"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Mroczna toń A.J. Banner

Czy podejść obiektywnie, udając, że nie czytałam "Zanim zasnę" i napisać pozytywną opinię?
Czy podejść nieobiektywnie i napisać, że to dość nieudolna kserokopia rewelacyjnej powieści "Zanim zasnę" właśnie...?

Powielony pomysł obniża jednak moją ocenę i nie jestem w stanie podejść obiektywnie do tej naiwnej nieco podróbki... Akcja na wyspie dodaje nieco smaczku, ale i tak w porównaniu wychodzi "pod kreską"...

MOJA OCENA: 5/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!



ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dzisiejszego poranka znam łacińską nazwę pewnej rozgwiazdy – Mediaster aequalis - ale nie pamiętam własnego nazwiska. Sięgam do tafli lodowatej wody, żeby dotknąć pofałdowanego szkieletu, i czuję się jak zafascynowane światem dziecko, a nie trzydziestoczteroletnia pani biolog wracająca do zdrowia po urazie czaszki. Podobno uczyłam pierwszoroczniaków na uniwersytecie w Seattle, ale niczego takiego nie pamiętam. Myślę o utraconych chwilach i ludziach, których kiedyś kochałam. Na pewno było wiele śmiechu, toastów z okazji wesel, urodzin i co ważniejszych rocznic. Miałam życie. Teraz mam tylko tę wyspę, męża, który nie odstępuje mnie na krok i dziwny, powracający sen.
Rano poszłam nad brzeg morza, licząc na to, że jego widok przywoła wspomnienia, ale jedyne, co znalazłam, to zdrowy okaz rozgwiazdy nietkniętej przez tajemniczą chorobę, która siała spustoszenie wśród tego gatunku na całym wybrzeżu. Jasnopomarańczowy cud z nienaruszonymi ramionami. Czy to, że wciąż żyłam, byłam cała i zdrowa mimo złamania kości czaszki w trakcie nurkowania trzy miesiące temu, też było cudem?
Wyspy stały się istotną częścią mojego życia, chociaż nie mogłam powiedzieć, że je pamiętam. Tak samo jak nie pamiętam momentu, w którym postanowiłam się tutaj przeprowadzić, żeby badać rzadki okaz ukwiału Tompkinsa. Pamiętam też, że to nazwa nieoficjalna, ale z jakichś względów kiedyś jej używałam. Za to nie pamiętam kupowania piżamy, swetra i adidasów, które miałam na sobie. Ani tej wąskiej podłużnej blizny na prawym kciuku. Cienkiej, jasnej linii. Mój mąż, Jacob, twierdzi, że skaleczyłam się podczas nurkowania o porosły skorupiakami kamień.
Kiedyś umiałam założyć cały sprzęt do nurkowania, a teraz nie ufałam sobie nawet na tyle, żeby zejść pod wodę w masce. W ogóle nie przypominam sobie, żebym uczyła się nurkować. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, to moje trzydzieste urodziny. A potem… jak płynęłam łódką na tę wyspę dwa tygodnie temu. Jacob mówi, że piękno lasu wyłaniającego się zza mgły i skaliste wybrzeża tej wyjątkowej okolicy pomogą mi wydobrzeć. A jedyne, o czym myślę, to „co ja tu właściwie robię?”.
Próbuję odzyskać zapomniane cztery lata. Po wyjściu ze szpitala przyjechaliśmy na smaganą zimnym wiatrem Mystic Island na północno-zachodnim Pacyfiku. W tak odległym miejscu czas oczekiwania na pogotowie może być bardzo długi – o ile w ogóle ktoś podniesie słuchawkę. Mieszkańcy szczycą się tym, że pozostają „poza zasięgiem”. Nasze łącze telefoniczne psuje się tak często, że równie dobrze moglibyśmy nie mieć go w ogóle.
Jacob nie odstępuje mnie na krok. Martwi się, że zapomnę, gdzie jestem. Nie spodoba mu się, że poszłam sama na plażę. Mogę stracić orientację w terenie i się zgubić. Mąż, niczym Anioł Stróż, śledzi każdy mój ruch. A ja go w ogóle nie pamiętam.
– Kyra! Co ty wyprawiasz? – wiatr niesie jego głos.
Obserwuję, jak wielkimi susami biegnie w moim kierunku.
– Znalazłam zdrową rozgwiazdę! – odkrzykuję, a w myślach, by nie zapomnieć, powtarzam sobie: „Nazywam się Kyra Winthrop. Porzuciłam swoje nazwisko panieńskie, Munin. Od prawie trzech lat jestem żoną Jacoba Winthropa”.
Jacob, ledwo łapiąc oddech, podbiega do mnie i podrywa z kucek.
– Napędziłaś mi niezłego stracha! – krzyczy. Jest ubrany w wywróconą na lewą stronę koszulkę, dżinsy i buty trekkingowe. Ma imponującą nordycką urodę: niebieskie oczy, ostre rysy twarzy i ostrzyżone krótko blond włosy. Gdybym mogła cofnąć czas do dnia ślubu, pogratulowałabym sobie wyboru tak troskliwego i kochającego męża.
– Przepraszam, że cię wystraszyłam – mówię, patrząc w stronę oceanu. – Musiałam odetchnąć świeżym powietrzem.
– Daleko odeszłaś. Martwiłem się. – Rozgląda się wokół w panice, jakby czekając na jakąś złowrogą siłę, która będzie próbowała mnie porwać. Ale na plaży nie ma nikogo, tylko fruwające z wiatrem mewy.
– Nie martw się o mnie wciąż i na okrągło. Powinieneś odpocząć. Wykończysz się. – Pogłaskałam go po szorstkim od dwudniowego zarostu policzku. W oczach Jacoba maluje się zmęczenie. Nie przestaje nalegać na to, żeby dla mnie gotować, sprzątać i robić pranie. Cierpliwie odpowiada na każde moje pytanie, chociaż nawet ja mam ich już dosyć.
Przytula mnie mocno.
– Powiedz mi prawdę… – mówi. – O co chodzi? Co się dzieje? Znowu miałaś…?
– Ten sen… Tak… – przyznaję. Ten sen zawsze jest taki sam. Nurkuję w mętnych wodach, próbuję walczyć z prądem… i budzę się zlana zimnym potem.
– Ten koszmar nie daje ci spokoju. – Jacob robi krok w tył i opiera ręce na moich ramionach. Są ciężkie, jakby jego kości były zrobione z betonu.
– Może powinnaś z kimś porozmawiać? – pyta.
– Przepraszam, że jestem dla ciebie tylko ciężarem.
– Nigdy nie byłaś. Nie o to mi chodziło. – Podnosi moją dłoń do ust i całuje po kolei każdy palec. Czuję na sobie jego ciepły oddech. – Mogłaś mnie obudzić. Poszedłbym z tobą.
– Tak spokojnie spałeś.
Jacob drapie kilkudniowy zarost.
– Będę o wiele spokojniejszy w domu, przy kominku. Chodźmy, trzęsiesz się z zimna. Powinnaś włożyć kurtkę.
– Wystarczy mi sweter – mówię, chociaż wiem, że ma rację.
Kiedy wracamy z plaży, torując sobie ścieżkę pośród muszli i wodorostów, dzwonią mi zęby. W dzień wypadku w cieśninie Deception Pass musieliśmy iść po podobnej plaży. Nieśliśmy sprzęt do nurkowania przekonani, że bujne życie morskie wynagrodzi nam ryzyko schodzenia pod wodę w tak niebezpiecznych warunkach.
Jacob pokazywał mi zdjęcia z okolic miejsca wypadku, kilka kilometrów na południe od wyspy Mystic Island. Ale nie pamiętam mostu nad oddzielającą wyspy Whidbey i Fidalgo cieśniną Deception Pass, rozciągającą się na prawie pięćset metrów długości i mierzącą pięć metrów wysokości. Źle sprawdziliśmy tabele pływów. Zamiast na czas pacyficzny spojrzeliśmy na czas letni. Zeszliśmy pod wodę o godzinę za wcześnie i trafiliśmy na bardzo silne prądy.
Patrzę na Jacoba.
– Jak nam się to udało?
– Co takiego? – pyta zdziwiony.
– O własnych siłach dopłynęliśmy spod mostu aż na brzeg. Ale jak?
– Po prostu płynęliśmy. Już ci mówiłem – tłumaczy, próbując ukryć irytację w głosie.
– Nie pamiętam wszystkich twoich opowieści ze szczegółami…
– Wiem. Po prostu…
– Przepraszam, że musisz powtarzać to ciągle od nowa.
– Nie szkodzi. Nie mam nic przeciwko.
Wiem, że to nieprawda. Bardzo się stara nie stracić cierpliwości.
– Chciałabym pojechać nad tę cieśninę i zobaczyć, gdzie nurkowaliśmy. Może wtedy bym sobie przypomniała.
– Kiedyś tam pojedziemy. – Bierze mnie za rękę. – Ale jeszcze nie teraz, dobrze? Potrzebujesz czasu.
– Zgoda – mówię, chociaż wiem, że wcale nie chodzi o mnie. Jacob pamięta wszystko, co się wydarzyło, i cierpi na syndrom stresu pourazowego. Ja nie pamiętam nic.
Wracamy do naszego drewnianego bungalowu z małymi okienkami i ogródkiem w stylu wiejskim. Po zachodniej ścianie budynku pnie się bluszcz. Z południowej strony rosną krzewy róż. Pierwsze róże matka Jacoba posadziła niemal czterdzieści lat temu, kiedy jej ojciec budował ten domek – ich azyl od miejskiego życia. Taki, w którym mógłby ukrywać się jakiś uciekinier, członek programu ochrony świadków albo zmęczona dusza szukająca spokoju, marząca o sanktuarium otoczonym przez las i ocean.
Jednopiętrowy bungalow był dosyć duży, ale nie rzucał się w oczy, idealnie wtapiał w krajobraz. W przeszłości wielokrotnie stawałam w ogrodzie na plaży i patrzyłam na niego z różnych perspektyw, próbując sobie przypomnieć, kiedy byliśmy tu ostatni raz. Wyobrażałam sobie, że Jacob goni mnie po kamiennych schodkach i oboje się śmiejemy. Kochaliśmy to miejsce – widziałam na zdjęciach, jak bardzo się cieszyłam, że rodzice zostawili mu ten domek. Zatrudnił pracowników, którzy przebudowali pokoje, wstawili panele słoneczne i zbudowali ogródek wiejski, w którym pisał swoją Wielką Amerykańską Powieść. Rzucił dobrze płatną pracę w Seattle, żeby się mną zająć. Zaopatrywał spiżarnię, nawet udało mu się podłączyć internet w moim gabinecie, ale na wyspie i tak prawie nie było zasięgu. Czuliśmy się tu, jakbyśmy oddalili się od cywilizacji o lata świetlne, chociaż byliśmy tylko sto sześćdziesiąt kilometrów od Seattle, po drugiej stronie Cieśniny Juana de Fuki.
Kiedy staję na tarasie, słyszę szum wiatru, pieniących się fal morskich i cichy śpiew ptaków w zaroślach. Po naszej ślepej uliczce nie jeżdżą samochody. Nie mamy telewizji, nie mamy sąsiadów. Odkąd tu jesteśmy, jeszcze ani razu nie słyszałam szumu samolotu. W nocy, z dala od świateł miasta, gwiazdy malują na nieboskłonie spektakularne obrazy. Dzikość tej wyspy zapiera dech w piersiach i budzi we mnie daleką i niewypowiedzianą tęsknotę. Za czym? Nie jestem pewna.
Kiedy jesteśmy już blisko domu, dostrzegamy na podjeździe niebieskiego pikapa. Kobieta, którą kiedyś znałam, Nancy Phelps, idzie po trawniku w naszym kierunku. Ma na sobie dżinsy, sweter i kozaki, a jej blond włosy powiewają na wietrze. W zeszłym tygodniu przyniosła mi kabaczki i dynie, które sama wyhodowała.
Tym razem przyjechał z nią jakiś mężczyzna, prawdopodobnie jej mąż.
Wydaje mi się, że wspominała kiedyś, że jest nurkiem głębinowym. Zapewne niedawno wrócił z ekspedycji. Teraz pochylał się nad zepsutym panelem słonecznym na podjeździe.
– Dzień dobry! – wita nas Nancy, po czym bierze mnie w pachnące jabłkami objęcia. Rysy twarzy tylko uwypuklają jej delikatną urodę. Mały nos, szeroko rozstawione piwne oczy i mnóstwo piegów.
Patrzę na swoją znoszoną piżamę i uśmiecham się do Nancy.
– Gdybym wiedziała, że przyjedziesz, założyłabym te moje kapciuszki z puszkiem.
– Wyglądasz świetnie – odpowiada.
– Ty też. Ale kłamiesz. Wyglądam, jakbym dopiero co zwlekła się z łóżka.
– W takim razie zwlekłaś się z niego z wyjątkową klasą.
– Wejdziesz na kawę? – pytam.
– Muszę wracać do pracy, ale dzięki. Przywieźliśmy wam trochę jajek. Pomyślałam też, że Van mógłby rzucić okiem na wasze panele słoneczne.
– Jest naszą złotą rączką – tłumaczy mi Jacob.
Jej mąż podchodzi do nas lekko chwiejnym krokiem. Jest przystojny, chociaż nie można powiedzieć, żeby miał delikatną urodę. Ma kilkudniowy zarost i gęste ciemne włosy. Ma na sobie dżinsy, koszulę flanelową i robocze buty.
– Kyro – mówi niskim głosem i podaje mi rękę.
Jego dotyk sprawia, że nagle coś sobie przypominam. Kiedyś zaproponował mi kieliszek wina, patrząc mi głęboko w oczy.
– Ty pewnie jesteś Van. – Puszczam jego dłoń.
– Miło cię znowu widzieć – odpowiada. – Chociaż Nancy uważała, że nie będziesz mnie pamiętać.
Ona zaś patrzy na mnie przepraszająco.
– Musiałam mu powiedzieć, co się stało, nie chciałam, żebyś musiała udawać.
– Byłabym kłamczuchą, gdybym powiedziała, że cię pamiętam – odpowiadam. – Przykro mi.
– Nic nie pamiętasz, prawda? Zupełnie nic? – Van wskazuje na swoje czoło. – Uderzyłaś się w głowę i przez to…?
– Van – upomina go Nancy.
– Tylko pytam. Nie pamiętasz żadnych wydarzeń z ostatnich…?
– Czterech lat – odpowiadam.
– A niech mnie. – Van gwiżdże znacząco.
Jacob poklepuje mnie po ramieniu.
– Ale za to pamięta, jak bardzo lubi to miejsce, prawda?
– Tak – odpowiadam. – Kochałam tę wyspę. – Czuję się niedorzecznie, stojąc w samej piżamie, i jest mi coraz zimniej.
Van podchodzi do mnie.
– Czy są jakieś szanse na to, że kiedyś sobie przypomnisz?
– Nie – mówi Jacob.
A ja w tej samej chwili odpowiadam:
– Tak.
– Jest szansa, że niektóre wspomnienia wrócą – poprawia się Jacob. – Ale to mało prawdopodobne.
Powstrzymuję się od komentarza, ale w głowie mi dudni: „Mało prawdopodobne?”.
Przez krótką chwilę mężczyźni patrzą sobie w oczy. Ich głosy nagle stają się odległe, ledwo słyszalne w gęstym powietrzu.
– …niech rzuci na to okiem – mówi Nancy. – Van jest prawdziwym specem od małych napraw.
Na dźwięk tych słów Jacob rozpogadza się.
– I jaka jest twoja prognoza, Van?
Idziemy za Vanem do panelu słonecznego.
– Jest spory – odpowiada. -Dwadzieścia cztery wolty, dwieście wat… chociaż nie jestem tego pewien.
Jacob przytakuje.
– Dasz radę naprawić stłuczone szkło?
Van klęka przy panelu i przygląda mu się z bliska.
– Mógłbym użyć plastiku odpornego na promieniowanie ultrafioletowe. Załatam nim dziurę. Ma niską moc, ale napięcie jest w porządku.
– To zadziała? – pyta Jacob. – Nie lepiej wymienić całą szybę?

– Nie ma takiej możliwości. Szkło jest połączone z ogniwami słonecznymi. Taki zabieg mógłby zniszczyć cały panel. Użyję grubego tworzywa sztucznego. Wiem, gdzie kupić dobre wodoodporne uszczelki przystosowane do umieszczenia na dachach. Niekoniecznie ekologiczne, o ile wam to nie przeszkadza.
– Nie – odpowiada Jacob.
– Panel musi cały czas być suchy, ale istnieje na to sposób. Robiłem to już kiedyś. Jeśli nie chcesz, żeby na plastiku pojawiły się fałdki, musisz…
– Może oszczędzisz nam szczegółów? – przerywa Nancy, ale nie jest nieuprzejma. Z jej tonu przebija zażyłość, efekt długiej znajomości i wspólnych doświadczeń.
– Możesz się brać do pracy – mówi Jacob. – Co chcesz w zamian?
– Mamy tu barter – tłumaczy Van, patrząc na mnie.
Odwracam wzrok i spoglądam w stronę oceanu. Olbrzymie fale piętrzą się na wietrze.
– Nie bardzo wiem, co zaproponować – odpowiada Jacob. – Mamy trochę krewetek…
– Van ma alergię na owoce morza – przerywa mu Nancy.
– Drewno. – Van wskazuje na stos drewna. – Jeden kubik?
– Umowa stoi!
Nancy odciąga mnie na bok i pyta:
– Jak się trzymasz?
Obserwuję Jacoba i Vana, którzy stoją plecami do nas pochyleni nad panelem słonecznym.
– Coraz lepiej, ale powolutku – odpowiadam.
– Mówiłam ci, że możesz liczyć na moją pomoc.
– A my? Czy byłyśmy blisko… przed moim wypadkiem?
– Na pewno zdarzało nam się rozmawiać. – Delikatnie ściska moje ramię. – Daj sobie trochę czasu, Jacob zawsze ci pomoże, zaopiekuje się tobą. Poszczęściło ci się, że masz takiego męża. – Patrzy na niego i chowa ręce w kieszeniach kurtki.
– Obawiam się, że ma już dosyć moich pytań.
– Jestem pewna, że mu to nie przeszkadza. Mówi, że nadal masz niesamowitą pamięć do faktów…
– Skoro tak twierdzi…
– Zastanawiałaś się już nad tym, czy wrócisz do szkoły?
– Szkoły?
– No wiesz, pogadać z dzieciakami. Opowiedzieć im co nieco o biologii morskiej?
– Ach tak… – odpowiadam cicho. Nie pamiętam, żebyśmy o tym rozmawiały.
– Na przykład mogłabyś im opowiedzieć o żeglarzu portugalskim.
Od razu sobie przypominam:
– Żeglarz portugalski to bardzo stary gatunek parzydełkowca z pęcherzem o długości do trzydziestu centymetrów, który istnieje w niezmienionej ewolucyjnie postaci od sześciuset pięćdziesięciu milionów lat…
– Rzeczywiście pamiętasz to i owo – mówi, unosząc brwi ze zdziwienia.
Kiedy przypominam sobie naukowe fakty, sama nie mogę uwierzyć, że wiedziałam to wszystko, zanim straciłam pamięć.
Nancy rzuca mi osobliwe spojrzenie.
– Mogę się założyć, że zrobiłaś tym wrażenie na Jacobie. Zawsze lubił mądre kobiety.
– Zawsze? Co przez to rozumiesz?
– Ponieważ dorastaliśmy razem, wiem, jakie Jacob lubi dziewczyny. Musiał zakochać się w twoim pięknym umyśle. – Uśmiecha się.
– Obawiam się, że niewiele z tego umysłu zostało…
– Mylisz się. To jak, spróbujesz? Mówię o uczeniu. Mamy w szkole tylko dwadzieścioro dzieci, są w różnym wieku.
Nasza rozmowa przywołuje mgliste wspomnienie.
– Racja. W szkole, w której uczysz, jest tylko jedna sala lekcyjna. Teraz pamiętam, że kiedyś tam byłam, chociaż niezbyt wyraźnie.
– Uczyłaś dzieci o tym, jak delikatny jest ekosystem morski, jak bardzo ocieplenie oceanu wpływa na równowagę w przyrodzie. Zachęcałaś je do zmieniania świata na lepsze.
– Jestem pewna, że ty też inspirujesz swoich uczniów.
– Lubię myśleć, że tak jest. – Bierze mnie pod rękę. – Przejdziemy się? – pyta, choć i tak już mnie prowadzi wzdłuż podjazdu.
– Dokąd idziesz?! – krzyczy za nami Jacob.
– Zabieram ją na mały spacer – odpowiada Nancy. – Musimy nadrobić ploteczki.
Jacob rzuca mi zaniepokojone spojrzenie.
– Tylko wróćcie szybko. Ona musi dużo odpoczywać.
– Za chwilę oddam ci ją z powrotem. – Skręcamy w prawo, na polną drogę prowadzącą przez gęsty jodłowy las. Kiedy mężczyźni znikają z naszego pola widzenia, zauważa: – Ta droga była o wiele bardziej kamienista, kiedy byliśmy dziećmi.
– Jak długo znacie się z Jacobem?
– Prawie od urodzenia – mówi rozmarzona. – Spędzaliśmy razem każdą wiosnę, każde lato i święta Bożego Narodzenia. Mieszkał w mieście, ale na wakacje przyjeżdżał z rodzicami na wyspę. Ale już ci o tym wspominałam.
– Przepraszam. Wciąż mam problemy z…
-Zdecydowałaś już, czy pójdziesz do Sylvii? Może będzie potrafiła ci pomóc.
– Sylvia?
– Terapeutka.
Ogarnia mnie znajomy lęk.
– O niej też rozmawiałyśmy, prawda?
– Pytałam, czy chodzisz do psychologa. Mówiłaś, że lekarze w Seattle robili wszystko, co w ich mocy.
– Dali mi ćwiczenia pamięciowe do wykonywania w domu, ale…
– Powiedziałam ci kiedyś, że gdybyś chciała skonsultować się z tutejszą specjalistką, znam jedną. – Sięga do kieszeni kurtki i podaje mi wizytówkę z wytłoczonym na niebiesko tekstem:
Sylvia LaCrosse, licencjonowany pracownik socjalny.
Pod spodem numer telefonu i adres przy Waterfront Road. Wizytówka wygląda znajomo.
– Dawałaś mi jej wizytówkę w zeszłym tygodniu? – pytam nerwowo. Cóż, pewnie tak było, a ja ją zgubiłam. Co mogłam z nią zrobić? Zaczynają trząść mi się ręce. Niemal upuszczam wizytówkę na ziemię.
– Nie, nie dawałam – odpowiada. – Mówiłaś, że chcesz to przemyśleć.
Oddycham z ulgą.
– Ona nie jest psychologiem.
– Ale mogłaby być. Pracuje w hrabstwie Pierce od wielu lat, prowadzi terapie rodzinne. Czuła się wypalona w mieście, miała zbyt wiele smutnych przypadków i za mało funduszy na działania. Jest na częściowej emeryturze, ale nadal przyjmuje pacjentów w swojej klinice.
– Mówiłaś mi o tym w zeszłym tygodniu, prawda?
Nancy smutno przytakuje.
– Musisz do niej pójść. Uwierz mi, jest świetna w tym, co robi.
– Dziękuję. – Wkładam wizytówkę do kieszeni. Perspektywa porozmawiania z Sylvią LaCrosse uspokaja mnie niczym balsam kojący.
Kiedy wracamy, Jacob badawczo mi się przygląda.
– Dobrze się czujesz?
-W porządku – odpowiadam, chociaż lekko chwieję się na nogach.
Nancy uśmiecha się do mnie szeroko.
– Rozmawiałyśmy o tym, że powinniście koniecznie wpaść do nas na obiad.
Jacob spogląda na mnie.
– Jeżeli tylko Kyra będzie chciała…
– Bardzo chętnie – mówię.
Van czeka już w samochodzie i popędza żonę, wciskając pedał gazu.
– Jest taki niecierpliwy – komentuje cicho Nancy, delikatnie przytulając mnie na pożegnanie.
– Niedługo umówimy się na obiad. I nie zapomnij pomyśleć o szkole. Tak dobrze cię widzieć – zapewnia, ale uśmiecha się do Jacoba, nie do mnie.
– Ciebie też – odpowiadam, patrząc, jak odchodzi do samochodu.
Jacob bierze mnie za rękę.
– Nie musimy iść na tę kolację, jeżeli nie masz ochoty.
– Lubię przebywać wśród przyjaciół. Opowiadają mi o mojej przeszłości, przypominają różne rzeczy, dzięki czemu nie wszystko jest na twojej głowie. Poza tym wydaje mi się, że Nancy może mieć kilka świetnych historii o tobie z czasów, kiedy byliście nastolatkami. Nie mogę przegapić takiej okazji.
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby wszystko było na mojej głowie. – Całuje mnie w czoło. – Poza tym będę musiał jej pilnować, żeby nie zdradziła ci moich sekretów.

Nancy wspina się po schodkach do ciężarówki i siada obok męża. Van zaczyna coś do niej mówić, ale nie patrzy na nią, tylko macha lekceważąco ręką. Ona wzrusza ramionami i stuka palcami o szybę okna po stronie pasażera. Van wrzuca wsteczny i wycofuje pikapa. Kiedy dodaje gazu i odjeżdża z podjazdu, wiatr rozrzuca po naszym ogrodzie liście (...)


***

Znam łacińską nazwę każdej rozgwiazdy, ale nie pamiętam własnego nazwiska. Wszystko jest dla mnie nowe, czuję się jak zafascynowane światem dziecko, a nie trzydziestoczteroletnia kobieta wracająca do zdrowia po urazie głowy. Podobno uczyłam na uniwersytecie w Seattle, ale nie pamiętam. Miałam życie. Teraz mam tylko tę wyspę, męża, który nie odstępuje mnie na krok i dziwny, powracający sen.
W rzadkich przebłyskach pamięci układam mozaikę ze wspomnień, która różni się od tego, co mówi Jacob. Coraz bardziej zdezorientowana krok po kroku docieram do prawdy, ale ktoś próbuje mi przeszkodzić. Muszę być szybsza.






ZGARNIJ EBOOKA Z 




Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger