"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Strach Jozef Karika

"... dzieciństwo dogoni każdego, zwłaszcza jeśli w najmłodszych latach poparzy go mróz."

Papierowe upiorne zmasakrowane zimowe dzieci...

Pomysł świetny. Klimat też jest, iście zimowy, mroźny i grozotwórczy.
Horror.
Ale...
W moim odczuciu historia pozuje jedynie na straszną. Dlaczego? Bo nie ma duszy. 
Narracja sztuczna i chaotyczna, ale jeszcze do zniesienia, gdyby nie tragiczne i oderwane od rzeczywistych zdarzeń dialogi, nieadekwatne reakcje, hiperbole wstawiane na każdym kroku, mające chyba podkręcić tą tajemniczość, podkręcają jedynie jej sztuczność.
Najbardziej chyba trafiona w tym wszystkim jest koncepcja opowieści oraz wspomnienia historyka z 1929 roku.

Wypalony trzydziestolatek powraca do rodzinnej miejscowości u podnóża gór i do wspomnień z traumatycznego dzieciństwa - w wyjątkowo mroźne zimy zawsze tam ginęły dzieci. Wraz z przyjaciółmi musi zmierzyć się nie tylko ze tajemniczą i przerażającą nieznaną siłą, ale także z cieniami własnej przeszłości...

Mimo wszystko polecam, nie należy obojętnie przejść obok tej historii.

MOJA OCENA: 6/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

DRZWI MIESZKANIA RODZICÓW otworzyły się tak lekko, jakby wkroczenie na teren, z którego przez całe dzieciństwo pragnąłem uciec, nie było niczym trudnym. Parkiet w przedpokoju zaskrzypiał – nawet teraz, po latach, pamiętałem ten dźwięk. Przemawiał do mnie codziennie, dopóki w wieku osiemnastu lat nie wyjechałem do internatu. Później przyjeżdżałem tu rzadko, tylko jeśli naprawdę musiałem, na przykład na pogrzeb matki. Ale nawet wtedy nie zostałem na dłużej – zaraz po powrocie ze stypy ojciec włączył telewizor i, gryząc cebulę, całą swoją uwagę skupił na jakimś teleturnieju. Płakać zaczął dopiero w nocy, kiedy był pewny, że śpię. Zamknął się w łazience i najpierw chwilę pochlipał, a potem zaczął szlochać (starał się, żebym niczego nie usłyszał, to było dla niego najważniejsze).

Nawet nie ściągnąłem butów, odłożyłem torbę na podłogę w przedpokoju i poszedłem prosto do kuchni, żeby otworzyć okno. W niewietrzonym mieszkaniu unosił się smród cebuli. Nienawidziłem go, przez chwilę nawet z obawą zastanawiałem się, czy nie przesiąkły nim ściany. Na szczęście po chwili mroźne powietrze pachnące śniegiem i pobliskim lasem wyparło stęchliznę. Kiedy tylko ten przeklęty fetor cebuli zniknął, odżyłem.

Wróciłem do przedpokoju, zdjąłem buty i zrzuciłem z siebie grubą kurtkę. Dopiero teraz zacząłem trząść się z zimna. W mieszkaniu panował chłód nie tylko z powodu otwartego okna w kuchni. Ojciec od ponad roku mieszkał w domu opieki, a kaloryfery nie grzały – były ustawione na kilka stopni powyżej zera, żeby tylko nie zamarzły. Poprosiłem o to sąsiadkę, kiedy zeszłej zimy zadzwoniła do mnie do Żyliny z wiadomością, że ojca zabrali lekarze. Nie odwiedziłem go tam ani razu. Już bardziej interesowało mnie puste mieszkanie. Nie wiedziałem, co z nim zrobić, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiałem – nie miałem na to czasu. Od tamtej pory jednak co miesiąc płaciłem za ogrzewanie i prąd, jakbym przeczuwał, jak skończy się moje życie w Żylinie i podświadomie przygotowywał sobie miejsce do ewakuacji.

Na wspomnienie Livii ścisnęło mi się gardło i poczułem ucisk w klatce piersiowej. Już od kilku tygodni przeczuwałem, że coś się stanie, że coś jest nie w porządku. Niby wszystko było po staremu: mieszkaliśmy razem, kochaliśmy się i dogadywaliśmy, ale gdzieś w głębi każde z nas żyło już samotnie.

Wybrała sobie doskonały moment, to trzeba przyznać. Nigdy wcześniej nie bywała wyrachowana, może tym razem również nie zrobiła tego celowo. Po prostu nie wytrzymała, słowa same wypłynęły jej z ust, zrzuciła ciężar, którego nie mogła już udźwignąć.

Rozstanie.

– Jasne, rozumiem – wydusiłem z siebie. Oczywiście, dlaczego nie mielibyśmy rozejść się akurat teraz, gdy zostałem bezrobotny? Mała agencja reklamowa, dla której od czterech lat pracowałem, rozpadła się. Chciałem zacząć szukać nowego zajęcia, ale przez rozstanie z Livią straciłem resztki sił. Ponadto nie miałem gdzie mieszkać. Wprawdzie Livia nie wyganiała mnie, ale w tamtym mieszkaniu nie wytrzymałbym już ani minuty dłużej. Było mi w nim przeraźliwie zimno, jakby do środka przenikał ostry styczniowy mróz. Nawet mróz na początku tego podobno magicznego 2012 roku był, jak na złość, wyjątkowo okrutny. Kilkukrotnie upewniałem się, że kaloryfery działają, ale ciągle dygotałem z zimna. Kiedy w mieszkaniu była Livia, robiło się jeszcze chłodniej.

Nie chciało mi się biegać po mroźnej Żylinie w poszukiwaniu nowego mieszkania i pracy, nie byłem w stanie, potrzebowałem odpoczynku. Spakowałem swoje rzeczy, wsiadłem do pociągu (koszmarnie powolny poranny skład) i dowlokłem się do domu – do Rużomberka.
Tu wcale nie było lepiej, przywitało mnie równie zimne mieszkanie. W dodatku od ponad roku stało puste (zamieszkiwały je tylko czyhające na każdym kroku wspomnienia), powietrze wypełniał cebulowo-papierosowy smród, a wysuszony parkiet skrzypiał tak samo, jak wtedy, gdy biegałem po nim z płaczem, uciekając przed rozwścieczonym ojcem.

Pierwszy wieczór spędziłem przy oknie, obserwując śnieg. Padał mocno i nieprzerwanie, lekki biały puch pokrywał drzewa i dachy okolicznych domów. Na pewno zasypał już drogę dojazdową, przez kilka najbliższych dni będą tu mogły dotrzeć wyłącznie auta w łańcuchach.

Widok na zaśnieżone Małe Tatry – podmiejskie osiedle, na którym się wychowałem – nie wpływał na mnie dobrze. Za każdym krzakiem czaiła się pustka, chłodne otępienie kojarzące mi się z dzieciństwem. W głowie przebłyskiwały mi wspomnienia gier i zabaw w ganianego czy chowanego, ale bynajmniej nie wywoływały one przyjemnej nostalgii. Ledwo zdążyły się pojawić, a już znikały w ciemnej otchłani, ginąc w niej bezszelestnie.


Za moimi plecami od czasu do czasu trzaskał parkiet, ożywiony ciepłem rozpływającym się po mieszkaniu. Lecz jakkolwiek ciepło by tu nie było, we mnie nie ożywało nic, wciąż tkwiłem pośrodku nocnej pustyni, przeszywał mnie mróz zdobiący krawędzie ciemniejących okien. Obraz za nimi tonął w gęstniejącym półmroku, stałem nieruchomo, dopóki nie dotarło do mnie, że wpatruję się w swoje źrenice. Ocknąłem się na widok odbicia własnej twarzy na zimnym czarnym szkle. Wyrwany z letargu zabrałem się za gotowanie przywiezionych ze sobą parówek (...)

***
Mistyczny thriller przesiąknięty strachem.

Po rozpadzie kilkuletniego związku Jożo Karsky powraca do rodzinnego Rużomberka. Tam czeka na niego puste mieszkanie rodziców, najmroźniejsza od kilku dziesięcioleci zima i podnóże góry skrywającej mroczną tajemnicę.
Wkrótce w sąsiedztwie zaczynają znikać dzieci.
Strach sięga do korzeni ludzkich lęków, diagnozując jednocześnie choroby współczesnego społeczeństwa.








Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger