattanu, gdzie Laszlo Kre­izler upra­wiał swoje rze­mio­sło i gdzie im da­lej się za­pu­szcza­łeś, tym bardziej nędzne i podłe sta­wało się ży­cie: Lo­wer East Side.
Przez chwilę my­śla­łem, że coś się przy­tra­fiło Laszlowi. To mo­głoby tłu­ma­czyć rozdrażnie­nie, z ja­kim Ste­vie po­pę­dzał Fre­de­ricka – wie­dzia­łem bo­wiem, że za­zwy­czaj traktuje ko­nia z bezbrze­żną ła­godno­ścią. Kre­izler był pierwszym czło­wie­kiem, któ­remu udało się wy­do­być ze Ste­viego coś wię­cej niż złość i agre­sję, i bez wątpie­nia wy­łącznie dzięki niemu smarkacz opu­ścił ów za­kład na Randalls Island eu­fe­mi­stycznie na­zy­wany „schro­ni­skiem dla chłopców”. Prócz tego, że był, jak na­pi­sano w ra­porcie po­li­cyjnym, „urodzo­nym za­kałą spo­łe­czeństwa, zło­dzie­jem, kie­szonkowcem, pi­ja­kiem, ni­ko­ty­nistą, na­ga­nia­czem” – członkiem gangu szu­le­rów, zwa­bia­ją­cym na­iwnych do gry – za­nim skończył dzie­sięć lat, już w za­kładzie Ste­vie za­ata­ko­wał i ciężko oka­le­czył jednego ze strażni­ków, który, jak twierdził, pró­bo­wał go wy­ko­rzy­stać. („Wy­ko­rzy­sta­nie” w dzienni­karskim ję­zyku sprzed ćwierć wieku nie­mal za­wsze ozna­czało gwałt.) Po­nie­waż strażnik miał żonę i dzieci, za­kwe­stio­no­wano prawdo­mówność chłopca, a w końcu jego po­czy­talność – i wtedy na scenę wkro­czył Kre­izler, je­den z najwy­bitniejszych ówcze­snych ekspertów od psy­chia­trii są­do­wej. Na rozpra­wie Kre­izler po mi­strzowsku odma­lo­wał obraz ży­cia Ste­viego na ulicy od chwili, gdy w wieku lat trzech zo­stał po­rzu­cony przez matkę, bardziej oddaną opium niż sy­nowi. Mowa Kre­izlera zro­biła na sę­dzi lepsze wra­że­nie od ze­znań po­tu­rbo­wa­nego strażnika, lecz zgodził się zwolnić Ste­viego do­piero wtedy, gdy Kre­izler wy­ra­ził go­to­wość wzię­cia chłopca do sie­bie i po­rę­czył za jego przy­szłe spra­wo­wa­nie. My­śla­łem wówczas, że Laszlo kompletnie osza­lał; ale w ciągu za­le­dwie roku Ste­vie stał się zu­pełnie innym chło­pa­kiem. I jak nie­mal każdy, kto pra­co­wał dla Kre­izlera, przy­wią­zał się do swego opie­kuna, mimo tego szcze­gólnego emo­cjo­na­lnego dy­stansu, który tak bardzo zbi­jał z tropu wielu jego znajomych.
– Ste­vie, gdzie jest doktor Kre­izler?! – za­wo­ła­łem, prze­krzy­ku­jąc stu­kot kół po­wozu o wy­tarte kra­wę­dzie gra­ni­to­wych płyt. – Czy coś mu się stało?
– W Insty­tu­cie! – odparł chło­pak; jego nie­bie­skie oczy były sze­roko otwarte.
Laszlo prakty­ko­wał w Insty­tu­cie Dzie­cię­cym Kre­izlera, za­ło­żo­nym prze­zeń w la­tach osiemdzie­sią­tych i bę­dą­cym po­łą­cze­niem szkoły z ośrodkiem badawczym. Mia­łem już spy­tać, co tam robi o tej godzinie, ale ugry­złem się w ję­zyk, bo prze­la­ty­wa­li­śmy pę­dem przez wciąż ru­chliwe skrzy­żo­wa­nie Broadwayu i Ho­u­ston Street. Jak ktoś kie­dyś słu­sznie za­u­wa­żył, można by tu­taj strze­lić z pi­sto­letu w do­wolnym kie­ru­nku bez obawy, że trafi się w uczci­wego czło­wieka.
– Je­dziemy do Insty­tutu? – krzykną­łem.
Ste­vie tylko ostro skie­ro­wał ko­nia w lewo, w Spring Street, gdzie pod dwoma czy trzema ka­ba­re­tami prze­szkodzi­li­śmy w inte­re­sach: pro­sty­tu­tki uda­jące tancerki uma­wiały się na późniejsze schadzki w ta­nich ho­te­lach z ja­ki­miś nie­szczę­snymi, na ogół przy­jezdnymi głu­pcami. Ze Spring Street Ste­vie skrę­cił w De­lancey – wła­śnie po­sze­rzaną, aby mo­gła przy­jąć ruch z no­wego mo­stu Williamsburskiego, któ­rego bu­dowę nie­dawno za­częto – a po­tem prze­mknę­li­śmy obok kilku ciemnych już te­atrów. Z każdej mi­ja­nej prze­cznicy do­bie­gał mnie rozpaczliwy, obłą­kany gwar pi­jackich spe­lu­nek: plu­ga­wych nor, gdzie przy za­stę­pu­ją­cej szynkwas bru­dnej de­sce sprze­da­wano po pięć centów za kie­li­szek podły bimber, za­pra­wiony czym się dało – od benzyny po kamforę. Ste­vie nie zwolnił tempa – zmie­rza­li­śmy, jak się wy­da­wało, na sam kra­niec wy­spy.
Podją­łem ostatnią próbę do­wie­dze­nia się cze­goś:
– Nie je­dziemy do Insty­tutu?!
Ste­vie w odpo­wie­dzi po­trzą­snął głową, po czym znów strze­lił z bata. Wzru­szy­łem ra­mio­nami i usiadłem, aby przy­trzy­mać się bo­ków po­wozu. By­łem cie­kaw, co tak bardzo prze­stra­szyło tego chłopca.
De­lancey Street po­pro­wadziła nas obok po­za­my­ka­nych stra­ga­nów, na któ­rych w dzień sprze­da­wano owoce i ubra­nia, i da­lej, w jedną z najgorszych czę­ści Lo­wer East Side, przy na­brzeżu po­wy­żej Corle­ars Hook. Po obu stro­nach ulicy rozcią­gało się ża­ło­sne mo­rze ma­łych ba­ra­ków i tandetnych no­wych czynszó­wek. Re­jon ten był ty­glem różnych imi­granckich kultur i ję­zy­ków; na po­łu­dnie od De­lancey prze­wa­żali Irlandczycy, bardziej na północ, bli­żej Ho­u­ston – Wę­grzy. Od czasu do czasu ko­ściół ta­kiego czy innego wy­zna­nia wy­ła­niał się mię­dzy rzę­dami po­nu­rych do­mów, które na­wet tej mroźnej nocy były udra­po­wane sznu­rami z pra­niem. Prze­ście­radła i czę­ści garde­roby, za­marznięte nie­mal na sztywno, wy­krę­cały się na wie­trze pod ką­tem, który mógł się wy­dać nie­na­tu­ralny, ale prawdę po­wie­dziawszy, w ta­kim miejscu nic nie było nie­na­tu­ralne. Znajdo­wa­li­śmy się w dzielnicy, która nie­wiele wie­działa o pra­wach, lu­dzkich czy bo­skich, która bu­dziła radość go­ści i mieszkańców do­piero wtedy, gdy mo­gli oglą­dać jej upadek z oddali, po uda­nej ucieczce.
Przy końcu De­lancey Street za­pach mo­rza i świe­żej wody oraz fe­tor odpadków, które co­dziennie po pro­stu spy­chano z kra­wę­dzi Manhattanu, mie­szały się ze sobą, two­rząc cha­rakte­ry­styczny za­pach tego ścieku, który na­zy­wamy East Ri­ver. Wkrótce wy­ro­sła przed nami ja­kaś duża, po­chyła konstru­kcja: wiadukt rodzą­cego się mo­stu Williamsburskiego. Bez za­trzy­my­wa­nia, i ku mo­jemu prze­ra­że­niu, Ste­vie po­gnał ko­nia na osza­lo­waną jezdnię; podkowy i koła za­stu­kały o de­ski zna­cznie gło­śniej niż prze­dtem o ka­mień.
Skompli­ko­wany la­bi­rynt sta­lo­wych przy­pór wiadu­ktu wy­niósł nas dzie­siątki stóp w górę w nocne po­wie­trze. Gdy znów po­czą­łem się za­sta­na­wiać, do­kąd, u li­cha, je­dziemy – wie­żom mo­stu bo­wiem da­leko było do ukończe­nia, a otwarcie ca­ło­ści miało na­stą­pić do­piero za kilka lat – na­gle za­ma­ja­czył przede mną kształt przy­po­mina­jący mury du­żej chińskiej świą­tyni. Ta szcze­gólna bu­do­wla, wznie­siona z olbrzy­mich gra­ni­to­wych blo­ków i uwieńczona dwiema przy­sadzi­stymi wie­żami, z któ­rych każdą ota­czał de­li­katny pierścień sta­lo­wej ga­le­ryjki, była manhattańskim przy­czółkiem mo­stu, który miał w przy­szło­ści trzy­mać je­den ko­niec wiązki gru­bych sta­lo­wych lin dźwi­ga­ją­cych środkowe przę­sło. W pewnym sensie jednak moje sko­ja­rze­nie ze świą­ty­nią nie było nie­do­rze­czne: po­do­bnie jak most Bro­oklyński, któ­rego go­tyckie łuki ry­so­wały się ku po­łu­dniowi na tle nocnego nieba, ta nowa prze­prawa przez East Ri­ver była miejscem, gdzie wielu robotni­ków oddało ży­cie za Inży­nie­rię, nową re­li­gię, która w ciągu ostatnich piętna­stu lat stwo­rzyła podnie­bne cuda na ca­łym Manhatta­nie. Nie wie­dzia­łem wsze­lako, że krwawa ofiara zło­żona tej wła­śnie nocy na szczy­cie za­chodniego przy­czółku mo­stu Williamsburskiego miała zu­pełnie inny cha­rakter.
W po­bliżu wejścia do wież, w li­chym świe­tle paru ża­ró­wek elektrycznych, stało z la­tarniami w dło­niach kilku po­li­cjantów, któ­rych małe mo­siężne odznaki wska­zy­wały na przy­na­leżność do Trzy­na­stego Ko­mi­sa­riatu (minę­li­śmy go przed chwilą na De­lancey Street). To­wa­rzy­szył im sierżant z Piętna­stki, co z miejsca wy­dało mi się dziwne – w ciągu dwóch lat pro­wadze­nia kro­niki kry­mina­lnej „Ti­mesa”, nie mó­wiąc już o spę­dzo­nym w No­wym Jorku dzie­ciństwie, prze­ko­na­łem się, iż każdy z miejskich ko­mi­sa­ria­tów po­li­cji za­zdro­śnie strzeże swego te­renu. Je­śli Trzy­na­stka we­zwała czło­wieka z Piętna­stki, mu­siało się dziać coś szcze­gólnego.
Przy tej gru­pce nie­bie­skich płaszczy Ste­vie wreszcie ścią­gnął cu­gle, ze­sko­czył z ko­zła i wziąwszy ciężko dy­szą­cego Fre­de­ricka za uzdę, po­pro­wadził go na po­bo­cze, do olbrzy­miej sterty ma­te­ria­łów bu­do­wla­nych. Chło­pak z na­wyku mie­rzył po­li­cjantów nie­ufnym wzro­kiem. Sierżant z Piętna­stego Ko­mi­sa­riatu, wy­soki Irlandczyk, któ­rego zie­mi­sta twarz wy­różniała się tylko tym, że nie zdo­biły jej bujne wąsy, tak po­pu­larne wśród stró­żów prawa, wy­stą­pił na­przód i przyjrzał się Ste­viemu ze zło­wro­gim uśmie­chem.
– Czy to nie mały Ste­vie Taggert? – spy­tał z silnym akcentem. – Chyba pan ko­mi­sarz nie cią­gnął mnie taki ka­wał drogi, że­bym ci na­tarł uszu, co, Ste­vie, ty ju­cho?
Wy­siadłem z po­wozu i podsze­dłem do Ste­viego, który po­słał sierżantowi po­nure spojrze­nie.
– Nie przejmuj się, Ste­vie – po­wie­dzia­łem jak najbardziej współczu­ją­cym to­nem. – Pod skó­rza­nym hełmem czę­sto mieszka głu­pota. – Chło­pak rozchmu­rzył się nieco. – Ale chętnie bym usły­szał, co tu ro­bimy.
Ste­vie ru­chem głowy wska­zał wieżę północną.
– Tam. Pan doktor po­wie­dział, że ma pan wejść na górę.
Ru­szy­łem ku drzwiom osadzo­nym w gra­ni­to­wej ścia­nie, ale Ste­vie na­dal stał przy ko­niu.
– Nie idziesz?
Chło­pak wzru­szył ra­mio­nami i odwró­cił się, wyjmu­jąc z kie­szeni po­gnie­cio­nego pa­pie­rosa.
– Już to wi­dzia­łem. I starczy mi na ca­lu­chne ży­cie.
Z ro­sną­cym nie­po­ko­jem skie­ro­wa­łem się do drzwi, lecz w progu za­trzy­mała mnie ręka sierżanta.
– A kim to pan jest, że się rozjeżdża z ma­łym Pa­la­czem o ta­kiej nie­przy­zwo­itej godzinie? Miarkuj pan, to miejsce prze­stępstwa.
Po­da­łem mu moje na­zwi­sko i za­wód, na co wy­szcze­rzył zęby, odsła­nia­jąc impo­nu­jącą złotą plombę.
– Aaa, dżentelmen z prasy, i to z sa­mego „Ti­mesa”! No cóż, pa­nie Mo­ore, sam le­dwo co tu do­tarłem. Pilne we­zwa­nie, wi­dać ni­komu innemu nie mo­gli za­u­fać. Na­zy­wam się Flynn, sierżant Flynn, nie ja­kiś tam po­ste­ru­nkowy. Pro­szę, pójdziemy ra­zem. A ty się za­cho­wuj, Ste­vie, bo wy­lą­du­jesz z po­wro­tem na Randalls Island, za­nim zdą­żysz splu­nąć!
Ste­vie odwró­cił się do ko­nia.
– Idź się go­nić – mru­knął na tyle gło­śno, że sierżant go usły­szał.
Flynn zro­bił w tył zwrot z morderczym wy­ra­zem twa­rzy, ale zmi­ty­go­wał się, przy­po­mniawszy so­bie o mo­jej obecno­ści.
– Nie­po­prawny smarkacz, pa­nie Mo­ore. Po­ję­cia nie mam, czemu taki czło­wiek jak pan się z nim za­daje. Chyba że po­trze­bny panu łącznik ze świa­tem prze­stępczym. Do góry, sir, i pro­szę uwa­żać, ciemno tu jak w gro­bie!
Istotnie, było ciemno. Po­ty­ka­jąc się, po­ko­ny­wa­łem strome schody, na któ­rych szczy­cie ma­ja­czyła ko­lejna po­stać w skó­rza­nym hełmie. Do­strze­głszy nas, po­ste­ru­nkowy z Trzy­na­stego Ko­mi­sa­riatu odwró­cił się i za­wo­łał do ko­goś:
– To Flynn, sir. Już jest.
We­szli­śmy do ma­łego po­mieszcze­nia za­wa­lo­nego ko­złami do cię­cia drewna, de­skami, mnó­stwem ni­tów oraz ka­wałków me­talu i drutu. Z sze­ro­kich okien rozta­czał się wi­dok na wszystkie strony – mia­sto za nami, rzekę i nie­do­kończone wieże mo­stu przed nami. Dru­gie drzwi pro­wadziły na ga­le­ryjkę oka­la­jącą wieżę. Nie­opo­dal za­jął miejsce wą­sko­oki, brodaty sierżant słu­żby śledczej, Pa­trick Connor, któ­rego zna­łem z mo­ich wi­zyt w Kwa­te­rze Głównej Po­li­cji przy Mu­lberry Street. Obok niego, spo­glą­da­jąc na rzekę i ko­ły­sząc się lekko z rę­koma za­ło­żo­nymi za plecy, stała dużo bardziej znajoma po­stać: The­odore.
– Sierżancie Flynn – po­wie­dział Ro­ose­velt, nie zmie­nia­jąc po­zy­cji. – Nie­stety, we­zwa­li­śmy pana z po­wodu ohydnej zbrodni. Ohydnej.
Moje po­czu­cie dyskomfortu wzro­sło, gdy The­odore odwró­cił się do nas. W jego po­wierzchowno­ści nie było nic nie­zwy­kłego: kosztowny, nieco dandy­sowski kra­cia­sty garni­tur, w ja­kich wówczas gu­sto­wał; oku­lary, które po­do­bnie jak oczy za nimi były zbyt małe w sto­su­nku do mocnej, kancia­stej cza­szki; oka­załe wąsy je­żące się pod sze­ro­kim no­sem. Nie­mniej jego twarz miała na­der dziwny wy­raz. Na­gle do­tarło do mnie: zęby. Jego zwy­kle kła­piące zęby – nie było ich wi­dać. Za­ci­skał szczęki jakby w na­miętnej wście­kło­ści lub w po­czu­ciu winy. Coś bardzo wstrzą­snęło Ro­ose­veltem.
Na mój wi­dok wpadł w jeszcze większą konsterna­cję.
– Co… Mo­ore! Co ty tu, u dia­ska, ro­bisz?
– Ja też się cie­szę, że cię wi­dzę, Ro­ose­velt – zdo­by­łem się na żart, wy­cią­ga­jąc doń rękę.
Uści­snął ją, lecz tym ra­zem nie oblu­zo­wał mi ra­mie­nia w sta­wie.
– Co… Och, wy­bacz, Mo­ore. Oczy­wi­ście nie­zmiernie mi miło cię wi­dzieć, nie­zmiernie. Ale kto ci po­wie­dział…?
– Co mi po­wie­dział? Zo­sta­łem po­rwany i przy­wie­ziony tu­taj przez chło­paka Kre­izlera. Na jego po­le­ce­nie, bez słowa wy­ja­śnień.
– Kre­izler! – mru­knął The­odore nieco na­tarczy­wym to­nem, spo­glą­da­jąc przez okno z wy­ra­zem za­kło­po­ta­nia, wręcz lęku, zu­pełnie dlań nie­ty­po­wym. – Tak, Kre­izler tu był.
– Był? To zna­czy, że już po­szedł?
– Nim ja przy­sze­dłem. Zo­sta­wił no­tatkę. I ra­port. – The­odore po­ka­zał mi kartkę, którą ści­skał w le­wej ręce. – Wstępny ra­port, w każdym ra­zie. Był pierwszym le­ka­rzem, któ­rego udało im się zna­leźć. Ale nie mógł już nic zro­bić…
Ują­łem go za ra­mię.
– Ro­ose­velt. O co chodzi?
– No wła­śnie, pa­nie ko­mi­sa­rzu, ja też chciałbym to wie­dzieć – do­dał sierżant Flynn z odpy­cha­ją­cym uni­że­niem w gło­sie. – I tak nie­wiele śpimy w Piętna­stce, więc chętnie bym…
– Do­brze – po­wie­dział The­odore, zbie­ra­jąc się w so­bie. – Ja­kie ma­cie żo­łądki, pa­no­wie?
Ja nic nie odrze­kłem, a Flynn za­żarto­wał głu­pio, że na­oglą­dał się już w ży­ciu ma­ka­bry; ale oczy The­odore’a pa­trzyły z nie­wzru­szoną po­wagą. Wska­zał nam drzwi na ga­le­ryjkę. Sierżant śledczy Connor odsu­nął się i Flynn wy­szedł pierwszy.
Mimo nie­po­koju po­my­śla­łem najpierw, że wi­dok z ga­le­ryjki jest jeszcze bardziej nie­zwy­kły niż z okien wieży. Za wodą le­żał Williamsburg, nie­gdyś spo­kojne pro­wincjo­na­lne mia­steczko, dzi­siaj dy­na­miczna część me­tro­po­lii, która za kilka mie­sięcy miała zo­stać ofi­cjalnie przy­łą­czona do Wielkiego No­wego Jorku. Na po­łu­dniu, znowu, most Bro­oklyński; da­lej, na po­łu­dnio­wym za­cho­dzie, nowe dra­pa­cze chmur przy Printing Ho­use Squ­are, a pod nami spie­nione, cza­rne fale rzeki…
I na­gle to zoba­czy­łem (...)

***

Nowy Jork, 1896 rok. Miastem wstrząsają makabryczne zabójstwa chłopców-prostytutek. Skorumpowani policjanci prowadzą oficjalne śledztwo, ale niezależnie od nich działa tajna grupa powołana przez Theodore'a Roosevelta, późniejszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Najważniejszy w tej grupie jest tytułowy alienista – dziś powiedzielibyśmy psychopatolog – Laszlo Kreizler, który wykorzystuje całą swą wiedzę, by przeniknąć najmroczniejsze zakamarki umysłu mordercy i w ten sposób wpaść na jego trop. 

„Alienista” – napisany zarówno w duchu klasycznych kryminałów, jak „Milczenie owiec” – znakomicie łączy elementy powieści historycznej, psychologicznej i thrillera, dając przy tym niesamowity obraz Nowego Jorku w epoce wielkich przemian.

Nowoczesny kryminał w historycznych dekoracjach. Zawojował czytelników na całym świecie! Na Netflixie serial nakręcony dla TNT na jego podstawie. W rolach głównych: Daniel Brühl, Luke Evans i Dakota Fanning!

Caleb Carr oprócz bestsellerowego „Alienisty” napisał również „Anioła ciemności” i „Miasteczko Surrender” – obie powieści nawiązują do wątków podjętych w „Alieniście”.

„Pierwszorzędna opowieść o zbrodni i karze”.
– Entertainment Weekly

„Caleb Carr zabiera nas w czasy, kiedy dopiero rodziło się nowoczesne dochodzenie kryminalne i dziennikarstwo śledcze”.
– The Detroit News



Dr Laszlo Kreizler (tom 1)




EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER











Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger