"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Kosmiczne marionetki Philip K. Dick

"Wiła się i walczyła; jej ciało było jednym wielkim bólem. Lepkie pajęczyny oplatały jej twarz i oczy, dławiły ją i oślepiały (...) Pająki wdarły się jej do ust, nosa; wszędzie, gdzie tylko mogły (...) Nie miała już oczu, nic czym mogłaby patrzeć ani czym krzyczeć. Wiedziała, że to koniec."

Bardzo mi się podobało. Świetna historia, trochę taka z hiperbolą, narracja prosta, ale przyjemna.
Nie przez wszystkie książki tego autora przebrnęłam, ale ta sprawiła mi dużą przyjemność:)

Powrót w rodzinne strony. Senne miasteczko, które... nie jest takie, jakie być powinno. Tajemnica, szok, groza, niedowierzanie. Koszmar.

Polecam!

MOJA OCENA: 8/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Peter Trilling przyglądał się spokojnie grupce dzieci, które bawiły się na podwórzu obok werandy. Były bardzo pochłonięte swoją zabawą. Mary pieczołowicie ugniatała brązowe bryły gliny, nadając im bliżej nie określone kształty. Noaks starał się zawzięcie jej dorównać. Dave i Walter skończyli już modelować swoje bryły i odpoczywali. Wtem Mary odrzuciła do tyłu czarne włosy, wyprężyła się i postawiła obok gotową figurkę glinianej kozy.
–Widzisz?-rzuciła.-A gdzie twoja?
Noaks zwiesił głowę. Jego ręce były zbyt powolne i toporne, aby nadążyć za jej zręcznymi palcami. Mary tymczasem zgniotła już swoją glinianą kozę i szybko przekształciła ją w konia.
–Spójrz na mój model – mruknął ochryple Noaks. Postawił na ogonie niezdarnie uformowany samolot i odpowiednio zabuczał zaślinionymi ustami.-Widzisz?
Niezły, co?
–Jest brzydki – parsknął Dave. – Spójrz na to – dodał i przesunął w pobli że psa Waltera swoją glinianą owcę.
Peter obserwował całą tę zabawę w milczeniu. Siedział skulony z dala od reszty dzieci, na dolnym stopniu schodów prowadzących na werandę, z rękoma zało-żonymi na piersi i szeroko otwartymi dużymi, brązowymi oczyma. Zmierzwione jasne włosy, o piaskowym odcieniu, zakrywały jego szerokie czoło. Policzki miał mocno opalone. Był drobny, szczupły, miał drugie ręce i nogi, kościstą szyję i dziwnie ukształtowane uszy. Był małomówny, lubił siedzieć na uboczu i obserwować innych.
–Co to takiego?– zapytał Noaks.
–Krowa – odparła Mary i uformowawszy nogi, postawiła swoją figurkę na ziemi obok samolotu Noaksa. Noaks spojrzał na krowę z podziwem i cofnął się, opierając rękę o swój samolot. Podniósł go i żałośnie wodził nim w powietrzu.
Doktor Meade i pani Trilling zeszli schodami pensjonatu. Peter odsunął się na bok, ustępując drogi doktorowi; starannie unikał kontaktu z jego nogawką w niebieskie drobne prążki i czarnymi połyskującymi butami.
–No – zawołał doktor Meade energicznie, zwracając się do swojej córki i spoglądając na zloty kieszonkowy zegarek-pora wracać do Domu Cieni.
–Czy nie mogłabym zostać?– zapytała Mary, wstając z ociąganiem.
Doktor Meade objął córkę z czułością.
–Chodź, moja mała wędrowniczko – powiedział. – Do samochodu. – Obrócił się do pani Trilling i rzekł do niej: – Nie ma się czego obawiać. To prawdopodobnie sprawa pyłku żarnowca. Właśnie teraz kwitnie.
–Te żółte krzewy? – zdziwiła się pani Trilling, wycierając łzawiące oczy.
Jej pulchna twarz była obrzmiała i zaczerwieniona, a oczy ledwie widoczne. – Ale w ubiegłym roku tego nie miałam.
–Alergie to dziwna rzecz – powiedział niejasno doktor Meade, żując koniuszek cygara.-Mary, powiedziałem ci przecież, żebyś wsiadła do samochodu. –Otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. – Proszę do mnie zadzwonić, pa-ni Trilling, jeśli te tabletki antyhistaminowe nie pomogą. Tak czy inaczej, będę prawdopodobnie dzisiaj wieczorem na kolacji.
Potakując i pocierając oczy, pani Trilling weszła z powrotem do pensjonatu, do gorącej kuchni pełnej nie pozmywanych talerzy po lunchu. Mary, z rękoma w kieszeniach dżinsów, ruszyła niechętnie w kierunku furgonetki.
–No i po naszej zabawie – mruknęła.
Peter zsunął się ze stopnia, na którym siedział.
–Teraz ja się pobawię – powiedział cicho.
Wziął pozostawioną przez Mary glinę i zaczął ją formować.

***
Gorące letnie słońce spowijało położone na wzgórzach farmy, kępy krzaków i drzew oraz samotnie rosnące cedry, wawrzyny i topole. I oczywiście sosny.
Opuszczali okręg Patrick i zbliżali się do Carroll, kierując się do położonego w jej sercu Beamer Knob. Droga, którą jechali, była mocno zaniedbana. Żółty lśniący packard krztusił się, z trudem wspinając się po stromych zboczach Wirginii.
–Ted, wracajmy-jęknęła Peggy Barton.– Mam już dosyć.
Odwróciła się i zaczęła grzebać za siedzeniem, szukając puszki piwa. Piwo było ciepłe. Wrzuciła je do torby i usadowiwszy się z powrotem w fotelu, oparła się o drzwi, zakładając ze złością ręce na piersi. Kropelki potu spływały jej po policzkach.
–Jeszcze nie teraz-mruknął Ted Barton. Opuścił szybę w drzwiczkach samochodu i spojrzał przed siebie z wyraźnym podnieceniem na twarzy. Słowa żony nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Cała jego uwaga skoncentrowana była na drodze rozciągającej się przed nimi i tym, co spodziewał się ujrzeć za następnymi wzgórzami.-To już niedaleko- dodał po chwili.
–Ty i to twoje cholerne miasto!
–Ciekawy jestem, jak ono teraz wygląda.Wiesz, Peg, to już osiemnaście lat.

Miałem zaledwie dziewięć lat, kiedy moja rodzina wyjechała do Richmond. Ciekaw jestem, czy jeszcze ktoś będzie mnie pamiętał. Ta stara nauczycielka, panna Baines. I ten Murzyn – ogrodnik, który pielęgnował naszą posesję. Doktor Dolan.
A także inni.
–Pewnie już nie żyją.-Peg wyprostowała się i nerwowo szarpnęła odpięty kołnierzyk swojej bluzki. Zlepione potem kosmyki ciemnych włosów oblepiały jej szyję; kropelki potu spływały po piersiach, po jasnej skórze. Zdjęła buty i pończochy, podwinęła rękawy. Jej spódnica była pomarszczona i brudna od pyłu.
Wokół samochodu brzęczały muchy; jedna z nich usiadła na jej połyskującym ramieniu i Peg uderzyła ją ze złością. Cóż za pomysł, żeby tak spędzać urlop!
Równie dobrze moglibyśmy zostać w Nowym Jorku i byłoby to samo, pomyślała.
Przynajmniej jest tam coś do picia.
Znajdujące się przed nimi wzgórza zaczęły gwałtownie rosnąć. Packard zwolnił, dławiąc się, a następnie przyśpieszył, kiedy Barton zmienił bieg. Olbrzymie szczyty wznosiły się na tle nieba, przypominając Appalachy. Oczy Bartona napełniły się podziwem na widok lasów i gór, majestatycznych szczytów, dolin i przełęczy, których nie spodziewał się kiedykolwiek jeszcze zobaczyć.
–Millgate leży na dnie niewielkiej doliny – mruknął. – Dookoła otaczają ją góry. To jedyna droga, która tam prowadzi, chyba że do tego czasu zbudowali inne. To maleńkie miasto, kochanie. Senne i zupełnie typowe, jak wiele innych tego rodzaju. Dwa sklepy z artykułami metalowymi, drogerie…
–A bary? Proszę, powiedz mi, że jest tam chociaż jeden porządny bar.
–Zaledwie kilka tysięcy mieszkańców. Niewiele samochodów. Okoliczne farmy są takie sobie. Ziemia jest tu zbyt skalista. Śnieg w zimie i potworne upały w lecie.
–Nie bujaj – mruknęła Peg. Jej zarumienione policzki pobladły, a obrzeże ust przybrało zielonkawy odcień. – Ted, czuję, że chyba dostanę choroby samochodowej.
–Zaraz będziemy na miejscu – powiedział uspokajająco Barton. Wychylił się przez okno, wyginając, jak tylko mógł, szyję, aby ogarnąć wzrokiem jak najwięcej krajobrazu. – O, jest ten stary dom na farmie! Pamiętam go. I tę boczną dróżkę – rzekł, skręcając z głównej drogi w boczną. – Jeszcze tylko to wzniesienie i jesteśmy na miejscu.
Packard przyśpieszył. Sunął pośród spalonych słońcem pól i walących się ogrodzeń. Droga była pełna wybojów i porośnięta zielskiem, w fatalnym stanie.
Wąska i pełna ostrych zakrętów.
Barton wciągnął głowę do środka.
–Wiedziałem, że tu trafię. – Zanurzył rękę w kieszeni płaszcza i wyjął z niej swój szczęśliwy kompas. – On mi w tym pomógł, Peg. Mój ojciec dał mi go, kiedy miałem osiem lat. Kupił go w sklepie jubilerskim Berga na ulicy Centralnej. Jedynym sklepie jubilerskim w Millgate. Nigdy mnie nie zawodzi.
Zawsze go noszę ze sobą i…
–Wiem -jęknęła Peg.– Słyszałam to już milion razy.
Barton z czułością odłożył srebrny kompas. Chwycił mocno kierownicę i wlepił wzrok przed siebie, jego podniecenie rosło w miarę zbliżania się do Millgate.
–Znam każdy centymetr tej drogi. Wiesz, Peg, pamiętam, jak kiedyś…
–Wiem, że pamiętasz. Mój Boże, tak bym chciała, żebyś wreszcie c o ś zapomniał.
Mam już dosyć słuchania szczegółów z twojego dzieciństwa, wszystkich tych radosnych opowieści o Millgate i Wirginii. Chwilami, jak to słyszę, chce mi się wręcz krzyczeć!
Droga skręcała stromo w dół, prosto w gruby obłok mgły. Z nogą na hamulcu Barton skierował packarda w dół i zaczął zjeżdżać.
–Oto jest- powiedział łagodnie.– Spójrz.
Pod nimi rozciągała się niewielka dolina zasnuta niebieską mgiełką. Wśród ciemnej zieleni wił się strumień niczym czarna wstęga. W oddali widać było misterną siatkę polnych dróg i skupiska domów przypominających kiście owoców.
Millgate we własnej postaci. Masywna, potężna niecka utworzona z gór otaczających szczelnie dolinę. Serce Bartona zabiło mocniej z podniecenia. Jego miasto…
Miasto, w którym się urodził, wyrósł i spędził dzieciństwo. Nigdy nie liczył, że jeszcze je kiedykolwiek zobaczy. Spędzali właśnie urlop i przejeżdżając przez Baltimore, wpadł nagle na ten pomysł. Szybki skręt przy Richmond… by zobaczyć jeszcze raz swoje Millgate, zobaczyć, jak się zmieniło…
Millgate majaczyło przed nimi. Skupiska zakurzonych brązowych domów i sklepy znajdujące się po obu stronach drogi. Szyldy. Stacja benzynowa. Kawiarnie.
Kilka moteli i zaparkowane samochody. Piwiarnia Zloty Blask. Packard minął drogerie, obskurny urząd pocztowy i nagle znalazł się na środku miasta.
Boczne ulice. Stare domy. Zaparkowane samochody. Bary i tanie hotele.Wol-no poruszający się ludzie. Farmerzy. Białe koszule właścicieli sklepów. Herbaciarnia.
Sklep meblowy. Dwa sklepy spożywcze. Duży targ, owoce i warzywa.
Barton zwolnił przed światłami ulicznymi. Skręcił w boczną ulicę i minął niewielką szkołę ogólnokształcącą. Kilkoro dzieci grało w koszykówkę na placu.
Potem minął jeszcze dalsze domy, większe i staranniej wykonane. Otyłą kobietę w średnim wieku, w zdefasonowanej sukni, która podlewała ogród. Stado koni.
–No?-rzuciła Peg.– Powiedz coś! Jakie są twoje wrażenia?
Barton nie odpowiedział. Trzymając jedną ręką kierownicę, wyjrzał przez okno; twarz miał bladą. Zbliżywszy się do bocznej uliczki, skręci! w prawo i wyjechał z powrotem na główną ulice.Wchwilę potem packard sunął ponownie miedzy drogeriami, barami, kafejkami i stacjami benzynowymi. Barton nadal milczał.
Peg przebiegł dreszcz niepokoju. Na twarzy swojego męża dostrzegła coś, co ją przestraszyło. Spojrzenie, którego nigdy wcześniej nie widziała.
–Co się stało? – zapytała. – Co, bardzo się zmieniło? Jest niepodobne do tamtego, które pamiętasz?
Usta Bartona drgnęły.
–Na to wygląda – mruknął ochryple. – Skręciłem w prawo… Przypominam sobie ten grzbiet górski i te wzgórza.
Peg chwyciła go za ramię.
–Ted, co się stało?
Twarz Bartona była jak z wosku.
–Nigdy wcześniej nie widziałem tego miasta – mruknął cicho. – Różni się całkowicie. – Obrócił się w stronę żony zdezorientowany i przestraszony.
–To nie Millgate, które pamiętam. To nie jest miasto, w którym się urodziłem i wychowałem!
Barton zatrzymał samochód. Trzęsącymi się rękoma otworzył drzwi i zeskoczył na rozgrzaną nawierzchnię drogi.
Wszystko tu było mu nie znane. Dziwnie obce. To miasto to nie Millgate, które znał. Czuł wyraźną różnicę. Nigdy w życiu tu nie był.
Ów sklep z towarami żelaznymi obok baru. Był to stary, walący się drewniany budynek z łuszczącą się żółtą farbą. Barton mógł nawet dostrzec szczegóły wnętrza, uprząż, różne przedmioty używane na farmie, narzędzia, puszki farby, pożółkłe kalendarze na ścianach. Za poplamioną przez muchy szybą leżały worki z nawozami i środki do opryskiwania roślin. Pajęczyny. Pogięte tekturowe reklamy.
Był to stary sklep… stary jak diabli.
Barton pociągnął zardzewiałe drzwi i otworzywszy je, wszedł do środka. Zasuszony staruszek siedział w cieniu za ladą niczym przyczajony pająk.Widać było tylko druciane okulary, kamizelkę i szelki. Otaczały go kartki papieru i ołówki.
Wewnątrz było chłodno: panował półmrok i ogólny nieład. Barton przeszedł między rzędami zakurzonych towarów i podszedł do niego. Serce waliło mu jak młotem.
–Niech pan posłucha-zaskrzeczał Barton.
Stary mężczyzna spojrzał na niego znad okularów.
–Potrzebuje pan czegoś?– zapytał.
–Jak długo pan już tu jest?
Mężczyzna uniósł brwi.
–Co pan ma na myśli? – zapytał.-Ten sklep! To miejsce!
–Jak długo pan już tu jest?
Staruszek milczał przez chwilę, następnie podniósł guzowatą rękę i wskazał na tabliczkę na starym mosiężnym automacie kasowym: 1927. Sklep został otwarty dwadzieścia sześć lat temu.
Dwadzieścia sześć lat temu Barton miał rok. A więc sklep stał tu, kiedy dorastał.
Kiedy dorastał jako dziecko w Millgate. Nigdy przedtem go nie widział. Ani tego mężczyzny.
–Jak długo mieszka pan w Millgate? – nalegał Barton.
–Od czterdziestu lat.
–Poznaje mnie pan?
Stary człowiek chrząknął z niezadowoleniem.
–Nigdy pana nie widziałem-odparł. Zapadł w posępne milczenie i nerwowo zaczął ignorować Bartona.
–Jestem Ted Barton. Syn Joe Bartona. Pamięta pan Joe Bartona? Taki rosły facet z szerokimi barami i czarnymi włosami? Mieszkaliśmy na ulicy Sosnowej.
Mieliśmy tam dom. Nie pamięta mnie pan? – Ogarnął go nagły strach. – Ten stary park! Gdzie on się podział? Często się tam bawiłem. Pamiętam, że stała tam armata z czasów wojny secesyjnej. A szkoła przy ulicy Douglasa – kiedy ją zburzyli? Bazar mięsny pani Staży – co się stało z panią Staży? Nie żyje?
Staruszek podniósł się wolno ze stołka.–Chyba dostał pan udaru słonecznego, młody człowieku. Nie ma tu żadnej ulicy Sosnowej. Nie ma.
–Zmienili nazwę?-zapytał Barton zdezorientowany.
Stary człowiek oparł pożółkłe ręce na ladzie i spojrzał wyzywająco na Bartona.
–Mieszkam tu od czterdziestu lat – powiedział. – Jeszcze pana nie było na świecie, jak tu przybyłem. Nigdy tu nie było ulicy Sosnowej ani Douglasa. Jest tu niewielki park, ale zbyt mały, aby go w ogóle nazywać parkiem. Może był pan za długo na słońcu. Lepiej będzie, jeśli się pan położy. – Spojrzał na Bartona podejrzliwie i z lękiem. – Niech pan pójdzie do doktora Meade’a. Coś się panu poplątało.
Zdezorientowany Barton opuścił sklep. Jaskrawe słońce oblało go blaskiem, kiedy stanął na chodniku. Poszedł nim, trzymając ręce w kieszeni. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się mały stary sklep spożywczy. Wytężył pamięć. Co tam mogło wtedy być? Coś innego. Na pewno nie spożywczy. Co tam było?…
Sklep obuwniczy. Buty, siodła, wyroby skórzane. Tak, to było to.Wyroby Skórzane Doyle’a. Garbowane skóry. Torby podróżne. Barton kupił tam kiedyś pas, prezent dla ojca.
Przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył do sklepu spożywczego. Nad poukładanymi starannie stosami owoców i warzyw krążyły brzęczące muchy. Zakurzone puszki z jedzeniem. Bucząca lodówka z tyłu. Druciany kosz z jajkami.
Otyła kobieta w średnim wieku skinęła uprzejmie do niego.
–Dobry. Czym mogę służyć?
Jej uśmiech był sympatyczny.
–Przepraszam, że panią niepokoję-powiedział ochrypłym głosem Barton.
–Kiedyś mieszkałem w tym mieście. Szukam pewnej rzeczy. Pewnego miejsca.
–Miejsca? Jakiego miejsca?
–Sklepu.-Z obawą wypowiadał słowa.-Wyroby Skórzane Doyle’a. Czy ta nazwa coś pani mówi?
Na twarzy kobiety odmalowało się zakłopotanie.
–Gdzie on był? Na ulicy Jeffersona?
–Nie-mruknął Barton.-Nie, tu na Centralnej. Tu, w tym miejscu, gdzie właśnie stoję.
Wyraz zakłopotania na twarzy kobiety przemienił się w strach.
–Nie rozumiem, proszę pana. Mieszkam tu od dziecka. Moja rodzina postawiła ten dom i założyła sklep w 1889 roku. Mieszkam tu całe życie.
Barton wycofał się w kierunku drzwi.
–Rozumiem- rzucił.
Zaniepokojona właścicielka sklepu podążyła za nim.
–Może pomylił pan miejsca. Może chodzi o inne miasto. Jak dawno, powiedział pan…
Jej głos zamilkł, kiedy Barton znalazł się na ulicy. Podszedł do drogowskazu i przeczytał go bezwiednie. Ulica Jeffersona.
A wiec to nie była Centralna. Był na złej ulicy. Nagle zabłysła w nim nadzieja.
Na pewno pomylił ulice. Sklep Doyle’a był na Centralnej, a to była ulica Jeffersona. Rozejrzał się szybko dookoła. Gdzie może być Centralna? Zaczął biec, najpierw wolno, potem coraz szybciej. Po obu jej stronach stały ponure bary, walące się hotele i sklepy tytoniowe.
Zatrzymał przechodnia.
–Gdzie tu jest ulica Centralna? – rzucił niecierpliwie. – Szukam ulicy Centralnej. Chyba się zgubiłem.
Szczupła, pociągła twarz przechodnia wyrażała podejrzliwość.
–Odejdź pan – powiedział przechodzień i czym prędzej się oddalił. Jakiś pijany włóczęga oparty o spaloną promieniami słonecznymi ścianę baru zaśmiał się głośno.
Barton potknął się ze strachu. Zatrzymał następną osobę, młodą dziewczynę śpieszącą z jakąś paczką pod pachą.
–Centralna! – sapnął. – Gdzie jest ulica Centralna? Dziewczyna oddaliła się szybko, chichocząc. Kilka metrów dalej zatrzymała się i krzyknęła do niego: -Tu nie ma takiej ulicy!
–Nie ma ulicy Centralnej – mruknęła starsza kobieta, potrząsając głową, kiedy mijała Bartona. Inni potwierdzili to, nie zwalniając nawet kroku.
Pijak zaśmiał się znowu, a potem beknął.
–Nie ma Centralnej – wymamrotał. – Oni wszyscy mówią panu prawdę.
Wszyscy wiedzą, że tu nie ma takiej ulicy.
–Musi być – odparł z rozpaczą Barton. – Musi być!
Stanął na wprost domu, w którym się urodził. Tylko że to już nie był ten dom, lecz duży hotel zamiast małego, biało-czerwonego parterowego domku. Poza tym ulica nazywała się nie Sosnowa, lecz Fairmounta.
Podszedł do redakcji gazety. Nie była to już „MillgateWeekly”; teraz nazywała się „Millgate Times”. Nie był to także szary betonowy budynek, lecz pożółkły, chylący się ze starości piętrowy dom z desek i papy. Dawniej musiał to być budynek mieszkalny.
Barton wszedł do środka.
–Czym mogę służyć? – zapytał przyjaźnie młody człowiek siedzący za kontuarem. – Chce pan zamieścić ogłoszenie? – Wyciągnął blok papieru. – Może chodzi o prenumeratę?
–Chodzi mi o informację-odrzekł Barton.-Chciałbym zerknąć do dawnych roczników. Interesuje mnie czerwiec 1926 roku.
Młody człowiek zamrugał. Był sympatycznym grubaskiem w białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Miał starannie przycięte paznokcie i równie starannie zaprasowane spodnie.
–Rok 1926? Obawiam się, że wszystko, co ma więcej niż rok, jest…
–Niech pan sprawdzi. – Barton zazgrzytał zębami. Rzucił na kontuar dziesięciodolarówkę.– Proszę się pośpieszyć!
Młodzieniec przełknął wymownie ślinę, zawahał się przez moment, a następnie pomknął przez drzwi na zaplecze niczym przestraszony szczur.
Barton usiadł przy stole i zapalił papierosa. Kiedy zgasił niedopałek i przypalał następnego, młodzieniec wrócił; miał zarumienioną twarz i sapał, niosąc masywną księgę.
–Jest – stęknął i położył ją z hukiem na stole, a potem wyprostował się z ulgą. – Czy coś jeszcze chce pan zobaczyć? Tylko…
–W porządku-chrząknął Barton.
Trzęsącymi się palcami zaczął przewracać stare pożółkłe stronice. 16 czerwca 1926 roku. Dzień jego urodzin. Znalazł go, odszukał kolumnę urodzin i zgonów i przebiegł ją wzrokiem w pośpiechu.
Było tam. Czarne drukowane pismo na pożółkłym papierze. Wodził wzdłuż niego palcami i poruszał bezdźwięcznie ustami. Podali imię jego ojca jako Donald, a nie Joe. Także adres był niewłaściwy. Fairmounta 1386, zamiast Sosnowa 1724. Imię matki figurowało jako Sarah, a nie Ruth. Ale najważniejsze było tam.
Theodore Barton, 3050 gramów wagi, Szpital Okręgowy. Ale i tu wkradł się błąd.
Wszystko było pokręcone, pomieszane.
Zamknął ów rocznik i odniósł go na kontuar.
–Chciałbym jeszcze jeden. Proszę mi przynieść gazety z października 19roku.
–Się robi-rzekł młodzieniec.
Nie zwlekając, wyszedł na zaplecze. Po chwili był z powrotem.
Październik 1935 roku. Rok, w którym jego rodzina sprzedała dom i wyjechała razem z nim. Wyjechali do Richmond. Barton usiadł na powrót przy stole i wolno przewracał stronice. Pod datą 9 października znalazł swoje nazwisko. Szybko przebiegł wzrokiem stronicę… Serce mu zamarło. Wszystko znieruchomiało. Poczuł nagle, jakby zatrzymał się czas i wszystko zastygło w bezruchu (...)


***

Ted Burton przed laty wyjechał z rodzinnego miasteczka. Teraz chce odwiedzić stare kąty, spotkać dawnych znajomych, odświeżyć wspomnienia z dzieciństwa. Jednakże Millgate w Wirginii nie jest tym miejscem, które zachował w pamięci. Jest obce. Inne są ulice, inne domy, inne sklepy, inna gazeta co dnia przekazuje mieszkańcom wieści ze świata. Co najgorsze, nikt nie pamięta Teda, ludzie zachowują się tak, jakby nigdy nie istniał. To jeszcze nie wszystko: z Millgate nie można wyjechać, tajemnicza bariera odgradza bowiem miasto od reszty świata; spacerują po nim, przenikając przez ściany, istoty przypominające duchy, zwane Wędrowcami, nad doliną zaś, w której jest położone, majaczą dwie olbrzymie sylwetki zwarte w, zdawałoby się, odwiecznym starciu.

W Millgate rzeczywistość kryje się za zasłoną iluzji, a Ted trafił na arenę trwającego od zarania dziejów starcia dobra ze złem.









Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger