"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

W otchłani zła Michael Marshall Smith

W tej opowieści jest wszystko. Dramat, Miłość. Tragedia. Tajemnica. Niepokój.
Ale przede wszystkim... horror. W czystej postaci. 

Nieznana u nas, zapomniana i niedoceniana historia Marshalla - mistrza grozy i "zaskórniaczków", a nie tylko samego thrillera czy też kryminału. Nigdy nie wiadomo, czy wydarzenia przedstawione w jego opowieściach dają się wytłumaczyć racjonalnie, czy też podchodzą pod kategorię "friction"...

Recenzje okładkowe nie wspominają o grozie, jaką napotykamy na kartkach tej książki! 

Polecam - moje NAJ EVER!

MOJA OCENA: 10/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

Prolog

Jest późne lato, piękne popołudnie pięknego dnia. Mężczyzna stoi na tarasie otoczonego lasami domu, który piętnaście minut jazdy samochodem dzieli od Roslyn, miłego małego miasteczka w stanie Waszyngton. To wspaniały dom o konstrukcji z dębowych bali opartych na wygładzonych prądem rzeki głazach.Są w nim zarówno przytulne wnętrza, jak i katedralne stropy tam, gdzie to się liczy. Taras, na którym stoi mężczyzna, jest szeroki, głęboki, otacza całą pierwszą kondygnację, a jego frontowa część wychodzi na zbocze, na którym, na rustykalnym drewnianym krześle, dziele pseudo lokalnego pseudoartysty, siedzi kobieta, trzymając na rękach dziewięciomiesięczne dziecko, w tej chwili, o cudzie, spokojne i ciche. 
Dom i pięcioakrowa działka kosztują nieco poniżej dwóch milionów dolarów, mężczyzna jest ich szczęśliwym właścicielem, jest też szczęśliwy,że stoi na tarasie. Prawie cały dzień spędził w gabinecie, choć dzisiaj sobota, ale to w porządku, bo właśnie gotowość do pracy wieczorami i w soboty odpłaca domem takim jak tętni życiem w stylu, który do niego pasuje. Bo przecież jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.
Z tarasu rozciąga się wspaniały widok na bardzo duże,otoczone lasami jezioro, które miejscowi nazywają Murdo Pond.Sześćdziesiąt metrów łagodnego zbocza porośniętego drzewami pagórka dzieli dom od jeziora, którego część leży w granicach posiadłości, więc mężczyzna może się uważać za jego właściciela, choć wydaje mu się to dziwne, bo czy można mieć na własność jezioro?
Mężczyzna ma na sobie dżinsową koszulę i szorty khaki.W ręku trzyma wysoką szklankę zimnego piwa, co jest wydarzeniem niezwykłym, bo rzadko pije w domu, w ogóle rzadko pije,chyba że interesy wymagają nawiązania serdecznych stosunkówszybko i bez ceremonii, na skróty. Ale uznaje, że zasłużył sobiena nie i że piwo jest czymś w tej chwili i w tych okolicznościachstosownym, bo przecież o co warto walczyć, jeśli nie o odrobinętakiej przyjemności na tarasie takiego domu w dzień taki jak ten?
Widzi, że jego żona nie ma nic do picia, domyśla się, że miałaby ochotę się napić, już za moment poprosi, żeby coś jej przyniósł, ale jeszcze przez te kilka chwil stoi, zjednoczony z otaczającym go światem, czy raczej zjednoczony ze światem na tyle, na ile to możliwe, bo przecież musimy brać pod uwagę stopień komplikacji codzienności wraz z nieustępliwością nieugiętych ludzi, sytuacji i w ogóle. W tym momencie czuje powiew wiatru, niosący słaby, lecz pikantny zapach żółknących liści, i świat staje się jeszcze lepszy. A potem ta chwila ulatuje z wiatrem, nadchodzi czas działania.
Mężczyzna otwiera usta, by zapytać żonę, czego się napije.Ale marszczy czoło i pyta:
- A gdzie Scott?

◊◊◊

Żona podnosi głowę, patrzy na niego nieco zaskoczona, bonie zorientowała się, że wyszedł na taras.
- Myślałam, że jest z tobą.
- Pracuje?
- Chodzi mi o to, że jest w domu.
Mężczyzna odwraca się i przez szeroko otwarte drzwi tarasu zagląda do salonu. Widzi dowody na to, że jego czteroletni syn tu był: rozrzucone po całej podłodze zabawki i książki, świadectwo przejścia maleńkiego, lecz gwałtownego huraganu, ale nie widzi syna. Schodzi z tarasu, przemierza salon krokiem niezbyt jeszcze szybkim, lecz już zdecydowanym. Syna nie ma w jego pokoju, nie ma go w kuchni, nie ma w pokoju rodzinnym, niema też w korytarzu przy frontowym wejściu, po przeciwnej stronie domu, miejscu niczyim, które sobie zawłaszczył i gdzie czasami widzi się go skupionego na wykonaniu narzuconego samemu sobie zadania, niewątpliwie fascynującego, choć pozornie pozbawionego sensu. Wraca przez dom na taras. Porusza się nieco szybciej niż poprzednio. Żona wstała, trzyma dziecko na rękach.
- Nie ma go?
Mężczyzna nie odpowiada, sposób poruszania uznaje za najlepszą odpowiedź na to pytanie. I tak też jest. Żona odwraca się, przebiega wzrokiem trawnik i skraj lasu. On sam przechodzi w prawy kąt tarasu, ale i stamtąd, z góry, nie dostrzega chłopca.
Wraca i zbiega po schodach z cedrowego drewna.
- Kiedy widziałaś go po raz ostatni?
- Nie wiem. ‒ Żona wygląda na poruszoną, a jemu przez głowę przelatuje myśl, że musi być bardzo zmęczona. Dziecko,braciszek Scotta, ciągle nie przesypia całych nocy i tylko jej pozwala uspokajać się nad ranem. ‒ Może pół godziny temu? ‒ ryzykuje. ‒ Nim wyszłam. Był... no wiesz... był w tym miejscu.
Mężczyzna energicznie kiwa głową, woła Scotta po imieniu, ogląda się za siebie, na dom. Scott nie wychodzi na balkon.Żona nie wydaje się szczególnie zmartwiona, mężczyzna sam nie wie, dlaczego zaczął się denerwować. Scott jest dzieckiem samodzielnym, dobrze sobie radzi we własnym towarzystwie przez względnie długi czas, bawi się, czyta, rysuje, nie wymagając bliskości osoby dorosłej. Sam odbywa też spacery wokół domu, choć nie schodzi ze ścieżki i nie zagłębia się w las. Jest dobrym dzieckiem. Bywa niesforny, ale zna zasady i chętnie się do nich stosuje.
Więc gdzie się podziewa?
Mężczyzna zostawia zdezorientowaną, niezdecydowaną żonę na trawniku, a sam biegnie truchtem najbliższą wypielęgnowaną dróżką prowadzącą do lasu i ruin starej chaty. Po drodze myśli jeszcze, że przydałoby się ją zamieść. Wypatruje Scotta między drzewami, woła jego imię. Nie widzi syna, wołanie nic nie daje. Zawraca i dopiero wtedy dostrzega go, stojącego jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, nad jeziorem.
Choć nie są rodziną wodniaków, z działką i domem kupili mały hangar na łodzie wraz z dwudziestopiętrowym pomostem,a dwadzieścia metrów od brzegu Murdo Pond jest naprawdę głębokie. Syn stoi na końcu tego pomostu.
Na samym jego końcu.

◊◊◊

Mężczyzna woła żonę. Biegnie. Żona dostrzega go i rusza za nim powoli, niepewnie, bo z miejsca, w którym jest w tej chwili, nie widać pomostu, zasłania go kępa drzew, niemal czarna na tle wody, lśniącej bielą w promieniach popołudniowego słońca. A kiedy wreszcie zauważa syna, wykrzykuje głośno jego imię.
Scott nadal nie reaguje.
Mężczyzna dziwi się, że jego żona krzyczy tak głośno.Chłopiec umie pływać. Nie może być inaczej ze względu na sąsiedztwo dużego jeziora, choć jego woda nawet latem jest za zimna i trudno się w nim po prostu kąpać. Ale dziwi się także sobie, że biegnie, że skręcił ze ścieżki, przedziera się przez krzaki, nie przejmując się zadrapaniami, i też głośno woła syna po imieniu.
On i żona hałasują, lecz poza tym świat jest milczący,nieruchomy i ciężki, jakby na chwilę stał się martwą sceną,jakby ruch liści otaczających ich drzew, drobnych wybiegających na brzeg fal i żyjących pod ziemią robaków zamarł na tę jedną chwilę.


◊◊◊

Mężczyzna przystaje na brzegu, tam gdzie zaczyna się pomost. Nie chce przestraszyć syna.
- Scott ‒ mówi, uważając, by nie podnieść głosu.
Nie widzi reakcji. Scott stoi nieruchomo, trzyma stopy razem, ramiona ma opuszczone wzdłuż ciała, pochylił głowę, brodą niemal dotyka piersi i w ogóle wygląda tak, jakby uważnie obserwował coś znajdującego się dziesięć metrów od granicy pomostu, na powierzchni wody lub tuż nad nią.
Mężczyzna robi krok. Wchodzi na pomost.
Przybiega żona z kwilącym dzieckiem w ramionach. On podnosi rękę, nie chce, żeby krzyczała.
- Scott, kochanie. ‒ Jej głos zachwyca spokojem. ‒ O co ci chodzi?
Mężczyzna zaczyna się uspokajać. Nareszcie wie, co się dzieje z synem. Jeśli wpadnie do wody, nie szkodzi, umie pływać. Ale dusza ojca, a przynajmniej część duszy najbliższa istocie ojcostwa, zwija się i skręca z każdą mijającą sekundą coraz boleśniej. Dlaczego Scott nie odpowiada? Dlaczego tylko stoi, nic więcej?
Rodząca się, nieujawniona panika niewiele ma wspólnego nawet z takimi pytaniami. Po prostu jest, skręca mu wnętrzności,jakby powiew delikatnego wiatru, który poczuł na tarasie, który zwiał go stamtąd na ścieżkę i nad brzeg, chwycił je nagle jak w imadło i skręcał z każdą chwilą mocniej. Wydało mu się także,że czuje zapach, którego wcześniej nie czuł, jakby z wód Murdo Pond wydobył się bąbel gazu, groźnego, gęstego i słodkiego.
Mężczyzna robi krok po pomoście.
- Scott ‒ mówi stanowczo ‒ chcesz oglądać sobie jezioro, w porządku. Ale cofnij się, dobrze?
Odczuwa wielką ulgę, kiedy syn wykonuje jego polecenie.Cofa się i wreszcie odwraca. Powoli, drobnymi ruchami, jakby zdumiało go, że jest tu, gdzie jest, jakby ostentacyjnie demonstrował ostrożność.
Ma bardzo dziwną twarz.
Mija długa chwila, nim jego ojciec orientuje się, że nie jest fizycznie zniekształcona, że to przez jej wyraz, taki, jakiego nie zdarzyło mu się widzieć, świadczący o dezorientacji,o całkowitym zagubieniu w rzeczywistości.
- Scott... co ci się stało?
Chłopiec przytomnieje, patrzy na ojca, poznaje go.
- Tatusiu? ‒ mówi tak, jakby coś go bardzo zdziwiło. ‒Dlaczego...
- Tak ‒ mówi mężczyzna. ‒ Tak, to ja, twój tata. ‒ Podchodzi do chłopca powoli, czuje, jak jeżą mu się włosy na karku, chociaż ma wrażenie, że temperatura wokół jeziora podskoczyła o dobre dwadzieścia stopni. ‒ Posłuchaj, nie wiem, co...
W tej chwili usta Scotta otwierają się powoli, a jego wzrok, omijając ojca, a może nawet go nie widząc, koncentruje się na granicy pomostu, na brzegu, na skraju lasu. Jest to spojrzenie tak przenikliwe, że nawet matka ogląda się za siebie, nie mając pojęcia, czego się spodziewać.
- Nie ‒ mówi chłopiec. ‒ Nie!
Pierwsze „nie” wypowiada cicho, drugie znacznie głośniej,a jego buzia zmienia się w sposób, który rodzice zapamiętają do końca życia. Nie jest już taka, jaką znają lepiej niż własne twarze, staje się maską przerażenia i bólu, niewyobrażalnie straszną u dziecka.
- Co...?
- Biegnij, tato! Biegnij! ‒ krzyczy Scott.
Mężczyzna biegnie ku niemu, słyszy, że jego żona też zaczyna biec, lecz nim go dopadnie, chłopiec przechyla się na bok,całym ciałem uderza o pomost, stacza się z niego i powoli, niemal z wdziękiem, wpada do wody.
Słońce chyli się ku zachodowi. Mężczyzna stoi na pomoście.W ramionach trzyma dziecko.
Są przy nim policjanci: ten młodszy, ten starszy i inni, którzy pojawili się wkrótce po nich. Cztery godziny później koroner powie najpierw im, a potem rodzicom, że to nie przez upadek na pomost ani do wody.

Że chłopiec po prostu zmarł (...)

***
Black Ridge, stan Waszyngton. Pewnego pięknego letniego popołudnia czteroletni Scott Henderson wchodzi na drewniany pomost wychodzący na malownicze, otoczone lasami jezioro Murdo Pond. I na oczach swoich rodziców, Johna i Carol Hendersonów, umiera w niewyjaśnionych okolicznościach. Tego dnia kończy się dostatnie, szczęśliwe życie rodziny Hendersonów. Rozpacz popycha Johna w objęcia alkoholizmu, prowadzi do rozwodu z żoną. Niezdolny do pracy ani bliskiego kontaktu z innym człowiekiem mężczyzna sprzedaje dom i zaczyna podróżować, bez widocznego celu i sensu. W końcu, po trzech latach włóczęgi, odzyskuje równowagę wewnętrzną i podejmuje pracę kelnera w nadmorskiej miejscowości w stanie Oregon. Ale spokój nie jest mu pisany. Pewnego wieczoru otrzymuje e-maila od nieznanego nadawcy: Wiem, co stało się twojemu synowi.
Nadawcą okazuje się przerażona kobieta mieszkająca w pobliżu Black Ridge. Chcąc raz na zawsze rozliczyć się z przeszłością, John musi powrócić na miejsce tragedii, przerwać łańcuch śmierci. W pozornie spokojnym miasteczku czai się Zło w najczystszej postaci...







Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger