"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI John Douglas, Mark Olshaker

Plusy?

Ciekawe i różnorodne przypadki i zbrodnie. Fakty. Sukcesy agenta i jego zespołu. Powolna praca nagrodzona coraz lepszą znajomością "ludzkiej" nie do końca zwyrodniałej /jak się okazało w niektórych przypadkach/ psychiki.

Minusy?

Forma książki chwilami przypomina doktorat, dlatego tez chwilami jest opowieść jest nużąca i chaotyczna. 
Początek świetny, potem właśnie monotonnie i fachowo. Od połowy autor przechodzi do sedna, ale przeszkadzało mi skakanie od sprawy do sprawy, jeden przypadek za drugim, jak na karuzeli, przez co historia traciła na atrakcyjności. Co za dużo, to niezdrowo...

Myślę, że serial na tym zyska, bo ukazuje /chyba, bo jeszcze nie oglądałam/, jeden przypadek na odcinek. 

W sumie to polecam, ale lepiej byłoby, gdyby Mindhunter została wydana w częściach, kolejno poświęconych rodzajom zbrodni i psycholi, bo jest ich sporo...

MOJA OCENA: 7/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!

PROLOG

Musiałem trafić do piekła

Musiałem trafić do piekła.
Żadne inne wyjaśnienie nie przychodziło mi do głowy. Leżałem skrępowany, moje nagie ciało przeszywał potworny ból. Ostrza rozcinały mi ręce i nogi, podłużne przedmioty wdzierały się w każdy otwór ciała. Krztusząc się, próbowałem zaczerpnąć powietrza, mimo że coś zatykało mi gardło. W środek penisa i odbyt zagłębiały się szpikulce; miałem poczucie, jakby rozcinały mnie od wewnątrz. Oblewałem się potem. I nagle zrozumiałem, co się dzieje: byłem torturowany przez wszystkich morderców, gwałcicieli i pedofilów, których w trakcie swojej kariery posłałem za kratki. Teraz to ja byłem ich ofiarą – i nic nie mogłem na to poradzić.
Jako ekspert od najbrutalniejszych przestępców doskonale wiedziałem, jaki mnie czeka los. Ludzie ci odczuwają potrzebę manipulowania ofiarami i sprawowania nad nimi kontroli, aranżują sytuacje pozwalające im decydować o tym, kiedy i w jaki sposób ofiara ma umrzeć. Będą utrzymywać mnie przy życiu tak długo, jak to tylko możliwe: cucąc, kiedy stracę przytomność, dając chwilę wytchnienia, gdybym zbliżył się zanadto do granicy śmierci. Zadadzą mi tyle bólu i cierpienia, ile zdołają. Niektórzy potrafią w ten sposób dręczyć ofiarę przez kilka dni.
Chcieli mi uświadomić, że całkowicie panują nad sytuacją, a ja jestem zdany na ich łaskę. Im głośniej bym krzyczał, im usilniej błagał o litość, tym bardziej bym podsycał i wzmacniał ich mroczne fantazje. Apelami o darowanie życia czy piskliwym wołaniem o pomoc do mamy i taty jeszcze mocniej bym ich nakręcił.
Oto cena za sześć lat ścigania najpodlejszych zwyrodnialców, jakich oglądał świat.
Serce waliło mi jak młotem, byłem cały rozpalony. Poczułem potworny ból, zupełnie jakby ktoś jeszcze mocniej wbił mi szpikulec w środek penisa. Cierpiałem każdą cząstką ciała.
„Boże, błagam, pozwól mi prędko umrzeć, jeżeli jeszcze żyję. A jeżeli już umarłem, wybaw mnie jak najszybciej od tych piekielnych tortur”.
Zobaczyłem w oddali intensywne, jasne światło, o jakim wspominają wszyscy, którzy otarli się o śmierć. Byłem pewien, że lada chwila zobaczę Jezusa, anioły lub diabła – oni również pojawiali się w tych opowieściach – ale nic takiego nie nastąpiło.
Do moich uszu dobiegł za to ludzki głos – najbardziej uspokajający, podnoszący na duchu głos, jaki kiedykolwiek słyszałem:
„Tylko spokojnie, John. Niedługo poczujesz się lepiej”.
Była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętałem.
– Słyszysz mnie, John? Leż spokojnie i o nic się nie martw. Trafiłeś do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Staramy się ci pomóc – powiedziała pielęgniarka. Nie wiedziała, czy ją w ogóle słyszę, ale uspokajającym tonem powtarzała te słowa raz za razem.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przyjęto mnie do Swedish Hospital w Seattle. Leżałem pod respiratorem w stanie śpiączki. Ręce i nogi przywiązano mi do łóżka, a w ciało powtykano najróżniejsze rurki, węże i igły. Lekarze nie wierzyli, że przeżyję. Był początek grudnia 1983 roku. Miałem trzydzieści osiem lat.
Wszystko zaczęło się trzy tygodnie wcześniej na przeciwległym krańcu Stanów Zjednoczonych. Przyjechałem do Nowego Jorku, aby wygłosić wykład poświęcony tworzeniu profili osobowościowych przestępców przed grupą trzystu pięćdziesięciu policjantów z Nowego Jorku, Long Island, hrabstw Nassau i Suffolk oraz funkcjonariuszami oddziałów odpowiedzialnych za ochronę środków transportu. Miałem na koncie kilkaset podobnych wystąpień i mogłem to robić z zamkniętymi oczami.
W trakcie wykładu odpłynąłem myślami i natychmiast poczułem, że oblewa mnie zimny pot. „Jak, u licha, poradzę sobie z tymi wszystkimi śledztwami?”, zastanawiałem się. Zamierzałem doprowadzić do końca kilka spraw: mordercy dzieci Wayne’a Williamsa z Atlanty oraz sprawcy zabójstw na tle rasowym z Buffalo w stanie Nowy Jork, którego prasa nazwała Mordercą Kaliber .22. Poproszono mnie o pomoc w poszukiwaniach mordercy autostopowiczek z San Francisco. Doradzałem Scotland Yardowi w sprawie Rzeźnika z Yorkshire. Regularnie odwiedzałem Alaskę w związku ze sprawą Roberta Hansena, piekarza z Anchorage, który wywoził prostytutki samolotem w odludne tereny, puszczał kobiety wolno, a następnie polował na nie jak na zwierzynę. Moją uwagę zaprzątał również seryjny truciciel atakujący wiernych w synagogach w Hartford w stanie Connecticut. W następnym tygodniu wybierałem się do Seattle, aby pomóc specjalnemu oddziałowi znad Green River w śledztwie dotyczącym – jak przypuszczano – jednego z najokrutniejszych seryjnych morderców w historii Stanów Zjednoczonych, który pozbawiał życia głównie prostytutki i ludzi podróżujących między Seattle a Tacomą.
Od sześciu lat pracowałem nad nowymi metodami analizy kryminalistycznej i jako jedyny pracownik Jednostki Nauk Behawioralnych (Behavioral Science Unit) brałem czynny udział w śledztwach; moi koledzy prowadzili głównie szkolenia. Ponieważ zazwyczaj nie mogłem liczyć na ich pomoc, zajmowałem się jednocześnie około stu pięćdziesięcioma dochodzeniami. Mniej więcej sto dwadzieścia pięć dni w roku spędzałem w delegacjach, poza moim biurem w Akademii FBI w Quantico w Wirginii. Ode mnie wyników oczekiwali funkcjonariusze lokalnych wydziałów policji, a na nich z kolei nacisk wywierali mieszkańcy oraz, co wydawało mi się całkowicie zrozumiałe, rodziny ofiar. Starałem się w pierwszej kolejności rozwiązywać najpilniejsze sprawy, ale na niewiele się to zdawało, ponieważ do mojego biura codziennie napływały nowe prośby. Koledzy z Quantico twierdzili, że przypominam dziwkę: nie umiałem odmówić żadnemu klientowi.
Podczas nowojorskiego wykładu omawiałem typy osobowościowe przestępców, ale myślami byłem już w Seattle. Miałem świadomość, że – jak zwykle – nie wszyscy powitają mnie z otwartymi ramionami i że – jak przy każdym dużym śledztwie, do którego mnie zapraszano – będę musiał odpowiednio „sprzedać” swoje usługi. Większość policjantów i wielu funkcjonariuszy FBI wciąż uważała je za szarlatanerię. Wiedziałem, że będę musiał zjednać sobie przychylność policjantów z Seattle, nie robiąc na nich wrażenia przemądrzałego gnojka. Zapewnię ich, że odwalili kawał dobrej roboty, niemniej przyszedł czas, by rozważyli przyjęcie pomocy od FBI. Największa trudność wynikała zapewne z faktu, że w odróżnieniu od zwykłych agentów federalnych, których interesowały „fakty, wyłącznie suche fakty, mój drogi”, ja w swojej pracy zajmowałem się opiniami. Żyłem ze świadomością, że jeśli się pomylę, mogę skierować ważne śledztwo w ślepy zaułek, przyczyniając się do śmierci kolejnych osób. Byłby to poważny cios dla nowatorskiego programu analizy kryminalistycznej opartej na profilach psychologicznych przestępców, do którego próbowałem przekonać swoich szefów.
Kolejnym problemem były niezliczone delegacje. Zdążyłem już kilkakrotnie odwiedzić Alaskę, przekraczając przy okazji cztery strefy czasowe i odbywając mrożący krew w żyłach przelot nad taflą wody, zakończony lądowaniem w ciemnościach. Niemal natychmiast po przybyciu na miejsce i spotkaniu z miejscową policją wsiadłem do samolotu i poleciałem do Seattle.
Niekontrolowany napad lęku trwał jakąś minutę. „No dalej, Douglas, weź się w garść”, dopingowałem siebie w myślach. W końcu się pozbierałem. Nie przypuszczam, aby którykolwiek ze słuchaczy coś zauważył, ale ja wciąż miałem poczucie, że gromadzą się nade mną ciemne chmury.
Właśnie ten dręczący niepokój sprawił, że zaraz po powrocie do Quantico udałem się do działu kadr i wykupiłem dodatkowe ubezpieczenie na życie oraz ubezpieczenie dochodów na wypadek niezdolności do pracy. Nie potrafię wyjaśnić, czym się kierowałem – chyba tylko tym nieokreślonym poczuciem zagrożenia. Byłem wykończony. Przesadzałem z ćwiczeniami fizycznymi i przypuszczalnie również z alkoholem, którym próbowałem koić zszargane nerwy. Cierpiałem na bezsenność, a gdy już udawało mi się zasnąć, często budził mnie telefon od osoby, która akurat pilnie potrzebowała pomocy. Wracałem do łóżka z nadzieją, że we śnie zobaczę rozwiązanie którejś z bieżących spraw. Dzisiaj wydaje się oczywiste, do czego to musiało doprowadzić, ale wtedy nie potrafiłem wyzwolić się z poczucia całkowitej beznadziei.
Tuż przed wyjazdem na lotnisko coś kazało mi zajrzeć do szkoły podstawowej, w której moja żona Pam uczyła niepełnosprawnych uczniów czytania. Wspomniałem o dodatkowym ubezpieczeniu.
– Dlaczego mówisz mi o tym akurat teraz? – spytała wyraźnie zaniepokojona. Odczuwałem potworny ból prawej strony głowy. Pam zauważyła, że mam przekrwione oczy i źle wyglądam.
– Po prostu chciałem to zrobić jeszcze przed wyjazdem – wyjaśniłem. Mieliśmy dwie córki. Erika miała wtedy osiem lat, a Lauren trzy.
Do Seattle zabrałem dwóch nowych agentów specjalnych, Blaine’a McIlwaina i Rona Walkera. Miałem wprowadzić ich w śledztwo. Dotarliśmy na miejsce wieczorem i zameldowaliśmy się w Hiltonie. W trakcie rozpakowywania zauważyłem, że przywiozłem tylko jeden czarny but. Drugiego musiałem zapomnieć zabrać z domu albo zgubić go w podróży, tymczasem następnego dnia rano miałem wygłosić odczyt dla wydziału policji hrabstwa King. Od zawsze miałem słabość do efekciarskich strojów, a przemęczenie i stres tylko wzmocniły we mnie przekonanie, że do garnituru koniecznie potrzebuję czarnych butów. Wybiegłem z hotelu i w pośpiechu przemierzyłem okolicę. W końcu znalazłem czynny sklep obuwniczy. Do hotelu wróciłem jeszcze bardziej zmęczony, ale za to z parą czarnych butów.
Następnego dnia, w środę, spotkałem się z przedstawicielami wydziału policji oraz członkami grupy roboczej, w skład której wchodzili pracownicy służb portowych z Seattle i dwaj lokalni psychologowie pomagający w śledztwie. Wszyscy chcieli poznać opracowany przeze mnie profil mordercy, a także zapytać, co sądzę na temat teorii o dwóch sprawcach. Ja z kolei próbowałem wyjaśnić, dlaczego akurat w tym wypadku profil mordercy nie jest najważniejszy, bo choć byłem pewien swoich ustaleń, kategoria podejrzanych była niezwykle pojemna.
Wyjaśniłem, że do zatrzymania mordercy doprowadzi raczej postawa aktywna: policja i media powinny wspólnie podjąć próbę zwabienia sprawcy w pułapkę. Policja mogłaby zorganizować cykl spotkań z mieszkańcami w celu „omówienia” morderstw. Byłem pewien, że sprawca przyjdzie co najmniej na jedno z nich. Dzięki temu moglibyśmy również rozstrzygnąć, czy mamy do czynienia z jednym zabójcą, czy z kilkoma. Inną sztuczką byłby komunikat, że znaleźli się świadkowie jednego z porwań. Liczyłem, że w ten sposób sprowokujemy mordercę do wyboru równie aktywnej strategii – być może sam zgłosi się na policję, aby wyjaśnić, że obok miejsca porwania przechodził zupełnie przypadkowo. Wiedziałem jedno: morderca nie przestanie zabijać.
Następnie udzieliłem im rady, jak przesłuchiwać podejrzanych – zarówno tych aresztowanych w wyniku działań policji, jak i różnej maści wariatów, których zawsze przyciągały tego rodzaju głośne sprawy. Przez resztę dnia odwiedzaliśmy z McIlwainem i Walkerem miejsca, w których porzucono ciała. Do hotelu wróciłem wykończony.
Zeszliśmy do baru, aby po ciężkim dniu odprężyć się przy drinku. Powiedziałem kolegom, że kiepsko się czuję. Ból głowy nie ustępował; podejrzewałem, że bierze mnie grypa. Poprosiłem, aby zastąpili mnie następnego dnia podczas spotkań z policjantami. Miałem nadzieję, że cały dzień w łóżku postawi mnie na nogi. Pożegnałem się, mówiąc, że zobaczymy się w piątek rano, wróciłem do pokoju i umieściłem na klamce wywieszkę z napisem „Nie przeszkadzać”.
Pamiętam tylko, że czułem się koszmarnie, siadając na łóżku. Zacząłem się rozbierać. W czwartek koledzy pojechali do budynku sądu hrabstwa King i kontynuowali prezentację strategii, którą w zarysie przedstawiłem dzień wcześniej. Tak jak prosiłem, nie zawracali mi głowy przez cały dzień, abym mógł się wykurować.
Zaniepokoiła ich dopiero moja nieobecność na piątkowym śniadaniu. Zadzwonili do pokoju – nikt nie odpowiadał. Podeszli pod drzwi i zapukali. Cisza.
Przestraszeni zeszli do recepcji i zażądali klucza do pokoju. Wrócili na górę, otworzyli drzwi, ale drogę zagrodził im łańcuch. Z głębi pokoju dobiegały słabe jęki.
Otworzyli kopniakiem drzwi i wbiegli do środka. Znaleźli mnie na podłodze, skulonego, w – jak się wyrazili – „żabiej” pozycji. Byłem częściowo ubrany i najwyraźniej próbowałem wcześniej dosięgnąć słuchawki telefonu. Lewą stroną mojego ciała wstrząsały drgawki, a zdaniem Blaine’a byłem rozpalony.
Obsługa hotelu zadzwoniła do Swedish Hospital, skąd natychmiast przysłano karetkę. Tymczasem Blaine i Ron połączyli się z izbą przyjęć i przekazali informacje na temat mojego stanu. Miałem 41,7°C gorączki, puls 220 i sparaliżowaną lewą stronę ciała. Drgawki wstrząsały mną jeszcze w karetce. Na karcie przyjęć zapisano, że miałem „oczy jak u lalki” – otwarte, nieruchome i szklane.
Zaraz po przyjeździe do szpitala obłożono mi głowę lodem i zaczęto podawać ogromne ilości fenobarbitalu, który miał zapobiec kolejnym konwulsjom. Lekarz poinformował Blaine’a i Rona, że dawka leku, jaką mi podał, wystarczyłaby do uśpienia połowy miasta.
Dodał, że mimo wspólnych wysiłków personelu szpitala istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że przeżyję. Tomografia komputerowa wykazała obrzęk lewej półkuli mózgu, a wysoka gorączka doprowadziła do wylewu.
– Mówiąc po ludzku – wyjaśnił lekarz – jego mózg usmażył się na wiór.
Był 2 grudnia 1983 roku. Ubezpieczenie, które dopiero co wykupiłem, zaczęło obowiązywać poprzedniego dnia.
Mój szef Roger Depue pojechał do szkoły, w której uczyła Pam, aby osobiście ją o wszystkim powiadomić. W towarzystwie mojego ojca przyleciała do Seattle, zostawiwszy dziewczynki pod opieką mojej matki Dolores. Agenci lokalnego biura terenowego FBI: Rick Mathers i John Biner, odebrali ich z lotniska i zawieźli prosto do szpitala. Dopiero tam moi najbliżsi poznali całą prawdę. Lekarze starali się przygotować Pam na najgorsze. Tłumaczyli, że nawet jeśli przeżyję, prawdopodobnie stracę wzrok i zamienię się w „warzywo”. Pam wezwała katolickiego księdza, aby udzielił mi ostatniego namaszczenia, on jednak odmówił, kiedy dowiedział się, że jestem prezbiterianinem. Blaine i Ron go spławili i znaleźli innego kapłana, który nie miał takich obiekcji. Poprosili, aby przyszedł i się za mnie pomodlił.
Przez tydzień byłem pogrążony w śpiączce, na pograniczu życia i śmierci. Przepisy obowiązujące na oddziale intensywnej terapii pozwalały na odwiedziny jedynie rodzinie. W ten sposób moi koledzy z Quantico, Rick Mathers oraz funkcjonariusze z biura terenowego w Seattle niespodziewanie stali się moimi bliskimi krewnymi.
– Co jak co, ale ma pani dużą rodzinę – zauważyła z przekąsem jedna z pielęgniarek w rozmowie z Pam.
Uwaga o „dużej rodzinie” nie była aż tak absurdalna. Moi koledzy z Quantico, kierowani przez Billa Hagmaiera z Jednostki Nauk Behawioralnych i Toma Columbella z Akademii FBI, urządzili zbiórkę na opłacenie pobytu Pam i mojego ojca w Seattle. Nie minęło wiele czasu, a zaczęli otrzymywać wpłaty od policjantów z całego kraju. Rozpoczęto nawet przygotowania do transportu mojego ciała do Wirginii, gdzie miałem zostać pochowany na cmentarzu wojskowym w Quantico.
Pod koniec pierwszego tygodnia Pam, mój ojciec, agenci i ksiądz zebrali się przy moim łóżku, chwycili się za ręce i odmówili modlitwę. W nocy wybudziłem się ze śpiączki.
Pamiętam zaskoczenie na widok Pam i ojca. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję. 
Początkowo nie mogłem mówić – lewa część mojej twarzy obwisła i miałem rozległy paraliż lewej strony ciała – a kiedy już odzyskałem mowę, trochę bełkotałem. Odkryłem, że mogę poruszać nogą; później stopniowo wracała mi władza w innych częściach ciała. Miałem obolałe gardło od rurki respiratora. Fenobarbital zastąpiono fenytoiną, a po wykonaniu wszystkich możliwych testów, prześwietleń i nakłuć lędźwiowych lekarze postawili ostatecznie diagnozę: wirusowe zapalenie mózgu spowodowane lub wzmocnione przez stres oraz ogólne osłabienie i spadek odporności. Miałem szczęście, że żyłem.
Rekonwalescencja była bolesna i nużąca. Musiałem od nowa nauczyć się chodzić. Szwankowała mi pamięć. Abym nie zapomniał nazwiska lekarza prowadzącego, doktora Siegala, Pam przyniosła wykonaną z muszelek figurkę mewy* na korkowej podstawce. Doktor przyszedł skontrolować stan mojego umysłu. Zapytał, czy pamiętam, jak się nazywa. Wybełkotałem: „Jasne, doktor Mewa”.
Mimo olbrzymiego wsparcia, jakie otrzymywałem ze wszystkich stron, rehabilitacja wprowadzała mnie w stan głębokiej frustracji – nie należałem do ludzi cierpliwych ani takich, którzy potrafią siedzieć bezczynnie. Dyrektor FBI William Webster zadzwonił, aby podnieść mnie na duchu. Powiedziałem, że chyba nie będę w stanie posługiwać się bronią.
– O to się nie martw, John – odparł. – Dla nas liczy się przede wszystkim twój umysł.
Obawiałem się, że i z umysłu nie będę miał specjalnego pożytku, ale powstrzymałem się od komentarza.
W końcu opuściłem Swedish Hospital i dwa dni przed Bożym Narodzeniem wróciłem do domu. Przed wyjazdem wręczyłem pracownikom oddziału pomocy doraźnej i intensywnej terapii pamiątkowe odznaki w dowód wdzięczności za uratowanie mi życia.
Roger Depue odebrał nas z lotniska Dulles pod Waszyngtonem i zawiózł do naszego domu we Fredericksburgu, udekorowanego amerykańską flagą i wielkim transparentem z napisem: „Witaj w domu, John”. Schudłem z osiemdziesięciu ośmiu do siedemdziesięciu trzech kilogramów. Erika i Lauren tak się wystraszyły na widok wymizerowanego ojca na wózku inwalidzkim, że jeszcze przez długi czas przeżywały każdy mój wyjazd na delegację.
Święta upłynęły w dość melancholijnej atmosferze. Z przyjaciół widziałem tylko Rona Walkera, Blaine’a McIlwaina, Billa Hagmaiera i jeszcze jednego agenta z Quantico, Jima Horna. Korzystałem z wózka inwalidzkiego, ale poruszanie się i tak sprawiało mi kłopot. Miałem trudności z prowadzeniem rozmowy. Z byle powodu wybuchałem płaczem i nie ufałem własnej pamięci. Kiedy Pam lub ojciec zabierali mnie na przejażdżkę samochodem po Fredericksburgu, nie potrafiłem rozpoznać, które budynki wybudowano niedawno, a które stały tam od dłuższego czasu. Czułem się jak ofiara wylewu i obawiałem się, że mogę już nigdy nie wrócić do pracy.
Miałem też żal do FBI. W lutym tamtego roku poinformowałem zastępcę dyrektora Jima McKenziego, że nie poradzę sobie dłużej z tyloma obowiązkami. Poprosiłem o przydzielenie współpracowników, którzy pomogliby mi w ich wypełnianiu.
McKenzie okazał zrozumienie, ale natychmiast sprowadził mnie na ziemię.
– Wiesz doskonale, jak działa ta instytucja – powiedział. – Musisz się zaharować na śmierć, żeby cię docenili.
Nie tylko nie czułem wsparcia ze strony FBI, czułem się też niedoceniony. Rok wcześniej wypruwałem z siebie flaki przy sprawie morderstw dzieci w Atlancie i zaraz potem dostałem oficjalną naganę za artykuł, który ukazał się w gazecie miasteczka Newport News w stanie Wirginia tuż po aresztowaniu Wayne’a Williamsa. Dziennikarz zapytał mnie, co sądzę o Williamsie jako o podejrzanym. Odpowiedziałem, że pasuje do profilu, a jeśli zarzuty się potwierdzą, prawdopodobnie odpowie za więcej niż jedno morderstwo.
Mimo że gazeta przekręciła moją wypowiedź, FBI uznało, że nie powinienem wypowiadać takich opinii na temat bieżącego śledztwa, zwłaszcza że dwa miesiące wcześniej ostrzegano mnie przed rozmową z tygodnikiem „People”. Była to typowa zagrywka rządowej biurokracji. Po sześciu miesiącach przepychanek zostałem wezwany do waszyngtońskiej siedziby Biura Odpowiedzialności Zawodowej (Office of Professional Responsibility), gdzie udzielono mi nagany. W owym czasie był to jedyny dokument potwierdzający, że FBI dostrzega moją rolę w schwytaniu sprawcy „zbrodni stulecia”.
Stróże prawa mają spory problem z opowiadaniem innym osobom, nawet małżonkom, o swojej pracy. Kiedy człowiek zawodowo ogląda trupy i okaleczone ciała (zwłaszcza dzieci), po powrocie do domu pragnie jak najszybciej o tym zapomnieć, a już na pewno nie zagai przy obiedzie: „Zajmowałem się dziś fascynującym przypadkiem morderstwa. Zaraz ci o wszystkim opowiem”. Właśnie z tego powodu policjanci mają – z wzajemnością – słabość do pielęgniarek. Dobrze się nawzajem rozumieją.
Mimo to zdarzało się niejednokrotnie, że kiedy spacerowałem po parku czy lesie z córkami, nachodziła mnie myśl: „W podobnym miejscu znaleźliśmy tego ośmiolatka”. Drżałem o ich bezpieczeństwo, mając w pamięci wszystkie potworności, z jakimi stykałem się w pracy, ale z tego samego powodu nie potrafiłem reagować z empatią na pomniejsze, choć przecież ważne zdarzenia i problemy typowe dla dzieciństwa. Kiedy po powrocie do domu słyszałem od Pam, że jedna z dziewczynek spadła z roweru i trzeba było jej założyć szwy, przed oczami stawały mi natychmiast obrazki z sekcji zwłok dziecka w podobnym wieku i przypominałem sobie, ile szwów musiał mu założyć lekarz sądowy, przygotowując ciało do pogrzebu.
Pam miała własny krąg przyjaciół, którzy angażowali się w lokalną politykę, co mnie akurat zupełnie nie interesowało. W związku z moimi częstymi wyjazdami na delegacje na Pam spadła lwia część odpowiedzialności za wychowanie dzieci, płacenie rachunków i prowadzenie domu. Był to jeden z wielu problemów, które kładły się cieniem na naszym małżeństwie. Mam świadomość, że przynajmniej starsza z córek, Erika, zdawała sobie sprawę z napiętych stosunków w domu.
Nie potrafiłem odżałować, że FBI pozwoliło mi się zaharować niemal na śmierć. Miesiąc po powrocie do domu paliłem liście w ogrodzie. Nagle pod wpływem impulsu wszedłem do środka, zebrałem wszystkie kopie moich profili psychologicznych i publikacji, wyniosłem je do ogrodu i wrzuciłem w płomienie. Przeżyłem w ten sposób swego rodzaju katharsis.
Kilka tygodni później, kiedy mogłem znowu prowadzić samochód, pojechałem na Cmentarz Państwowy w Quantico, aby obejrzeć grób, w którym miałem zostać pochowany. Ludzi chowa się tam według daty śmierci, więc gdybym zmarł 1 lub 2 grudnia, trafiłaby mi się kiepska lokalizacja. Leżałbym obok dziewczyny zadźganej nożem na podjeździe swojego domu, niedaleko od nas. Sam brałem udział w śledztwie; mordercy wciąż nie schwytano. Kiedy tak stałem zamyślony, przypomniałem sobie, że doradzałem policji obserwowanie grobu – na wypadek gdyby morderca miał się przy nim pojawić. Cóż by to była za ironia losu, gdyby policjanci rzeczywiście prowadzili obserwację i uznali mnie za podejrzanego.
Cztery miesiące po ataku w Seattle wciąż byłem na zwolnieniu lekarskim. Na skutek powikłań i długotrwałego przebywania w łóżku dostałem zakrzepów w nogach i płucach. Przebrnięcie przez każdy dzień wciąż wymagało ode mnie dużego wysiłku. Nie wiedziałem, czy zdrowie pozwoli mi ponownie podjąć pracę, zresztą nie potrafiłem znaleźć motywacji do powrotu. Bieżącymi śledztwami zajmował się tymczasowo Roy Hazelwood ze szkoleniowej sekcji Jednostki Nauk Behawioralnych.
Do Quantico wróciłem po raz pierwszy w kwietniu 1984 roku. Wygłosiłem przemówienie do grupy około pięćdziesięciu profilerów z sekcji terenowych FBI. Wszedłem do sali w pantoflach, ponieważ stopy wciąż miałem nabrzmiałe od zakrzepów. Agenci z całego kraju zgotowali mi owację na stojąco. Spontaniczna i szczera reakcja obcych ludzi, którzy lepiej niż ktokolwiek inny rozumieli moją pracę i niezbędność forsowanych przeze mnie zmian w FBI, sprawiła, że po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułem się doceniony. Zrozumiałem, że wróciłem do domu.

Miesiąc później pracowałem już w pełnym wymiarze godzin (...)


***

Wejść w umysł myśliwego. To moja rola. Kiedy patrzę na tłum ludzi w galerii handlowej, wypatruję ofiary. Próbuję rozpoznać, kogo będzie najłatwiej schwytać. Muszę poczuć dreszczyk emocji, który odczuwa polująca bestia. Tylko tak będę mógł ją złapać.

MINDHUNTER – mroczna książka Johna Douglasa – jednego z najwybitniejszych profilerów w dziejach FBI. Douglas badał miejsca zbrodni dokonywanych przez najgroźniejszych psychopatów, próbował przewidzieć kolejne ruchy seryjnych morderców i stawał z nimi oko w oko. Stał się pierwowzorem postaci agenta Jacka Crawforda z filmów o Hannibalu Lecterze. Teraz dzieli się opowieściami o swoich najsłynniejszych śledztwach i ryzykownych próbach wniknięcia w najmroczniejsze zakamarki umysłów psychopatów. 

Żeby złapać seryjnego mordercę, musisz spojrzeć na świat jego oczami. Musisz zacząć myśleć jak bestia.


Cykl: Mindhunter (tom 1)






EKRANIZACJA
/KLIKNIJ ZDJĘCIE/


TRAILER













Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger