"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Śpiący giganci Sylvain Neuvel

Zmęczyła mnie ta opowieść.

Początkowo nietypowa narracja /w konwencji dialogów i relacji/ przyciągała i ciekawiła, potem jednak robiła się już dość nużąca...
Poza tym /jak dla mnie/ za dużo polityki i kluczenia. I jeden bezsensowny manewr...
Generalnie jeśli byłaby to opowieść, snuta przez tajemniczego starca/potomka, byłaby /dla mnie/ o wiele bardziej ciekawa.
Za bardzo upolityczniona, "uziemiona" i mało "kosmiczno-magiczna" ta opowieść...

I wcale nie jest tak przebojowa, jak wymienione w zachęcającym opisie 3 wybitne opowieści o podobnych klimatach, ale jest na tyle intrygująca, żeby dobrnąć do końca.

Co nie znaczy, że nie polecam:)

MOJA OCENA: 6/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!


PROLOG

To były moje jedenaste urodziny. W prezencie od ojca dostałam nowy rower: biało-różowy, z frędzelkami na kierownicy. Rwałam się do jazdy, ale rodzice nie chcieli, żebym wychodziła, kiedy są u mnie przyjaciele. Tyle że tak naprawdę to nie byli moi przyjaciele. Kumplowanie się z kimś nigdy nie było moją mocną stroną. Lubiłam czytać; spacerować po lesie; być sama. I zawsze miałam wrażenie, że nie bardzo pasuję do rówieśników. Gdy więc zbliżały się moje urodziny, rodzice zwykle zapraszali dzieciaki z sąsiedztwa. Mnóstwo dzieciaków, niektóre ledwie znałam po imieniu. Wszyscy moi goście byli bardzo mili i przynieśli prezenty. Więc zostałam. Zdmuchnęłam świeczki. Otworzyłam prezenty. Uśmiechałam się. Nie pamiętam dokładnie, co jeszcze dostałam, bo myślałam tylko o tym, żeby wsiąść na ten rower i się przejechać. Impreza skończyła się mniej więcej w porze kolacji, więc nie mogłam czekać ani chwili dłużej. Już się ściemniało. A wiedziałam, że po zmroku ojciec nie puści mnie na dwór.

Wymknęłam się tylnymi drzwiami i co sił w nogach popedałowałam na sam koniec ulicy, gdzie zaczynał się las. Minęło z dziesięć minut, zanim zaczęłam zwalniać. Być może robiło się trochę za ciemno i myślałam o powrocie. Może byłam tylko zmęczona. Zatrzymałam się na chwilę; wiatr poruszał gałęziami. Była jesień. Las stopił się z wielobarwnym krajobrazem, nadając głębię stokom wzgórz. Nagle zrobiło się wilgotno i zimno, jakby miało zacząć padać. Słońce zachodziło, a niebo za drzewami było różowe jak frędzelki roweru.

Usłyszałam za plecami jakiś trzask. To mógł być zając. Coś u podnóża pagórka przyciągnęło mój wzrok. Zostawiłam rower na ścieżce i rozchylając gałązki, zaczęłam powoli schodzić po zboczu. Niewiele było widać, bo liście nie opadły jeszcze, ale przez korony drzew sączył się dziwny turkusowy blask. Nie potrafiłam określić jego źródła. To nie rzeka; słyszałam ją w oddali, a światło było dużo bliżej. Zdawało się, że dochodzi ze wszystkich stron.

Zeszłam na sam dół. Wtedy ziemia jakby usunęła mi się spod stóp.

Niewiele więcej pamiętam. Byłam nieprzytomna przez kilka godzin. Kiedy się ocknęłam, już świtało. Ojciec stał kilkanaście kroków ode mnie. Mówił coś, ale nic nie słyszałam.

Dziura, w którą wpadłam, była idealnym sześcianem, wielkości naszego domu. Ściany miała ciemne i równe, a przez misterne rzeźbienia przeświecało jasne turkusowe światło. Światło było wszędzie wokół. Pomacałam wokół dłońmi. Leżałam na usypisku z piachu, kamieni i połamanych gałęzi. Ale pod tym rumowiskiem powierzchnia była lekko wklęsła, gładka i zimna, jakby zrobiona z metalu.

Dopiero wtedy zauważyłam stojących na górze strażaków w żółtych kombinezonach. Zrzucili mi linę - dyndała nad moją głową. Po chwili położyli mnie na noszach i powieźli w światło wstającego dnia.


Ojciec nie chciał o tym potem rozmawiać. Gdy pytałam go, w co wpadłam, wymyślał tylko kolejne sprytne wytłumaczenia. Jakiś tydzień później zadzwonił dzwonek u drzwi. Zawołałam, żeby tata otworzył, ale nie odpowiedział. Zbiegłam po schodach i sama otworzyłam. Był to jeden ze strażaków, którzy wyciągali mnie z dziury. Zrobił wtedy parę zdjęć i pomyślał, że chętnie bym je zobaczyła. Słusznie. I oto ja - malutka istota leżąca w gigantycznej metalowej dłoni.

CZĘŚĆ PIERWSZA CZĘŚCI CIAŁA

DOKUMENT NR 3

WYWIAD DR ROSE FRANKLIN, STARSZY PRACOWNIK NAUKOWY, INSTYTUT ENRICO FERMIEGO


Miejsce: Uniwersytet Chicagowski, Chicago, stan Illinois

Jak duża była dłoń?

Sześć i dziewięć dziesiątych metra długości, to jest około dwudziestu trzech stóp; jedenastoletniej osobie oczywiście wydawała się dużo większa niż w rzeczywistości.

Co pani robiła po tym, jak to się stało?

Nic. Nie rozmawialiśmy na ten temat zbyt wiele. Codziennie chodziłam do szkoły jak inne dzieciaki w moim wieku. Nikt z mojej rodziny nie studiował, nalegali więc, żebym kontynuowała naukę. Zrobiłam dyplom z fizyki.

Wiem, co pan powie. Chciałabym móc stwierdzić, że poszłam w przedmioty ścisłe z powodu tej dłoni, ale prawda jest taka, że zawsze byłam z nich mocna. Rodzice wcześnie to zauważyli. Pierwszego „małego elektronika” dostałam w wieku, zdaje się, czterech lat. Budowało się telegraf czy coś w tym rodzaju, wciskając końcówki przewodów w metalowe sprężynki. Czy dzisiaj zajmowałabym się czymś innym, gdybym posłuchała wtedy ojca i została w domu? Nie sądzę.

Skończyłam ogólniak i postanowiłam ciągnąć dalej to, na czym już się znałam. Poszłam na studia. Pamiętam ojca, kiedy dowiedzieliśmy się, że przyjęto mnie na Uniwersytet Chicagowski. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby kogoś aż tak rozpierała duma. Trafienie szóstki w totka by go równie mocno nie uszczęśliwiło. Po tym, jak zrobiłam doktorat, uniwersytet zaproponował mi pracę.

Kiedy ponownie odnalazła pani dłoń?

Ja jej nie odnalazłam. Bo jej nie szukałam. Trwało to siedemnaście lat, ale chyba można powiedzieć, że to ona mnie znalazła.

I co potem?

Z dłonią? Wojsko zajęło teren, kiedy sprawa wyszła na jaw.

To znaczy kiedy?

Wtedy kiedy wpadłam do dziury. Wojsko przybyło mniej więcej po ośmiu godzinach. Pułkownik Hudson - chyba tak się nazywał - dowodził akcją. Był z okolicy, więc praktycznie wszystkich znał. Ja osobiście go nie znałam, ale ludzie mieli o nim jak najlepsze zdanie.

Czytałam to, co przetrwało z jego notatek po ingerencjach wojskowej cenzury. Przez trzy lata dowodzenia akcją skupił się przede wszystkim na znaczeniu tych rzeźbień. Sama dłoń, określana zwykle jako „artefakt”, jest wymieniona mimochodem zaledwie kilka razy, jako dowód, że budowniczy komory musiał mieć dość rozwinięty system religijny. Myślę, że pułkownik miał dość jasno sprecyzowany pogląd na całą sprawę.

A konkretnie jaki?

Nie wiem. Był zawodowym żołnierzem. Nie fizykiem. Nie archeologiem. Nigdy nie czytał nic z zakresu antropologii, lingwistyki, nic, co byłoby choć częściowo przydatne w tej sytuacji. Jego pogląd musiał się brać z kultury popularnej, z oglądania Indiany Jonesa i podobnych rzeczy. Na szczęście dla niego otaczali go kompetentni ludzie. Mimo to musiał czuć się niezręcznie, kiedy dowodził, a jednocześnie zasadniczo nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.

Fascynujące, jak wiele wysiłku włożyli w negowanie własnych odkryć. Pierwsze analizy wykazały, że komora ma około trzech tysięcy lat. To wydało im się bez sensu, więc zaczęli badać materiał organiczny metodą węglową. Ta pokazała, że komora może być dużo starsza, że może mieć między pięć a sześć tysięcy lat.

To była niespodzianka?

Można tak powiedzieć. Trzeba pamiętać, że to wbrew wszystkiemu, co wiemy o Ameryce prekolumbijskiej. Najstarsza cywilizacja, jaką znamy, rozwinęła się w regionie Norte Chico w Peru, a dłoń wydawała się o jakieś tysiąc lat starsza. A nawet gdyby była z tego samego okresu, to raczej oczywiste, że nikt nie przetransportował jej z Ameryki Południowej do Dakoty Południowej, a w Ameryce Północnej podobny poziom cywilizacyjny osiągnięto o wiele później.

W końcu ludzie Hudsona uznali, że radiowęglowy odczyt jest błędny ze względu na zanieczyszczenie materiału. Po kilku latach niezbyt intensywnych badań wiek znaleziska oszacowano na tysiąc dwieście lat i zaklasyfikowano jako świątynię jakiejś podgrupy cywilizacji Missisipi.

Czytałam te akta kilkanaście razy. Nie ma w nich nic, dosłownie nic, na poparcie tej tezy, poza faktem, że to bardziej prawdopodobne niż wszystko, co sugerowałyby wyniki badań. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że Hudson nie widział tu nic ciekawego z punktu widzenia wojska. Żałował pewnie, że jego kariera ugrzęzła w podziemnym laboratorium badawczym i chciał zamknąć sprawę, nawet ogłaszając kompletną bzdurę, byle się stamtąd wyrwać.

I co, udało mu się?

Wyrwać? Tak. Trwało to nieco ponad trzy lata, ale w końcu jego życzenie się spełniło. Dostał udaru na spacerze z psem i zapadł w śpiączkę. Zmarł kilka tygodni później.

A co się działo z projektem badawczym?

Nic. Nic się nie działo. Dłoń i rzeźbione płyty ścienne pokrywały się kurzem w magazynie przez czternaście lat, aż wreszcie projekt zdemilitaryzowano. Wtedy przejął go Uniwersytet Chicagowski dzięki pieniądzom z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa[2] i w jakiś sposób znalazłam się na czele zespołu mającego badać dłoń, w którą wpadłam w lesie jako dziecko. Nie wierzę w przeznaczenie, ale to, że „świat jest mały”, jakoś mnie nie przekonuje.

Dlaczego NSA miałaby się interesować projektem archeologicznym?

Sama się nad tym zastanawiałam. Finansują rozmaite badania, ale wydawało się, że akurat ten przypadek ma niewielki związek z ich misją. Może zainteresował ich język w kontekście kryptologii; albo materiał, z którego była zrobiona dłoń. W każdym razie przydzielili nam spory budżet, więc nie zadawałam za dużo pytań. Dostałam paru ludzi do pomocy, żeby przeanalizować twarde dane, zanim przekażemy wszystko wydziałowi antropologii. Projekt wciąż był ściśle tajny i, tak jak Hudsona, umieszczono mnie w podziemnym laboratorium. Przypuszczam, że czytał pan mój raport, więc resztę pan zna.
Tak, czytałem. Złożyła go pani po zaledwie czterech miesiącach. Niektórzy uważają, że trochę zbyt pospiesznie.

To wstępny raport. Ale nie sądzę, żeby był przedwczesny. No, może odrobinę, ale poczyniłam znaczące odkrycia i uważałam, że nie dowiem się wiele więcej na podstawie dostępnych mi danych, więc po co czekać? W tej podziemnej komorze jest dość materiału do analizy dla kilku pokoleń badaczy. Ale bez nowych danych nic już stamtąd nie wyciśniemy.

„My” to znaczy kto?

My. Ja. Pan. Ludzkość. Ogólnie. W tym laboratorium są rzeczy, których dzisiaj nie potrafimy zrozumieć.

To proszę mi opowiedzieć o tym, co rozumiecie. Proszę mi opowiedzieć o tych płytach ściennych.

Wszystko zamieściłam w raporcie. Jest ich szesnaście, mniej więcej trzy na dziesięć metrów każda, grube na cal. Wszystkie wykonano w tym samym okresie, około trzech tysięcy lat temu. Według nas...

Jeżeli mogę przerwać - rozumiem, że nie przekonuje pani teoria o zanieczyszczeniu materiału badawczego?

Według mnie nie ma naukowego powodu, żeby nie wierzyć datowaniu radiowęglowemu. Zresztą wiek tych rzeczy to tak naprawdę nasze najmniejsze zmartwienie. Czy wspomniałam, że symbole świecą od siedemnastu lat?

Każda ściana składa się z czterech płyt i zawiera kilkanaście rzędów rzeźbionych symboli: od osiemnastu do dwudziestu w każdym rzędzie, podzielonych na sekwencje po sześć albo siedem. Naliczyliśmy łącznie piętnaście różnych symboli. Większość pojawia się wielokrotnie, niektóre tylko raz. Siedem symboli składa się z linii krzywych, z kropką pośrodku, siedem z linii prostych, a jeden jest kropką. Prostota stylu, ale przy tym duża elegancja.

Poprzedniej ekipie nie udało się rozszyfrować ich znaczenia?

Jednym z niewielu rozdziałów raportu Hudsona, nienaruszonych przez cenzurę, była analiza lingwistyczna. Porównali symbole z każdym znanym systemem pisma, żywym lub martwym, ale nie znaleźli żadnego interesującego związku. Założyli, że każda sekwencja symboli stanowi zdanie, ale bez układu odniesienia nie mogli nawet snuć domysłów na temat ich znaczenia. Byli dokładni i dokumentowali każdy krok. Uznałam, że nie ma sensu robić drugi raz tego samego, więc odrzuciłam propozycję i nie dołączyłam do zespołu specjalisty od lingwistyki. Bez materiału porównawczego nie było szans odczytać tych znaków.

Być może byłam stronnicza, bo wpadłam w tę dłoń, ale to właśnie ona sama mnie przyciągała. Nie potrafiłam tego wyjaśnić, ale każdym nerwem czułam, że to ona jest tu ważna.

To całkiem inaczej niż pani poprzednik. A zatem co mi pani może o niej powiedzieć?

Cóż, jest absolutnie niesamowita, ale zakładam, że nie interesuje pana aspekt estetyczny. Mierzy niecałe siedem metrów od przegubu do końca środkowego palca. Wydaje się lita, zrobiona z tego samego metalicznego materiału co płyty ścienne, ale ma co najmniej dwa tysiące lat więcej niż one. Ciemnoszara, z refleksami brązu, lekko opalizuje.

Jest otwarta, z palcami złączonymi i lekko zgiętymi, jakby trzymała coś bardzo cennego albo próbowała nie przepuścić ani ziarnka piasku. Tam, gdzie skóra naszej dłoni zwykle się fałduje, znajdują się żłobienia, inne raczej pełnią funkcję wyłącznie dekoracyjną. Wszystkie jarzą się tym samym turkusowym światłem, które powoduje efekt opalizacji. Dłoń wygląda na silną, ale mnie przede wszystkim wydaje się... subtelna, tylko takie określenie przychodzi mi do głowy. Sądzę, że to dłoń kobieca.

Na obecnym etapie bardziej interesują mnie fakty. Z czego jest zrobiona ta silna, lecz subtelna dłoń?

Nasze narzędzia praktycznie ledwo mogą naciąć czy w inny sposób naruszyć materiał. Pozyskanie niewielkiej próbki z jednej płyty ściennej wymagało wielu podejść. Analiza spektrograficzna wykazała, że to stop kilku metali ciężkich, głównie irydu, z dziesięcioprocentową zawartością żelaza i mniejszymi domieszkami osmu, rutenu i innych metali z grupy platynowców.

Zapewne jest warta tyle złota, ile sama waży.

Zabawne, że pan o tym wspomina. Waży mniej niż powinna, powiedziałabym więc, że jest warta o wiele więcej.

A ile waży?

Trzydzieści dwie tony. Wiem, to sporo, ale przy takim składzie chemicznym - dziwnie mało. Iryd jest jednym z najgęstszych pierwiastków, być może nawet najgęstszym, i nawet biorąc pod uwagę domieszkę żelaza, dłoń powinna ważyć dziesięć razy tyle.

Jak pani to wyjaśniła?

Nijak. I nadal nie potrafię. Nie mam bladego pojęcia, jak coś takiego można osiągnąć. Zresztą od kwestii masy o wiele bardziej zastanawiająca była wysoka zawartość irydu. To nie tylko jeden z najcięższych pierwiastków, ale także jeden z najrzadszych.

Widzi pan, metale z tej grupy - platyna też do niej należy - łatwo łączą się z żelazem. Przed milionami lat, kiedy powierzchnia planety była jeszcze płynna, większość irydu na Ziemi właśnie to zrobiła - połączyła się z żelazem, a że iryd jest ciężki, zapadł się wiele tysięcy kilometrów w głąb. Ten iryd, który pozostał w skorupie ziemskiej, jest zwykle zmieszany z innymi metalami, a rozdzielenie ich wymaga

przeprowadzenia skomplikowanego procesu chemicznego.

Jak rzadki jest w porównaniu z innymi metalami?

Bardzo, bardzo rzadki. Ujmijmy to tak: cała roczna produkcja czystego irydu na świecie nie przekracza zapewne kilku ton. To mniej więcej jedna duża walizka. Przy dzisiejszej technologii zgromadzenie takiej ilości irydu, żeby to wszystko zbudować, zajęłoby dziesięciolecia. To po prostu zbyt rzadki pierwiastek, a podaż chondrytów jest wysoce niewystarczająca.

Przepraszam, nie rozumiem.


Przepraszam. Chondryty to meteoryty kamienne. Iryd jest tak rzadki w skałach ziemskich, że często praktycznie niewykrywalny. Większość używanego przez nas irydu pochodzi z meteorytów, które nie spłonęły całkiem przy przejściu przez atmosferę. By zbudować tę komorę - a wydaje się nieprawdopodobne, żeby to było jedyne ich dzieło - trzeba by go szukać tam, gdzie jest go o wiele więcej niż na powierzchni naszej planety.
Podróż do wnętrza Ziemi?

Juliusz Verne podsuwa jeden z możliwych tropów. By pozyskać w dużych ilościach taki metal jak iryd, trzeba albo wydobyć go z głębokości tysięcy kilometrów albo szukać w kosmosie. Z całym szacunkiem dla pana Verne’a, ale nasze kopalnie nie są dość głębokie. Najgłębsze z nich w porównaniu z tym, co było potrzebne, to zwykłe dołki w ziemi. Eksploatacja w kosmosie wydaje się o wiele bardziej realna. Już dzisiaj działają prywatne firmy, które maj ą nadzieję w niedalekiej przyszłości pozyskiwać wodę i cenne minerały w kosmosie, ale te wszystkie projekty są wciąż we wczesnej fazie rozwoju. Mimo to, gdybyśmy potrafili wyłapywać meteoryty w przestrzeni kosmicznej, mielibyśmy dużo, dużo więcej irydu.

Co jeszcze może mi pani powiedzieć?

To już praktycznie wszystko. Po kilku miesiącach badania tego czegoś za pomocą wszelkich narzędzi znanych człowiekowi, miałam wrażenie, że stoimy w miejscu. Wiedziałam, że zadajemy złe pytania, ale nie znałam tych dobrych. Złożyłam wstępny raport i poprosiłam o urlop.

Proszę mi przypomnieć: jaka była konkluzja raportu?

Że my tego nie zbudowaliśmy.

Ciekawe. Jak zareagowali przełożeni?

Dali mi urlop.

I tyle?

Tak. Myślę, że mieli nadzieję, że już nie wrócę. Ani razu nie użyłam w raporcie słowa „obcy”, ale zapewne to właśnie z niego wyczytali.

A nie to miała pani na myśli?

Nie do końca. Może istnieć inne, bardziej przyziemne rozwiązanie. Jako naukowiec powiem tylko tyle, że przy obecnych zasobach, przy dzisiejszej wiedzy i technologii nie jesteśmy w stanie zbudować czegoś takiego. Zupełnie niewykluczone, że jakaś pradawna cywilizacja lepiej od nas znała się na metalurgii, ale irydu wcale nie było wtedy więcej, czy to pięć, dziesięć czy dwadzieścia tysięcy lat temu. A więc, odpowiadając na pańskie pytanie - nie, nie sądzę, żeby to było dzieło ludzkich rąk. Może pan o tym myśleć, co tylko chce.

Nie jestem głupia; wiedziałam, że to już raczej koniec mojej kariery. W oczach NSA na pewno straciłam wszelką wiarygodność, ale co miałam robić? Kłamać?

Co zrobiła pani po złożeniu raportu?

Pojechałam do domu, tam, gdzie wszystko się zaczęło. Pierwszy raz od śmierci ojca, po prawie czterech latach.

Do domu, czyli gdzie?

Pochodzę z niewielkiej miejscowości Deadwood, około godziny drogi na północny zachód od Rapid City.

r    _

Nie znam tej części Środkowego Zachodu.

To miasteczko zbudowane w okresie gorączki złota. Przyciągało wszelkiej maści awanturników, zupełnie tak jak na filmach. Ostatnie burdele zamknięto, kiedy byłam dzieckiem. Nasz główny powód do chwały, poza programem na HBO, który szybko zszedł z anteny, to fakt, że Dziki Bill Hickok został zastrzelony właśnie w Deadwood. Miasteczko przetrwało koniec gorączki złota i kilka dużych pożarów, ale liczba ludności spadła do około tysiąca dwustu.

Deadwood nie kwitnie, ale wciąż stoi. A położone jest przepięknie: na samym skraju parku narodowego Czarnych Wzgórz, z jego niezwykłymi formacjami skalnymi, urokliwymi sosnowymi lasami, głazami, wąwozami i strumieniami. Nie wyobrażam sobie piękniejszego miejsca na ziemi. Potrafię zrozumieć, dlaczego ktoś mógłby chcieć coś tam zbudować.

Wciąż to pani dom?

Tak. To część tego, kim jestem, choć moja matka pewnie by się ze mną nie zgodziła. Drzwi otwierała jakby z wahaniem. Prawie się do siebie nie odzywałyśmy. Wyczuwałam, że ma mi za złe, że nie przyjeżdżałam, że nawet nie byłam na pogrzebie ojca, że zostawiłam ją samą w żałobie. Każdy na swój sposób radzi sobie z bólem, i przypuszczam, że w głębi duszy rozumiała mnie, ale w jej tonie był gniew; niektórych rzeczy nie śmiałaby wypowiedzieć na głos, ale one na zawsze zepsuły naszą relację. Jasne, dość wycierpiała; miała prawo czuć do mnie żal. Nie rozmawiałyśmy wiele przez pierwszych kilka dni, ale szybko popadłyśmy w jakiś rodzaj rutyny.

Spanie w moim dawnym pokoju przywołało wspomnienia. Jako dziecko często wstawałam z łóżka i siadałam przy oknie. Obserwowałam, jak ojciec idzie do kopalni. Przed każdą nocną zmianą zaglądał do mnie i prosił, żebym wybrała zabawkę, którą zabierze w pudełku śniadaniowym. Mówił, że pomyśli o mnie, kiedy je otworzy, i że przyjdzie spędzić przerwę na posiłek ze mną w moim śnie. Nie mówił zbyt dużo, ani do mnie ani do matki, ale rozumiał, jak drobne rzeczy potrafią być ważne dla dziecka, i zadawał sobie trud, żeby zawsze przed nocną zmianą okryć mnie kołderką. Żałowałam, że go nie ma i nie mogę z nim porozmawiać. Nie był naukowcem, ale miał trzeźwe spojrzenie. Z matką nie mogłam poruszać tego tematu.

Po kilku dniach odbywałyśmy już niedługie, lecz przyjemne pogawędki. Miła odmiana po zaledwie uprzejmych uwagach na temat jedzenia, jakie wymieniałyśmy od czasu mojego przyjazdu. Moja praca była jednak ściśle tajna, więc bardzo się starałam tak kierować rozmową, żeby nie zahaczyć o to, co naprawdę mnie nurtuje. Stawało się to łatwiejsze z każdym tygodniem, w miarę jak coraz więcej czasu wspominałam błędy młodości, a coraz mniej myślałam o dłoni.

Minął niemal miesiąc, zanim wybrałam się tam, gdzie ją po raz pierwszy zobaczyłam. Dół już dawno zasypano, a miejsce po nim stopniowo zarastało. Nie było już co oglądać. Włóczyłam się bez celu aż do zmroku. Dlaczego ja pierwsza znalazłam dłoń? Z pewnością musiały istnieć inne takie podziemne konstrukcje. Dlaczego nikt ich nie znalazł? Dlaczego to wydarzyło się akurat tamtego dnia? Dłoń pozostawała w uśpieniu przez tysiące lat. Dlaczego to się stało wtedy? Co ją obudziło? Co zaistniało przed dwudziestu laty, czego nie było przez tysiące lat wcześniej?

Wtedy to do mnie dotarło z całą mocą. To było właściwe pytanie. Musiałam zrozumieć, co ją obudziło (...)
***
Powieść na miarę „Jurassic Park”, „World War Z” i „Marsjanina”, po mistrzowsku łącząca elementy thrillera, fantastyki i powieści przygodowej. Kiedy pod jadącą rowerem Rose zapada się ziemia i dziewczynka ląduje na ogromnej metalowej dłoni, nikt nie podejrzewa, że to zwiastun wydarzeń, które pchną losy ludzkości na nowe tory. Siedemnaście lat później Rose realizuje swoje marzenie: trafia do zespołu, którego zadaniem jest rozwikłanie tajemnicy zagadkowego artefaktu. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na całej planecie spod ziemi wyłaniają się ukryte przez tysiące lat, kolejne elementy kolosalnych posągów-robotów. Skąd się wzięły? Czemu miały lub mają służyć? Jaka rola przypadnie Rose w rozwikłaniu zagadki?

Cykl: Archiwa Temidy (tom 1)





ZGARNIJ EBOOKA Z




Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger