"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Dzikie królestwo Gin Phillips

Pomysł wydawał się całkiem ciekawy, zupełnie inny, intrygujący. Ale nie porwała mnie ani historia, ani sposób jej przedstawienia.

Średniak, o którym będę pamiętać tylko tyle, że dział się w zoo...


MOJA OCENA: 5/10


PRZECZYTAJ FRAGMENT!
16.55

Joan przez długą chwilę balansuje na palcach bosych stóp. Z nogami ugiętymi w kolanach zamiata ziemię rąbkiem spódnicy. Teraz jednak mięśnie ud nie wytrzymują, opuszcza więc rękę i opada na piasek.
Coś dźga ją w biodro. Wsuwa pod nie dłoń i wydobywa małą plastikową włócznię, nie dłuższą niż palec. Wcale jej to nie dziwi, bo przecież zawsze znajduje takie rzeczy w różnych nieoczekiwanych miejscach.
— Zgubiłeś włócznię? — pyta. — A może to jest berło?
Lincoln bierze bez słowa ten kawałek plastiku z jej otwartej dłoni. Najwyraźniej czekał, aż jej podołek znów będzie wolny, gdyż cofa się i wreszcie sadowi wygodnie na jej udach. Nie ma na sobie nawet ziarna piasku. Jest taki schludny; nigdy nie lubił malować palcami.
— Chciałabyś nosek, mamusiu? — pyta.
— Ja już mam nosek — odpowiada Joan.
— A może chciałabyś mieć jeden dodatkowy?
— Kto by nie chciał?
Jego czarne loki domagają się już ścięcia, bo odgarnia je z czoła. Dookoła nich spadają liście. Drewniany dach, oparty na nieokorowanych palach, skrywa ich w swoim cieniu, lecz dalej plamy światła i mroku na szarym żwirze zmieniają się w podmuchach wiatru przelatującego między drzewami.
— Skąd bierzesz te dodatkowe noski? — pyta synka.
— Ze sklepu z noskami.
Joan śmieje się i podpiera rękami, czując przyklejający się do nich piasek. Strzepuje kilka mokrych drobin spod paznokci. Jama Odkrywcy Dinozaurów zawsze jest wilgotna i zimna, bo nigdy nie dociera tu słońce, lecz mimo piasku na spódnicy i przyczepionych do swetra liści jest to chyba ulubione miejsce Joan w ogrodzie zoologicznym. Z dala od głównych alejek, karuzeli, stajni, w której dzieci mogą głaskać zwierzęta, i klatek z ptactwem, za zachwaszczonym zagajnikiem oznaczonym tabliczką z lakonicznym napisem TERENY LEŚNE. Tu, przy wąskich żwirowych ścieżkach, są tylko drzewa, skały i kilka samotnych zwierząt. Jest sęp, który z jakiegoś powodu dzieli swoją wolierę z zardzewiałym pikapem. Sowa spoglądająca groźnie na zawieszoną na drzewie zabawkę. Dzikie indyki, które zawsze siedzą nieruchomo, tak że Joan nie jest nawet pewna, czy w ogóle mają nogi. Wyobraża sobie, że padły ofiarą okrutnego żartu jakiegoś myśliwego — i naszyjnik z indyczych łapek pokrytych plamami potu.
Lubi przypadkową obcość zagajnika, który w wyniku nieporadnych prób uatrakcyjnienia tej części ogrodu nieustannie się zmienia. Teraz między drzewami rozciągnięta jest linka do tyrolki, choć Joan nigdy nie widziała nikogo, kto chciałby po niej zjeżdżać. Pamięta mechaniczne dinozaury, które ustawiono tu parę lat temu, i poprowadzony kiedyś tędy szlak dla poszukiwaczy duchów. Widać jeszcze ślady dawniejszych wcieleń tego miejsca: wielkie głazy, które wydają jej się prawdziwe, choć w rzeczywistości takie nie są, palisadę z rozłupanych bali i chatę pierwszych osadników.
Trudno zgadnąć, po co to wszystko zostało tu umieszczone. Puste cementowe sadzawki mogły być poidłami dla dużych ssaków. Ponawiane co jakiś czas próby poprowadzenia ścieżki przyrodniczej zaowocowały chaotycznym oznakowaniem, które czyni spacer bardziej wyprawą w nieznane niż lekcją. Na jednym z drzew umieszczono tabliczkę z napisem SASAFRAS LEKARSKI, natomiast dwadzieścia innych wokół niego pozostaje bezimiennych.
— Daj mi teraz coś powiedzieć — zaczyna chłopiec, kładąc dłoń na jej kolanie. — Czy wiesz, co mógłby zrobić Odyn?
Joan w ostatnim czasie dość dużo się dowiaduje o nordyckich bogach.
— Pójść do sklepu z oczami? — pyta go.
— Zgadłaś. Ponieważ wtedy mógłby zdjąć opaskę.
— Chyba że lubił swoją opaskę.
— Chyba tak — zgadza się Lincoln.
Piasek wokół nich usiany jest małymi plastikowymi bogami i łotrami. Są tu Thor i Loki, Kapitan Ameryka, Zielona Latarnia i Żelazny Człowiek. Ostatnio wszystko obraca się wokół superbohaterów. W piaszczystej jamie poniżej leżą imitacje szkieletów, za nimi wyrastają z ziemi żebra jakiegoś wymarłego dawno temu zwierzęcia, zaś obok stoi wiadro ze sfatygowanymi pędzlami do omiatania ich z piasku. Joan zwykła przychodzić tu z synem i szukać kości dinozaurów w jego poprzednim życiu, kiedy miał trzy lata. Teraz jednak, dwa miesiące po czwartych urodzinach, tamten Lincoln-archeolog to już odległa o kilka innych wcieleń przeszłość.
Jama dinozaurów jest obecnie Wyspą Ciszy, więzieniem, w którym przebywa Loki, podstępny brat Thora. I jeśli nie pojawia się akurat temat dodatkowych nosów, w powietrzu rozbrzmiewają odgłosy zażartej bitwy, podczas której Thor usiłuje zmusić Lokiego, aby się przyznał, że to właśnie on stworzył ognistego demona.
Lincoln pochyla się i rozpoczyna na nowo walkę.
— Niegodziwy łotr zachichotał — mówi. — Lecz nagle Thor wpadł na pomysł!
Swoje opowieści potrafi snuć godzinami, jeśli tylko Joan mu na to pozwoli. Ona lubi takie, w których chłopiec wprowadza własne postacie. Wymyślił łotra zwanego Koniarzem, zmieniającego ludzi w konie. Jego przeciwnikiem jest von Koń, który przywraca ofiarom ludzką postać. I tak w kółko.
Joan rejestruje jednym uchem, jak głos Lincolna zmienia się i moduluje, kiedy ten wciela się w któregoś ze swych bohaterów. Ona sama błądzi gdzieś myślami. Rankiem te alejki zapewne roiłyby się od spacerowiczów i matek ubranych w wygodne spodnie do jogi, lecz tak późnym popołudniem większość odwiedzających już sobie poszła. Joan przychodzi tu czasem z Lincolnem, kiedy już odbierze go z przedszkola — chyba że decydują się pójść do biblioteki, jakiegoś parku czy muzeum przyrodniczego — i jeśli tylko może, prowadzi go do zagajnika. Są tu koniki polne, albo coś, co brzmi jak one, śpiewające ptaki i szeleszczące liście, ale nie słychać żadnych ludzkich głosów poza snującym swoją opowieść Lincolnem. Tak się wczuł w rolę superbohatera, że może ją odgrywać bez końca.
— Miał tajną broń przy pasie! Jego niegodziwy plan się nie powiódł!
Chłopiec aż dygocze z podniecenia. Każda część jego ciała jest w ruchu, od palców
u stóp po pulchne piąstki. Thor przelatuje w powietrzu, Lincoln podskakuje, a Joan zadaje sobie pytanie, czy jej synkowi bardziej podoba się idea dobra zwyciężającego zło, czy też po prostu ekscytująca bitwa, i kiedy powinna mu wyjaśnić, że większość ludzi żyje na ziemi niczyjej, pomiędzy dobrem i złem. Ale teraz on jest taki szczęśliwy, że nie chce mu tego komplikować.
— Czy wiesz, co się dzieje potem, mamusiu? — pyta. — Kiedy Thor go uderza?
— Co?
Doprowadziła do perfekcji sztukę słuchania go jednym uchem i jednocześnie myślenia o czymś innym.
— Loki zapanował nad umysłem Thora. Ale po tym ciosie stracił nad nim władzę!
— Och — woła Joan. — I co dalej?
— Thor zwycięża!
Lincoln kontynuuje opowieść:
— Jednak w mieście jest nowy łotr, chłopcy! — Tymczasem ona podkurcza i prostuje palce u nóg. Rozmyśla.
Na przykład o tym, że jeszcze nie kupiła prezentu ślubnego dla swojej przyjaciółki Murray. Jest taki artysta, który maluje portrety psów, i jeden z nich mógłby być dobrym wyborem. Powinna chyba wysłać e-mail i złożyć zamówienie, choć zapewne dla malarza „zamówienie” to obraźliwe słowo. Przypomina sobie, że rano miała zadzwonić do ciotecznej babki, i myśli, że może zamiast tego… — w przypływie energii rozwiązuje w myślach kolejne problemy, kiedy Loki zostaje pochowany w piasku — może zamiast tego wyśle ciotecznej babce tę śmieszną papierową torebkę w formie małpki, wykonaną przez Lincolna podczas zajęć w szkole. Z pewnością to lepsze niż rozmowa telefoniczna, choć może nieco samolubne, gdyż Joan nienawidzi gadać przez komórkę. Jest to typowe dla byłych gliniarzy — o czym ona wie — ale mimo to decyduje się na torebkę. Myśli o faszerowanych kabaczkach robionych przez cioteczną babkę. O resztce bananowych chipsów w kredensie. I wreszcie o Brusie Boxleitnerze. Kiedy była w szkole średniej, miała lekką obsesję na jego punkcie po obejrzeniu serialu „Strach na wróble i pani King”. Niedawno odkryła, że serial jest w całości dostępny w Internecie, więc znów zaczęła go oglądać, odcinek po odcinku. Jest całkiem niezły jak na produkcję z lat osiemdziesiątych, z zimnowojennymi szpiegami i bohaterami noszącymi okropne fryzury. Nie mogła sobie tylko przypomnieć, czy Lee i Amanda w końcu pocałują się w finale drugiego czy trzeciego sezonu, a pozostało jej jeszcze sześć odcinków drugiego. Ale przecież zawsze może przeskoczyć do trzeciego.
Gdzieś w pobliżu zaczyna stukać dzięcioł. Joan wraca do rzeczywistości. Zauważa, że kurzajka na dłoni Lincolna się powiększyła. Wygląda jak ukwiał. Cienie na żwirze pięknie się zmieniają, chłopiec wydobywa z siebie złowrogi chichot złoczyńcy, a ona nagle sobie uświadamia, że popołudnia spędzane z synkiem siedzącym na jej kolanach, w otaczającym ich lesie, są wręcz upajające.
Thor spada na jej stopę, a jego plastikowa głowa ląduje na jej palcu.
— Mamusiu?
— Tak?
— Dlaczego Thor na filmie nigdy nie nosi hełmu?
— Sądzę, że trudniej coś zobaczyć, gdy ma się hełm na głowie.
— Nie chce chronić nim głowy?
— Pewnie czasem go używa, a czasem nie. W zależności od nastroju.
— Powinien chronić głowę przez cały czas — oświadcza Lincoln. — To niebezpieczne tak walczyć bez hełmu. A jak myślisz, dlaczego Kapitan Ameryka nosi tylko kaptur? To niezbyt dobra osłona, prawda?
Jej męża Paula nudzą takie rozmowy o superbohaterach — bardziej interesują go składy i mecze drużyn NBA — ale Joan nie ma nic przeciwko nim. Sama kiedyś miała obsesję na punkcie Wonder Woman. I Super Przyjaciół. Oraz Niesamowitego Hulka. „Kto by zwyciężył, gdyby walczyli ze sobą Superman i Niesamowity Hulk?” — zapytała raz wuja. Odpowiedział: „No cóż, Superman zawsze mógłby odlecieć, gdyby przegrywał”, a ona to uznała za niezwykle błyskotliwą ripostę.
— Kapitan Ameryka ma swoją tarczę — wyjaśnia Lincolnowi. — To nią się zasłania.
— A jeśli nie zdąży w porę unieść jej nad głową?
— Przecież jest bardzo szybki.
— Mimo to… — mówi chłopiec bez przekonania.
— Wiesz, masz rację — przyznaje w końcu Joan, bo Lincoln faktycznie ją ma. — On naprawdę powinien nosić hełm.
Za tylną ścianą jamy, zbudowaną ze sztucznych głazów, beżowych i wystających, myszkuje jakieś drobne zwierzę. Joan ma nadzieję, że to nie szczur. Wyobraża sobie wiewiórkę, ale na wszelki wypadek woli nie spoglądać w tamtą stronę.
Otwiera torebkę i zerka na wyświetlacz telefonu.
— Za jakieś pięć minut powinniśmy iść w kierunku bramy — oznajmia.
Lincoln zachowuje się tak, jakby nic nie słyszał. Często to robi, kiedy ona decyduje, że czas kończyć zabawę.
— Czy Doktor Doom zawsze nosi maskę? — pyta.
— Słuchasz mnie?
— Tak.
— To co powiedziałam?
— Że zaraz powinniśmy iść.
— W porządku — mówi Joan. — Tak, Doktor Doom zawsze nosi maskę. Z powodu szram.
— Szram?
— No tak, szram, które mu zostały po nieudanym eksperymencie w laboratorium.
— Dlaczego miałby nosić maskę z ich powodu?
— Ponieważ chce je zakryć — odpowiada Joan. — Uważa, że są brzydkie.
— Dlaczego miałby uważać, że są brzydkie?
Joan patrzy na spadający jasnopomarańczowy liść.
— No cóż, one sprawiają, że różni się od innych — mówi. — Czasem ludzie nie chcą się wyróżniać.
— Ja nie uważam, że szramy są brzydkie — odpowiada Lincoln.
Kiedy to mówi, w lesie rozlegają się ostre i donośne dźwięki. Dwa trzaski, a potem
jeszcze kilka. Przypominają huk pękających baloników lub fajerwerki. Joan próbuje sobie wyobrazić, co można by zrobić w ogrodzie zoologicznym, żeby spowodować hałas przypominający huk małej eksplozji. Coś związanego z obchodami Halloween? W całym ogrodzie porozwieszano światełka — nie tutaj, w zagajniku, ale przy bardziej uczęszczanych ścieżkach — może więc wysadziły one transformator? A może trwają jakieś prace budowlane i włączyli młot pneumatyczny?
Kolejny huk. Następny i jeszcze jeden. Zbyt głośne jak na trzask pękających balonów, zbyt nieregularne jak na młot pneumatyczny.
Ptaki ucichły, lecz liście wciąż spadają.
Lincoln się nie przejmuje.
— Mogę zastąpić Doktora Dooma Batmanem? — pyta. — On nosi czarny strój. A jeśli tak, to czy zrobiłabyś dla niego odpowiednią maskę?
— Jasne.
— Z czego ona będzie?
— Ze sreberka — proponuje mu.
Wiewiórka przebiega po dachu nad jamą i gdy przeskakuje na pobliskie drzewo, Joan słyszy ciche pacnięcie jej łapek.
— Z czego zrobimy ramy? — pyta Lincoln.
Spogląda na niego.
— Ramy? — upewnia się.
On kiwa głową. Joan odpowiada tym samym, powtarzając i analizując jego słowa. Zawsze z przyjemnością odkrywa, w jaki sposób działa jego mózg; to część macierzyństwa, która tym bardziej ją cieszy, że wcześniej nie wiedziała o jej istnieniu. Umysł Lincolna jest skomplikowany i unikalny, tworzący własne światy. Czasem chłopiec wykrzykuje przez sen całe zdania: „Nie schodź po tych schodach!”. Są to okna ukazujące przez chwilę jego wewnętrzny mechanizm, którego ona nigdy tak naprawdę nie pozna. I w tym cały urok. Lincoln jest odrębną istotą, równie rzeczywistą jak ona sama.
Ramy. Zastanawia się nad tą zagadką.
— Mówisz o tych na jego twarzy? — dopytuje.
— Tak. Tych, które uważa za brzydkie.
Ona się śmieje.
— Mówiłam o szramach, no wiesz, takich jak ta na ręce tatusia po oparzeniu wrzątkiem, kiedy był mały. Albo ta na moim kolanie, która pozostała po upadku.
— Och — mówi speszony Lincoln. Sam też się śmieje. Szybko łapie żart. — Szramy, a nie ramy. Więc on nie uważa, że ramy są brzydkie?
— Naprawdę nie wiem, co Doktor Doom sądzi o ramach — odpowiada Joan.
— Ale nie ma ich na twarzy.
— Nie. To są szramy.
Joan słucha, zastanawiając się jednocześnie nad niepokojącymi dźwiękami i nad tym, czypowinna wyjaśnić sprawy szram bardziej delikatnie. To raczej nie mogły być strzały. Bo gdyby były, do tej pory dałoby się słyszeć coś jeszcze: krzyki, syreny lub głos wydający jakieś polecenia przez megafon.
Nic nie słychać.
Może widziała już zbyt wiele bitew.
Sprawdza godzinę w telefonie. Mają tylko kilka minut do zamknięcia zoo. Całkiem możliwe, że mogą zostać przeoczeni w tym lasku. Niejeden raz wyobrażała sobie taki scenariusz: noc spędzona w ogrodzie zoologicznym, może nawet rozmyślne ukrycie się tutaj i odwiedzanie zwierząt w mroku nocy — podobne sytuacje są opisywane w książeczkach dla dzieci. Oczywiście to tylko śmieszne rojenia, bo na pewno są tu strażnicy. Ale nie żeby kiedykolwiek widziała tu któregoś z nich…
Muszą się pospieszyć.
— Pora na nas, skarbie — mówi, podnosząc Lincolna ze swoich kolan i czekając, aż stanie na własnych nogach, co on robi niechętnie. Myśli, że powinien założyć kurtkę, ale zaklinał się, że nie jest mu zimno, więc zgodziła się, by zostawił ją w samochodzie.
— Czy mamy jeszcze trochę czasu? — pyta chłopiec.
Joan wstaje z piasku i wsuwa stopy w sandały. Przez zamiłowanie do tego typu obuwia nie ma moralnego prawa zmuszać go do noszenia kurtki.
— Nie — odpowiada. — Jest prawie siedemnasta trzydzieści. Zamykają. Przykro mi. Musimy stąd szybko wyjść, bo inaczej zostaniemy tu na noc.
Zaczyna się denerwować z powodu takiej możliwości. Za długo zwlekała, a teraz czeka ich długi spacer przez zagajnik, a potem jeszcze przez plac zabaw dla dzieci. Naprawdę mają mało czasu.
— Zatrzymamy się na placu zabaw i przejdziemy po moście? — pyta Lincoln.
— Nie dzisiaj. Może wrócimy tu jutro.
On kiwa głową i schodzi z piasku na rzadką trawę. Nie lubi łamać przepisów. Jeśli personel zoo mówi, że pora iść do domu, to pójdzie do domu.
— Możesz mi pomóc z butami? — pyta. — I schować moje zabawki do torebki?
Joan się schyla, strzepuje piasek z jego nóg, potem wciąga skarpety na blade palce i szerokie, krótkie stópki. Rozrywa rzepy pasków jego tenisówek i widzi kardynała lądującego tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Zwierzęta tutaj w ogóle się nie boją. Czasem spotyka po kilka wróbli, wiewiórek ziemnych lub zwykłych, które z odległości paru kroków obserwują toczoną akurat przez Lincolna bitwę.
Wrzuca do torebki jego plastikowe figurki.
— Gotowe — mówi (...)
***

Międzynarodowy bestseller. Najlepszy thriller lata wg "Guardiana". Thriller miesiąca wg "Observera"

Co jesteś w stanie zrobić, by ochronić najbliższych? Elektryzujący i porywający thriller o nierozerwalnej więzi łączącej rodzica z dzieckiem.
Ogród zoologiczny jest prawie pusty, gdy Joan i jej czteroletni syn cieszą się ostatnimi chwilami zabawy. Są szczęśliwi, bo był to niemal doskonały dzień. Jednak to, co Joan zauważa, spiesząc z synem do wyjścia na kilka minut przed zamknięciem, sprawia, że pędem wraca w głąb ogrodu, niosąc dziecko na rękach.
Nagle matka i syn zostają uwięzieni w zoo jak zwierzęta. Tylko doskonała znajomość tego terenu, z którym wiążą ją szczęśliwe wspomnienia wczesnego macierzyństwa - ukrytych przejść i remontowanych wybiegów, najlepszych miejsc na karuzeli i przeładowanych dystrybutorów z przekąskami i napojami - pozwala im unikać niebezpieczeństwa.
Dzikie królestwo to mistrzowski dreszczowiec i analiza macierzyństwa - zarówno jego czułych stron, jak i nieposkromionej siły - stawiający pytanie o granicę pomiędzy instynktowną wolą przetrwania a obowiązkiem chronienia innych ludzi.


Ekranizacja książki w przygotowaniu. W roli głównej Margot Robbie, znana między innymi z Wilka z Wall Street i Legionu samobójców.





ZGARNIJ EBOOKA Z 



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger