"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Historia ucieczki Elena Ferrante

Pomimo tematyki politycznej ta część niczym nie ustępuje poprzednim, a zakończenie jak zwykle zwala z nóg! Jeszcze NIESTETY tylko jeden tom i koniec tej hipnotyzującej przygody... :(((((

MOJA OCENA: 10/10



PRZECZYTAJ FRAGMENT!

1.

Po raz ostatni widziałam się z Lilą pięć lat temu, zimą 2005 roku. Wybrałyśmy się wczesnym rankiem na spacer wzdłuż głównej ulicy i, jak to bywało od lat, nie czułyśmy się ze sobą swobodnie. Pamiętam, że mówiłam tylko ja: ona coś nuciła pod nosem, witała się z przechodniami, którzy nawet jej nie odpowiadali, a gdy już się odezwała, wykrzykiwała tylko jakieś niezwiązane z tematem frazesy. W minionych latach wydarzyło się zbyt wiele złego, czasem nawet potwornego, więc by na powrót połączyła nas zażyłość, potrzebne nam były zwierzenia. Mnie jednak brakowało sił, by poszukać właściwych słów, a jej – choć siły pewnie miała – chęci: nie czuła takiej potrzeby.

Nadal bardzo ją lubiłam i spotykałam się nią za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do Neapolu, choć muszę przyznać, że nie bez strachu. Zmieniła się. Starość dopadła nas obie, ale podczas gdy ja walczyłam ze skłonnością do tycia, ona niezmiennie wyglądała jak skóra naciągnięta na kości. Nosiła krótkie włosy, które sama sobie ścinała, i była siwa, nie z wyboru, lecz z niedbalstwa. Coraz bardziej pomarszczona twarz przypominała twarz jej ojca. Śmiała się nerwowo, piskliwie i mówiła zbyt głośno. Bez ustanku gestykulowała, nadając ruchom rąk tak okrutną determinację, jakby chciała rozciąć na pół domy, ulice, przechodniów i mnie.
Kiedy przechodziłyśmy przed szkołą podstawową, minął nas nieznany mi młodzieniec. Krzyknął do Lili, że na skwerze obok kościoła znaleziono ciało kobiety. Ruszyłyśmy w tę stronę. Lila, ciągnąc mnie za sobą, przepchnęła się niegrzecznie w sam środek grupki gapiów. Na ziemi, obrócona na bok, leżała strasznie gruba kobieta ubrana w niemodny ciemnozielony prochowiec. Lila rozpoznała ją od razu, ja potrzebowałam kilku chwil: patrzyłyśmy na naszą koleżankę z dzieciństwa, Gigliolę Spagnuolo, byłą żonę Michelego Solary.
Nie widziałam jej od kilku dziesięcioleci. Niegdyś ładna twarz zbrzydła z wiekiem, kostki rozrosły się do potwornych rozmiarów. Jej w młodości ciemne włosy teraz były ognistoczerwone, długie jak dawniej, ale przerzedzone, rozrzucone w nieładzie po ziemi. Na jednej stopie miała zniszczony but na płaskim obcasie, na drugiej tylko szarą wełnianą skarpetę z dziurą na dużym palcu. But leżał metr dalej, jak gdyby spadł, kiedy ona wierzgała nogami, broniąc się przed bólem albo przerażeniem. Rozpłakałam się, Lila spojrzała na mnie z poirytowaniem.
Usiadłyśmy na pobliskiej ławeczce i czekałyśmy w milczeniu, aż Gigliola zostanie zabrana. Potem poszłyśmy do domu Lili, starego małego mieszkanka odziedziczonego po rodzicach, w którym żyła z synem Rinem. Zaczęłyśmy rozmawiać o dawnej koleżance. Ona wyrażała się o niej źle, skrytykowała życie, jakie wiodła, jej pretensjonalność, przewrotność. Tym razem to ja nie słuchałam, nie mogłam oderwać myśli od twarzy leżącej na ziemi, od tego, jak bardzo przerzedziły się jej długie włosy, od białych łysych placków skóry na głowie. Jak wiele osób, z którymi się wychowałyśmy, już nie żyło, zniknęło z powierzchni ziemi z powodu choroby, bo nerwy nie wytrzymały pod naporem udręk, bo przelano ich krew. Siedziałyśmy w kuchni pogrążone w otępieniu: żadna nie ruszyła się, aby posprzątać ze stołu. Potem znowu wyszłyśmy.
Zimowe słońce nadało otoczeniu radosny wygląd. W przeciwieństwie do nas stara dzielnica prezentowała się jak dawniej. Nic się nie zmieniły niskie i szare budynki, podwórko, na którym się bawiłyśmy, główna ulica, ciemny wjazd do tunelu i przemoc. Zmienił się za to dalszy krajobraz. Nie było już zielonkawych połaci przy stawach, stara fabryka konserw rozpadła się. W ich miejsce wyrosły oszałamiające szklane drapacze chmur, zapowiedź świetlistej przyszłości, w którą nikt nie uwierzył. Te zmiany przez lata dostrzegałam mimowolnie, rzadko przyglądając się im z ciekawością. Jako dziecko wyobrażałam sobie, że Neapol poza naszą dzielnicą pełen jest cudowności. Na przykład dawno temu wieżowiec przy dworcu głównym, pnący się piętro po piętrze, wywierał na mnie ogromne wrażenie: z zachwytem patrzyłam na szkielet budynku wyrastający u boku odważnie zaprojektowanej stacji kolejowej, który wtedy wydawał nam się bardzo wysoki. Jakże się dziwiłam, przechodząc przez piazza Garibaldi. Spójrz, jaki wysoki – mówiłam do Lili, do Carmen, do Pasqualego, do Ady i Antonia, do wszystkich dawnych kolegów i koleżanek, z którymi zapuszczałam się nad morze, na skraj zamożnych dzielnic. Myślałam sobie, że tam w górze mieszkają anioły i z pewnością cieszą oko widokiem całego miasta. Och, jakżebym chciała wejść na sam szczyt. To był nasz wieżowiec, chociaż znajdował się poza granicami dzielnicy, bo dzień po dniu widzieliśmy, jak pnie się coraz wyżej. Ale prace stanęły. Kiedy wracałam do domu z Pizy, wieżowiec przy dworcu głównym nie był już w moich oczach symbolem odradzającej się wspólnoty, lecz kolejnym przejawem tutejszej niewydolności.
W tamtym czasie przekonałam się, że nie ma wielkiej różnicy między dzielnicą a resztą Neapolu: niedomaganie niezmiennie paraliżowało i jedno, i drugie. Za każdym razem miasto coraz bardziej wyglądało tak, jakby zrobiono je z kruchej gliny, nieodpornej na zmiany sezonowe, na ciepło, zimno, a przede wszystkim na burze. A to zalało dworzec na piazza Garibaldi, a to zapadł się tunel przed muzeum, a to osunęła się ziemia albo zabrakło prądu. W pamięci miałam ciemne i niebezpieczne ulice, coraz bardziej chaotyczny ruch samochodowy, popękane chodniki, rozlane kałuże. Zapchane studzienki rzygały wodą, strumienie ścieków, brudu i bakterii spływały do morza ze zboczy upstrzonych nowymi i nietrwałymi budynkami albo drążyły podziemny świat. Ludzie umierali z powodu niedbalstwa, korupcji, ucisku, a mimo to przy kolejnych wyborach entuzjastycznie wyrażali swoją aprobatę dla polityków, którzy ich życie zamieniali w piekło. Jak tylko wysiadałam z pociągu, ostrożnie ruszałam w kierunku miejsc, w których się wychowałam, pamiętając, by zawsze odzywać się w dialekcie, co było wyraźnym sygnałem: jestem jedną z was, nie róbcie mi krzywdy.
Kiedy się obroniłam, kiedy spontanicznie napisałam opowiadanie, które w sposób dla mnie nieoczekiwany w ciągu kilku miesięcy przerodziło się w książkę, otoczenie, z którego się wywodziłam, zaczęło przybierać coraz bardziej przerażające kształty. I tak jak w Pizie czy Mediolanie czułam się dobrze, chwilami nawet szczęśliwa, w rodzinnym mieście za każdym razem dopadał mnie strach, że jakieś nieprzewidziane wydarzenie uniemożliwi mi wyjazd, że zostanie mi odebrane wszystko, co zdobyłam. Nie będę mogła spotkać się z Pietrem, którego miałam wkrótce poślubić; drzwi do wytwornych pokoi w wydawnictwie zamkną się przede mną; nie otrzymam już żadnych dowodów życzliwości ze strony Adele, przyszłej teściowej, matki takiej, jakiej nigdy nie miałam. Już od dawna miasto wydawało mi się przeludnione: widziałam jeden tłum ciągnący się od piazza Garibaldi aż po via Forcella, vico Duchesca, via Lavinaio i Rettifilo. Pod koniec lat sześćdziesiątych miałam wrażenie, jakby ten tłum się zagęścił, a rozdrażnienie i agresja zaczęły rozprzestrzeniać się w sposób niekontrolowany. Któregoś ranka zapuściłam się aż na via Mezzocannone, gdzie kilka lat wcześniej pracowałam w księgarni. Poszłam z ciekawości, by przyjrzeć się miejscu, w którym sporo się natrudziłam, a przede wszystkim, aby rzucić okiem na uniwersytet, do którego nigdy nie weszłam. Chciałam skonfrontować go z Wyższą Szkołą z Pizy. Miałam też nadzieję, że wpadnę na dzieci profesor Galiani, na Armanda i Nadię, i będę mogła pochwalić się swoimi dokonaniami. Ale ulica, sam gmach wzbudziły we mnie lęk: pełno tam było studentów z Neapolu i okolic, w ogóle z całego Południa, dobrze ubranych młodzieńców, hałaśliwych, pewnych siebie, butnych i zarazem uległych. Tłoczyli się w wejściach, w aulach, przed sekretariatami, gdzie ciągnęły się kolejki, w których nierzadko dochodziło do kłótni. Kilka kroków ode mnie trzech czy czterech studentów nagle rzuciło się do bójki: samo spojrzenie doprowadziło do eksplozji obelg i ciosów. Samcza wściekłość domagała się krwi, padały wyzwiska w dialekcie, który z trudem byłam w stanie zrozumieć. Odeszłam pośpiesznie, jakbym otarła się o coś groźnego, i to w miejscu, które w moich wyobrażeniach powinno być ostoją bezpieczeństwa i rozumu.
Krótko mówiąc, z każdym rokiem sytuacja przedstawiała się coraz gorzej. W tamtym okresie, obfitującym w ulewne deszcze, miasto doznało kolejnego uszczerbku: cała jedna kamienica przechyliła się na bok, jak człowiek w fotelu, który opiera się na zjedzonym przez korniki podłokietniku i ten podłokietnik się łamie. Były ofiary śmiertelne, wielu rannych. A poza tym krzyki, bójki, petardy. Jak gdyby Neapol krył w trzewiach furię, która nie potrafi znaleźć ujścia i dlatego zżera go od środka albo wywołuje na powierzchni owrzodzenie cieknące jadem przeciwko wszystkim: dzieciom, dorosłym, starcom, ludziom z innych miast, Amerykanom z NATO, turystom wszelkiej narodowości, samym mieszkańcom. Jak można wytrzymać w tak niebezpiecznym i chaotycznym miejscu, na peryferiach, w centrum, na wzgórzach, pod Wezuwiuszem? Co za potworne wrażenie wywarła na mnie wyprawa do San Giovanni a Teduccio, do fabryki, gdzie pracuje Lila, i sama Lila, Lila z małym dzieckiem, Lila, która mieszka w żałosnym bloku z Enzem, chociaż nawet ze sobą nie sypiają. Powiedziała mi, że on zgłębia tajniki działania komputerów i że ona chce mu w tym pomóc. W pamięć zapadł mi sztuczny ton eksperta, którym usiłowała odegnać pamięć o San Giovanni, o wędlinach, smrodzie unoszącym się w fabryce, o własnej sytuacji, i przytaczała nazwy w rodzaju: Ośrodek Cybernetyki w Państwowej Szkole Wyższej w Mediolanie, Radzieckie Centrum Badań nad Zastosowaniem Komputerów w Naukach Społecznych. Jakby usiłowała dać mi do zrozumienia, że wkrótce także w Neapolu powstanie analogiczne centrum. A ja pomyślałam wtedy, że owszem, w Mediolanie tak, na pewno w Związku Radzieckim, ale nie tutaj, że to tylko wymysły jej rozbujałej fantazji, w które wciąga biednego i oddanego jej Enza. Stąd trzeba uciekać. Definitywnie, daleko od życia, jakiego doświadczyłyśmy od dnia narodzin. Tam, gdzie wszystko jest zorganizowane, gdzie wszystko jest naprawdę możliwe. I ja tak zrobiłam. Ale tylko po to, by w kolejnych dziesięcioleciach odkryć, jak bardzo się myliłam, że to zawsze jest zamiana na łańcuch o coraz grubszych oczkach: dzielnica to jedynie cząstka miasta, miasto to cząstka Włoch, Włochy to cząstka Europy, a Europa – całej planety. Dzisiaj tak właśnie myślę, że to nie dzielnica jest chora, nie Neapol, lecz cały ziemski glob, cały wszechświat albo wszechświaty. A sztuczka polega na umiejętności ukrywania tego stanu rzeczy przed sobą i przed innymi.
Tamtego zimowego popołudnia 2005 roku powiedziałam Lili o tym, z emfazą i niejako ku przestrodze. Chciałam przyznać jej rację, że ona już jako dziecko wszystko zrozumiała, choć nigdy nie wybrała się poza Neapol. Ale od razu powstydziłam się swoich słów, wyczułam w nich gniewliwy pesymizm starzejącego się człowieka, ton, którego ona przecież nie znosiła. Uśmiechnęła się nerwowo, szczerząc stare zęby, i powiedziała:
– Cóż to, wymądrzasz się? Rzucasz mi jakieś sentencyjki? Co zamierzasz? Chcesz o nas napisać? Chcesz napisać o mnie?
– Nie.
– Mów prawdę.
– To byłoby zbyt trudne.
– Ale zastanawiałaś się nad tym, dalej się zastanawiasz.
– Trochę.
– Masz mnie zostawić w spokoju, Lenù. Masz nas wszystkich zostawić w spokoju. Musimy zniknąć. Ani Gigliola, ani ja, nikt z nas na nic nie zasłużył.
– To nieprawda.
Skrzywiła się z niezadowoleniem i przyjrzała mi się badawczo. Jej źrenice były tak małe, że ledwo dostrzegalne. Miała rozchylone usta.
– Dobrze – powiedziała. – Napisz, jeśli chcesz, napisz o Giglioli, o kim ci się żywnie podoba. Ale nie o mnie, nawet się nie waż, obiecaj.
– O nikim nie napiszę, o tobie też nie.
– Będę cię miała na oku.
– Czyżby?
– Przyjdę i wedrę się do twojego komputera, przeczytam pliki i skasuję je.
– Daj spokój.
– Myślisz, że nie potrafię?
– Wiem, że potrafisz. Ale ja umiem się obronić.
Roześmiała się złowrogo:
– Nie przede mną (...)
***
Elena i Lila, przyjaciółki znane czytelnikom z Genialnej przyjaciółki i Historii nowego nazwiska, to młode kobiety. Bardzo szybko musiały dorosnąć. Lila wyszła za mąż w wieku szesnastu lat, ma małego synka, porzuciła męża i dostatnie życie, pracuje w fabryce w bardzo ciężkich warunkach. Elena opuściła Neapol, ukończyła studia w Pizie i wydała dobrze sprzedającą się książkę, która otworzyła jej drzwi do świata ludzi zamożnych i wykształconych. Obie przez lata usiłowały pokonać bariery biedy, ignorancji i zależności, w jakich chciał je zamknąć los. Teraz ich życie biegnie w zawrotnym tempie przez lata siedemdziesiąte, przeplatając ze sobą chwile nadziei i niepewności, napięcia i rywalizacji. Nadal łączy je silna choć burzliwa przyjaźń, która to przygasa, to wybucha, prowadząc do nieoczekiwanych spotkań i zwrotów akcji.



Cykl: Genialna przyjaciółka (tom 3)









ZGARNIJ EBOOKA Z 



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger