"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Chłodny dotyk Albert Sánchez Piñol

"Nigdy nie jesteśmy wystarczająco daleko od tych, których nienawidzimy. Na tej samej zasadzie przypuszczalnie nigdy nie będziemy dostatecznie blisko tych, których kochamy. Kiedy wsiadałem na statek, znałem już tę straszną prawdę. Ale są zasady zasługujące na naszą uwagę i takie, z którymi nie warto dyskutować."

Jest klimat, jest moc. To taka lepsza odmiana (moim zdaniem) Kształtu wody.
Stary irlandzki bojownik o niepodległość, pozbawiony motywacji do dalszej egzystencji, postanawia uciec od społeczeństwa.
Akceptuje on ofertę pracy jak meteorolog, mającej trwać rok,  na zapomnianej, bezludnej  wyspie w środku Oceanu Atlantyckiego, z dala od wszelkich szlaków żeglugi.
Prawdziwe pustkowie, nie tylko morskie.
Na tej wyspie jest tylko jeden mieszkaniec, oficer sygnałowy Batís Caffó, który ignoruje przybysza. Tak więc bohater jest skazany na samotność - tak jak chciał.
Jednak już pierwszej nocy okazuje się, że wyspa może i jest bezludna, ale nie jest niezamieszkała...

Po zmroku ukazuje swe prawdziwe oblicze i prawowitych jej mieszkańców...

Narracja, choć dość wymagająca przez wzgląd na język i (chyba) narodowość autora, trzyma klimat i poczucie zagrożenia, odosobnienia, tajemnicy, samotności i grozy.
Świetnie też ukazuje wewnętrzną walkę głównego bohatera.

Ekranizacja prawie idealna z książką, przynajmniej, jeśli chodzi o atmosferę. 

Horrorexpres - dzięki za wrzutkę filmu!

MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!


Nigdy nie jesteśmy wystarczająco daleko od tych, których nienawidzimy. Na tej
samej zasadzie przypuszczalnie nigdy nie będziemy dostatecznie blisko tych, których kochamy. Kiedy wsiadałem na statek, znałem już tę straszną prawdę. Ale są zasady zasługujące na naszą uwagę i takie, z którymi nie warto dyskutować.
Po raz pierwszy wyspa ukazała się nam o świcie. Trzydzieści trzy dni temu delfiny przestały płynąć za rufą; od dziewiętnastu dni wypuszczaliśmy obłoki pary przy każdym oddechu. Szkoccy marynarze włożyli długie do łokcia rękawice i gęste futra, w których wyglądali jak morsy. Senegalczycy w tych zimnych szerokościach geograficznych przeżywali prawdziwe katusze. Kapitan pozwalał im smarować czoło i policzki ochronną warstwą tłuszczu, który później dostawał się do oczu. Kapały im łzy, ale nigdy się nie skarżyli.
– Oto pańska wyspa. Niech pan patrzy, tam na horyzoncie – powiedział kapitan.
Nie mogłem jej dostrzec. Widziałem tylko ciągle to samo zimne morze, przysłonięte tu i ówdzie chmurami. Choć byliśmy daleko na południu, jak dotąd nie pojawiły się groźne zarysy gór lodowych i nie urozmaiciły nam podróży. Ani śladu brył lodu, żadnego dryfującego kolosa, żadnego widowiska natury. Znosiliśmy niedogodności południa, a ono nie chciało do nas przemówić wielkim głosem. A więc mój cel znajdował się na nieprzekraczalnej granicy wiecznego lodu. Kapitan podał mi lornetkę. 
- A teraz? Widzi pan? 
Tak, teraz ją widziałem. 
Ziemia wciśnięta pomiędzy szarość oceanu i szarość nieba, otoczona pierścieniem białej piany. Tylko tyle. Musiałem czekać jeszcze godzinę. Później, w miarę jak się zbliżaliśmy, kontury stawały się coraz lepiej widoczne.
Oto moje przyszłe siedlisko. 
Wyspa na długość mierzyła najwyżej półtora kilometra i miała kształt litery L. Na północnym krańcu, na granitowej skale, wznosiła się latarnia morska, wysoka jak dzwonnica. Sama w sobie nie wydawałaby się może imponująca, ale niewielkie rozmiary wyspy nadawały jej masywność budowli megalitycznej. Na południu, u podstawy litery L, znajdowało się nieco mniejsze wzniesienie, a na nim stacja meteorologiczna, czyli mój dom. 
Między tymi dwoma budynkami rozciągało się coś w rodzaju wąskiej doliny, porośniętej roślinnością lubiącą wilgoć. Drzewa rosły w stadzie, jak zwierzęta, które się cisną, szukając dla bezpieczeństwa bliskości sąsiednich ciał. Porastał je dziwny mech, gęstszy niż dzikie zarośla, wysoki do kolan, który brudził drzewa plamami w trzech kolorach: niebieskim, fioletowym i czarnym.
Wyspa była otoczona rafami, wystającymi gdzieniegdzie z wody. Z tego powodu
nie można było rzucić kotwicy w odległości mniejszej niż trzysta metrów od jedynej na tej wyspie plaży, rozciągającej się przed samym domem. Nie pozostawało więc nic innego, jak załadować się z całym dobytkiem do szalupy. 
Kapitan wyświadczył mi całkiem bezinteresowną uprzejmość, wychodząc ze mną na ląd, choć nie musiał tego robić. Podczas długiej podróży udało nam się jednak osiągnąć ów bliski stopień zażyłości, jaki czasem pojawia się między przedstawicielami różnych pokoleń. Pochodził z którejś z portowych dzielnic Hamburga, choć później wybrał sobie na ojczyznę Danię. 
Jego znakiem szczególnym były oczy. Kiedy wpatrywał się w kogoś, wszystko inne traciło znaczenie. Ludzi oceniał z wnikliwością entomologa, a sytuacje ze znawstwem eksperta. Niektórzy brali to za surowość. Mnie się wydaje, że w ten sposób wprowadzał w życie zasady tolerancji, głęboko ukryte w zakamarkach duszy. Nigdy by nie wyznał miłości bliźniego słowami, ale poświęcał mu wszystkie swoje czyny. Zawsze mnie traktował z uprzejmością zawodowego kata. Gdyby mógł coś dla mnie zrobić, zrobiłby to na pewno.
Kimże ja w końcu byłem? Mężczyzną raczej młodym niż dojrzałym, oddelegowanym na maleńką wyspę, smaganą polarnymi wiatrami. Miałem tam spędzić dwanaście miesięcy w samotności, jak wygnaniec, z dala od cywilizacji, wykonując pracę równie monotonną, co nieistotną, polegającą na zapisywaniu siły, kierunku i częstotliwości wiatrów, zgodnie z międzynarodowymi umowami żeglugi morskiej. 
Owszem, pensja była całkiem niezła. 
Ale nikt by się nie podjął takiej pracy dla pieniędzy.
Dotarliśmy na plażę z kapitanem i ośmiu marynarzami w czterech szalupach. Wyładowanie aprowizacji na cały rok, a do tego jeszcze skrzyń z moimi rzeczami, musiało trochę potrwać. Miałem sporo książek. Wiedziałem, że czasu będę miał aż nadto, i chciałem zająć umysł lekturami, na które nie mogłem sobie pozwolić w ostatnich latach.
- No, to jesteśmy – powiedział kapitan, kiedy już zorientował się, że wyładunek nie pójdzie tak szybko. 
Wyszliśmy obaj na piaszczystą plażę. Do domu prowadziła wspinająca się pod górę ścieżka. Poprzedni mieszkaniec z braku lepszego zajęcia wyposażył ją w poręcz z wypolerowanych kawałków drewna, wyrzuconych na morski brzeg, wbijając je po prostu w ziemię. Tak, to było logiczne skojarzenie. Trudno uwierzyć, ale dopiero ten szczegół naprowadził mnie na myśl o moim poprzedniku. Tamten człowiek był kimś konkretnym; widziałem właśnie jeden z efektów jego oddziaływania na świat, nieważne, że dość przypadkowy. Myśląc o nim, powiedziałem:
– To dziwne, że poprzedni meteorolog nie wyszedł nam na spotkanie. Powinien być zadowolony, że go zastąpimy na posterunku.
Jak zwykle w moich rozmowach z kapitanem i tym razem zaraz musiałem ugryźć się w język – jego myśli zawsze o moment wyprzedzały moje. 
Staliśmy już przed domem.
Spadzisty dach, pokryty łupkowymi dachówkami, i ściany z czerwonej cegły składały się na konstrukcję pozbawioną wdzięku i proporcji. W Alpach tak mogłoby wyglądać górskie schronisko albo leśna pustelnia czy wartownia.
Kapitan stał nieruchomo, nie podejmując na razie żadnego działania. Tylko wzrokiem dokonywał inspekcji, jakby wietrzył niebezpieczeństwo. 
Zdałem się całkowicie na jego inicjatywę. 
Poranny wiatr poruszał gałęziami drzew, rosnących przy czterech rogach domu, kanadyjskich dębów czy czegoś w tym rodzaju. Dokuczał mi chłód, choć nie było mrozu. Rzucał się w oczy stan opuszczenia, mimo że trudno byłoby sprecyzować, na czym polegał. Problem był nie w tym, co tam widzieliśmy, ale w tym, czego brakowało. 
Gdzie mógł się podziewać oficer? 
Czy zajmowały go właśnie teraz jakieś obowiązki zawodowe gdzieś w okolicy?
Może wybrał się na spacer?
Powoli zaczynałem dostrzegać złe znaki. 
Okna były małe, kwadraty szyb – dużej grubości. Otwarte drewniane okiennice kołysały się na wietrze. Nie robiło to dobrego wrażenia. Okrążając dom z tyłu, zauważyliśmy ślady po ogrodzie, którego krańce wyznaczały wkopane do połowy głazy. Ale większość roślin nie przeżyła – można by pomyśleć, że stratował je tabun słoni.
Kapitan wykonał dobrze mi znany gest, unosząc w górę brodę. Chyba go lekko uwierał kołnierz niebieskiego szynela. Potem pchnął drzwi, które zazgrzytały z gniewem, jakby broniły przed profanacją grób faraona. Gdyby mogły mówić, ten zgrzyt oznaczałby: „Wejdźcie, jeśli chcecie, ale na własną odpowiedzialność”. 
Dobrze, weszliśmy.
To, co się ukazało naszym oczom, było jak ilustracja kronik odkrywców Afryki –
trzeba by inwazji armii mrówek tropikalnych, żeby tak dokładnie usunąć wszelkie ślady życia, pozostawiając same przedmioty. 
Jednoizbowe pomieszczenie przedstawiało obraz raczej opuszczenia niż zniszczenia. Łóżko stało na swoim miejscu, również kominek i stos drewna, tylko stół się przewrócił. Ocalał barometr rtęciowy, a znikły narzędzia kuchenne. Nie wiem, czemu akurat ten szczegół wydał mi się niezwykle intrygujący. Nie widać było ani rzeczy osobistych mojego poprzednika, ani narzędzi pracy. Jednak ten brak był raczej efektem jakiegoś dziwnego szaleństwa niż kataklizmu natury. 
Pomimo opłakanego stanu miejsce nadawało się do zamieszkania. Z zewnątrz dochodził szum fal.
– Gdzie mamy zostawić rzeczy pana oficera od klimatu i wiatrów? – zapytał Senegalczyk Sow, jeden z marynarzy, którzy właśnie dotarli z plaży z moim bagażem.
– Tu, w środku, wszystko jedno gdzie – odpowiedziałem energicznie, starając się ukryć przestrach spowodowany zaskoczeniem. Kapitan wyładował na marynarzach swoje niezadowolenie z powodu zastanej sytuacji:
– Sow, dopilnuj, proszę, żeby chłopcy szybko uprzątnęli ten bałagan.
Podczas gdy mężczyźni zajmowali się ustawianiem i porządkowaniem skrzyń, kapitan zasugerował, żeby przejść się do latarni.
– Może tam znajdziemy pańskiego poprzednika – powiedział, kiedy już się upewnił, że nie mogą nas usłyszeć marynarze.
Słyszał, że latarnia jest zamieszkana. Nie pamiętał dokładnie, czy należy do Holendrów, do Francuzów czy do jeszcze jakiejś innej nacji, ale na pewno ktoś się do niej przyznawał. Latarnik był sąsiadem meteorologa i byłoby logiczne, gdyby w tych okolicznościach nawiązali przyjacielskie stosunki. Ale to tylko przypuszczenie, a nie nadzieja. Próba odnalezienia nieobecnego oficera, niewyjaśniająca jednak opłakanego stanu domu. Tak czy inaczej, należało tam pójść.
Pamiętam niepokój, jaki odczuwałem podczas owej krótkiej wędrówki.
Przypuszczam, że jego główną przyczyną był mój ówczesny stan ducha. Na dodatek las, przez który przechodziliśmy, nie bardzo pasował do tego, co się zwykło rozumieć przez to pojęcie. Ścieżka wydeptana przez człowieka prowadziła prosto do latarni. Skręcała tylko w miejscach, gdzie zdradziecki mech krył błotniste dziury i czarne kałuże. Zaraz za drzewami zaczynało się morze, którego szum dosięgał nas monotonnym rytmem.
Najgorsza była cisza, a raczej brak dźwięków. 
Nie słyszeliśmy odgłosów, które zwykle kojarzą się z lasem; nie było tu ptaków ani brzęczących owadów. Pnie drzew, całkiem pokaźnych rozmiarów, rosły wykrzywione podmuchami wiatru. Oglądany z perspektywy statku, las sprawiał wrażenie zbitej masy, ale często z powodu odległości mylnie oceniamy zagęszczenie ludzi czy roślin. 
Tym razem nie było to złudzenie. 
Drzewa rosły tak blisko siebie, że chwilami trudno było rozstrzygnąć, czy to dwa konary wyrastają z jednego pnia, czy chodzi o dwa różne drzewa. Drogę utrudniały sączące się tu i ówdzie niewielkie strumyki, skutek roztopów. Można je było przesadzić jednym susem.
Wierzchołek latarni wyłonił się nagle, odcinając się ponad koronami najwyższych
drzew. Droga urwała się tuż za lasem. Zobaczyliśmy gołą granitową skałę, na której wznosiła się budowla. Z trzech stron otaczał ją ocean. Przy silnym przypływie fale musiały ją gwałtownie atakować. Ale nieznany architekt wiedział, co robi. Okrągła, masywna powierzchnia dzielnie stawiająca opór uderzeniom morza, wąski balkon otoczony zardzewiałą balustradą, pięć równomiernie usytuowanych otworów strzelniczych, jak w średniowiecznej fortecy, i ostro zwieńczona kopuła. Nie wiadomo tylko, do czego służyły dodatkowe konstrukcje wokół balkonu – ustawione na sztorc kołki i kije. 
Rusztowanie do remontu? 
To nie był odpowiedni czas, żeby się dłużej nad tym zastanawiać.
– Halo! Halo! Halo! – wykrzykiwał kapitan, uderzając pięścią w żelazne drzwi. Nie słyszeliśmy żadnej odpowiedzi, ale pod naciskiem solidne żelazo ustąpiło. Jak się okazało, drzwi nie były zamknięte. Wyglądały bardzo solidnie – grube na szerokość dłoni, a jeszcze do tego wzmocnione stalowymi nitami. Ciężkie i wielkie, stawiały opór i trzeba było siły nas obu, by dostać się do środka. Przenikające przez szczeliny słabe światło, odbijające się od smug białego wapna na wklęsłych ścianach, nadawało wnętrzu charakter katedry. Wreszcie dostrzegliśmy prowadzące w górę kręte schody, blisko kamiennego muru. Najwyraźniej dolne pomieszczenie pełniło funkcję magazynu, w którym zgromadzono sporą ilość zapasów i narzędzi.
Kapitan mruknął pod nosem coś niezrozumiałego i zdecydowanym krokiem zaczął wchodzić na górę. Dziewięćdziesiąt sześć stopni kończyło się drewnianą klapą, która stanowiła część podłogi następnego poziomu. Wystarczyło ją podnieść i już byliśmy w środku.
I rzeczywiście, znajdowało się tam pomieszczenie, całkiem ciepłe i przyzwoite. Środek tej niemal doskonale okrągłej przestrzeni zajmował piec z kominem w kształcie dzwonu. Jedna tylko ściana z drzwiami zakłócała sferyczność tego miejsca. Za nią mogła być kuchnia. 
Dalszy ciąg schodów prowadził do kolejnego pomieszczenia na górze, gdzie musiał się mieścić mechanizm latarni. Jak dotąd wszystko było do przyjęcia; niepokojący był sam sposób uporządkowania tego miejsca.
Nie wiedzieć czemu, przedmioty, które zwykle kładzie się na półkach lub w szufladach, tu ułożone były na podłodze, wzdłuż ścian. Na każdej skrzynce, otwartej czy zamkniętej, leżał osobny przycisk. Na przykład: buty w zamkniętym pudełku, a na pudełku jeszcze kawałek węgla. Albo: okrągła, półmetrowej wysokości bańka po ropie, wypełniona brudną bielizną, a na niej polano jako przycisk. I węgiel, i drewno nie bardzo się sprawdzały w roli przykrywki – nie tłumiły smrodu, jeśli taki był cel. Można by pomyśleć, że właściciel bał się, by zawartość tych pojemników nie uniosła się w górę, jak chmara ptaków, lekceważąc siłę ciężkości, i dlatego chronił swoje skarby, obciążając je pokaźnym ciężarem.
I wreszcie łóżko. Stare, z żelaznymi prętami u wezgłowia. Na nim, pod trzema grubymi kocami, leżał człowiek (...)

***

Na zagubioną wysepkę w rejonie Antarktydy przybywa z roczną misją meteorolog - irlandzki bojownik, który pragnie uciec od przeszłości. Jedynym jego towarzyszem ma być na wpół zdziczały, wrogo nastawiony latarnik. Nadchodzi noc i obaj mężczyźni muszą się jednak stać sprzymierzeńcami, jeśli chcą przeżyć. Z wody wyłaniają się bowiem wodne stwory, Citaukowie, przypuszczając okrutny atak.


Rozpoczyna się walka na śmierć i życie. Tymczasem w latarni pojawia się przedstawicielka krwiożerczego plemienia, Aneris. Nienawiść, strach i namiętność splatają się ze sobą w scenerii zimnej, nagiej, atlantyckiej wyspy. Zacierają się granice między barbarzyństwem a cywilizacją, tracą wyrazistość utarte pojęcia obcości i bliskości, rozumu i pasji. Na nowo trzeba określić cechy, które przesądzają o ludzkiej kondycji i zrewidować swój sposób postrzegania rzeczywistości.

Powieść tę krytyka próbuje zaliczyć do gatunku fantasy lub szuka jej korzeni w dziewiętnastowiecznej literaturze przygodowej, sam autor zaś odżegnuje się od pochopnych klasyfikacji, podkreślając pierwszorzędne znaczenie motywu obcości, niezrozumienia, niemożności nawiązania relacji między ludźmi. Ostatecznej oceny dokonają czytelnicy, którym lektura dostarczy bez wątpienia intensywnych doznań. Z wrażenia chłodnego dotyku naprawdę trudno się otrząsnąć.







EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER











Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger