"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Nieukarani Kamila Denis

Żadna rewelacja dla mnie.
Czytadełko. Przeczytałam. Zero emocji. Wszystko jakieś takie jednostajnie prostoliniowe. 

Nie porwała mnie ta historia -  ZUPEŁNIE NIE MOJA BAJKA.

Już nawet nie pamiętam, o czym była...

P.S. Rewelacyjna okładka!

MOJA OCENA: 5/10

PRZECZYTAJ FRAGMENT!

28 X 2012 CHŁÓD

Gdyby czas mógł zwolnić, wszystko wyglądałoby inaczej. Okrutnie sroga zima nie nadeszłaby tak szybko, nie w październiku. Mrok nie spowijałby miasta jeszcze za dnia, a ludzie nie snuliby się ulicami bez życia i wiary w nadejście lepszego jutra. I może mrok nie przyniósłby tych wszystkich zdarzeń?
Henryk Potocki szedł wzdłuż sklepowych witryn przystrojonych świątecznymi lampkami, ostrożnie stąpając po oblodzonym chodniku. Zastanawiał się, co jeszcze, oprócz przedwczesnego wystroju bożonarodzeniowego, przyniesie ta dziwaczna pogoda. Odkąd żył, czyli przez sześćdziesiąt lat, nie widział czegoś równie niepokojącego. Kolorowe choinki i gwiazdy zdobiły lampy rozciągające się wzdłuż największych ulic w centrum miasta. Na łysych drzewach zawieszono migoczące sznury światełek. Zupełnie jakby lokalne władze uznały, że skoro śnieg spadł w tym roku wcześniej, święta Bożego Narodzenia można zorganizować nieco szybciej. Być może w ten sposób chciano zrekompensować ludziom paskudną pogodę i ciągły mrok.
Być może.
On nie czuł tej rodzinnej, świątecznej atmosfery. Ostatnimi czasy jakby więcej rozmyślał nad swoim życiem. A właściwie nad jego marnością. Sprzyjały temu spacery, na które decydował się coraz częściej, nawet jeśli siarczysty mróz paraliżował kończyny. Nie czuł się pewnie za kierownicą. Musiał to wreszcie przed sobą przyznać. Dopiero teraz, po trzydziestu pięciu latach pracy w policji, w niewielkiej, powiatowej jednostce, gdy przyszło mu przerzucić się z czterech kółek na własne nogi, zrozumiał, że miasto o powierzchni niespełna pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych wcale nie jest tak małe, jak mogło się wydawać.
Idąc ulicą Stefana Wyszyńskiego, mijał ludzi, w których widział swoje odbicie. Wszyscy wyglądali podobnie. Zasępieni, z głowami zanurzonymi w wysokie kołnierze puchowych kurtek, mrużący oczy przed zacinającym śniegiem albo przed czymś, czego nie potrafił nazwać. Nazywanie dawało moc temu, co jest zawieszone w próżni. Sprawiało, że to coś się materializuje. On ostatnimi czasy unikał nazywania czegokolwiek po imieniu. Inaczej musiałby wypowiedzieć słowo na literę d. Bo przecież to dziwne schorzenie, którego prawdziwego istnienia nie był nawet pewien, nie imało się takich ludzi jak on. Od jak dawna to się ciągnie? Narastająca frustracja, poczucie, że jest się nikomu niepotrzebnym. Samotność. Próżnia. Tak, depresja.
Brak słońca. Brak witaminy D. Kiedy przyjdzie wiosna, wszystko się zmieni.
Wierzył w to.
Przystanął przed bramą wjazdową na teren szpitala miejskiego. Oświetlany potężnymi lampami kompleks budynków wyglądał imponująco. Remont kosztował miliony, ale było warto. Ruszył w kierunku dawnego Szpitala Moviusa zbudowanego w drugiej połowie XIX wieku. Mimo dobudowy i zmiany elewacji budynek wciąż zachował swój sanatoryjny styl. Po przekroczeniu progu przystanął. Wziął głęboki wdech. Mogli odmalować ściany, podłogi wyłożyć nowymi kaflami, stare lampy wymienić na jarzeniówki, ale jednego niepodobna było zmienić. Zapach szpitala wciąż pozostawał ten sam. Może to dziwne, ale lubił go. Zapachy środków do dezynfekcji, leków i starych murów tworzyły niepowtarzalną mieszankę. Woń dla większości ludzi nieprzyjemną, przynoszącą niemiłe skojarzenia. Dla niego była ona jednak czymś wyjątkowym. Powrotem do przeszłości, za którą tak tęsknił. To był zapach dzieciństwa. Tak pachniał ojciec, gdy późną nocą wracał do domu i tulił go, a on udawał, że śpi.
Gdyby tak czas mógł trochę zwolnić, a on nadal być młodym, beztroskim chłopcem…
Przystanął na środku długiego, pustego korytarza i przez chwilę wpatrywał się w potężną tablicę, na której rozpisano położenie wszystkich oddziałów. Nocą szpital miejski tonął w ciszy przełamywanej jedynie jednostajnym buczeniem jarzeniówek.
– Naczelniku! – Drgnął, usłyszawszy znajomy głos za plecami. Miał nadzieję, że chwila, zanim to wszystko nastąpi, nim cała machina ruszy, nadejdzie jak najpóźniej. Mógłby odwlekać to w nieskończoność.
Gdy się odwrócił, dostrzegł Martę Helczer. Szefowa działu techniki kryminalistycznej, czy po prostu szefowa laboratorium, patrzyła na niego wzrokiem zatroskanej córki, której nigdy nie miał. Dotąd sądził, że zrezygnowanie jest w środku, niewidoczne dla innych, że doskonale je ukrywa. Spojrzenie Marty mówiło jednak coś innego.
– Próbuję się zorientować… – Podrapał się po brodzie, sugerując, że intensywnie nad czymś myśli.
Oboje wiedzieli, że zna ten budynek na pamięć. Spędzał tu wiele czasu, gdy jego ojciec dniami i nocami pracował na miano jednego z najlepszych chirurgów w regionie.
– Jest późno, wszyscy jesteśmy zmęczeni – powiedziała cicho.
Dobra dziewczyna, pomyślał. Naprawdę dobra dziewczyna.
– Co właściwie tutaj robisz? – zagadnął, gdy pokonali ostatnie schody prowadzące na drugie piętro.
Marta Helczer nie należała do osób, które bywały w takich miejscach, o ile nie były to miejsca zbrodni. Działała w terenie jako technik kryminalistyczny lub zaszywała się w swoim laboratorium. To ona jako pierwsza miała dostęp do miejsc
zbrodni, ściągała odciski palców i zabezpieczała wszelkie potencjalne dowody, aby później analizować je pod mikroskopem.
– To takie dziwne, że od czasu do czasu chcę popracować z kimś żywym? – zażartowała, ale nie oczekiwała, że na twarzy naczelnika wydziału kryminalnego pojawi się choć cień uśmiechu. – Szefie, nie jest tak źle, jak to może wyglądać. Dziewczyna ma naskórek pod paznokciami, sporo zebrałam też z jej ubrań i podeszew butów. Sprawa może zakończyć się szybciej, niż myślimy.
Skinął głową. Bez entuzjazmu.
Pierwsze piętro przywitało ich czerwonym napisem na szklanych drzwiach: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Marta pchnęła ciężkie skrzydło i weszli na oddział intensywnej terapii. Naczelnik poczuł, jak drętwieje mu kark, gdy w jego stronę jednocześnie zwróciły się dwie pary oczu.
Zaczęło się, pomyślał, i przybierając lekki, pełen współczucia uśmiech, wyciągnął rękę.
Mężczyzna w jasnym prochowcu mocno ją uścisnął.
Gdyby Henryk Potocki miał zwizualizować sobie człowieka władzy, byłby on dokładnie taki jak stojący przed nim Grzegorz Kostecki. Mężczyzna był wysoki i barczysty, a włosy i krzaczaste, oprószone siwizną brwi wcale nie sprawiały, że wydawał się starszy, lecz dodawały mu powagi i dostojeństwa. W jego spojrzeniu było coś srogiego i niepokojącego.
– Przykro mi, że musiał pan wrócić z urlopu – powiedział.
Wiedział, że nie musi się przedstawiać. Był znaną w mieście grubą rybą. Prowadził kilka sporych biznesów i – co najważniejsze – przewodniczył Radzie Miasta. Naczelnik nie miał pojęcia, jakie są jego kompetencje jako radnego ani czym są owe biznesy, ale był wystarczająco mądry, by wiedzieć, że jego macki sięgają nawet policji.
– Komisarz Henryk Potocki. Jestem naczelnikiem wydziału kryminalnego – przedstawił się dla formalności. Nie był pewien, czy wcześniej się już spotkali. – Jak się czuje państwa córka? – spytał, zwracając się do drobnej, dygoczącej kobiety, którą, choć nigdy jej nie widział, uznał za żonę Kosteckiego.
– Trudno powiedzieć – odpowiedział biznesmen, zanim kobieta otworzyła usta. – Lekarze naszpikowali ją lekami. Nie chcę nawet myśleć, co będzie, gdy wróci do domu i spojrzy w lustro. Zdaje pan sobie sprawę, że znalezienie człowieka, który to zrobił, jest w tej chwili priorytetem? – zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
A co nim nie jest? Napad na kantor i obława złodzieja czy może wypadek na krajowej dziesiątce, w którym zginęła czteroosobowa rodzina, a sprawca uciekł z miejsca zdarzenia? Która z tych spraw zasługuje na mniej uwagi?
– Oczywiście – odpowiedział. – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Zapadła krótka, lecz krępująca cisza. Henryk Potocki nie miał ani planu
działania, ani ochoty, by tłumaczyć się przed Kosteckim. Wiedział jednak, że nie może zachowywać się w stosunku do tego człowieka tak, jak zwykle wobec rodziców ofiary. Ulżyło mu, gdy zza drzwi do sali, w której leżała dziewczyna, wyłonił się Tomasz Walkowiak. Mógł nie darzyć tego młodego, ambitnego policjanta sympatią, ale nie był w stanie odmówić mu profesjonalizmu. Z całą pewnością był jego najlepszym podwładnym.
– Jest ledwo przytomna. Nie kontaktuje i nic nie pamięta – powiedział, zaczesując do tyłu bujną blond czuprynę. – Pobrano krew do badania, ale lekarz jest niemal pewny, że została czymś odurzona. Choć pod uwagę bierzemy także czynnik stresu.
– Musimy zaczekać – odparł naczelnik.
– Zaczekać? – wtrącił Kostecki – Równie dobrze może się okazać, że nigdy sobie niczego nie przypomni. Musicie działać!
– Naczelnik źle się wyraził. Musimy odłożyć rozmowę z państwa córką, a co do pozostałych działań, robimy wszystko, nie bacząc na porę. Nasi najlepsi technicy zostali ściągnięci do komendy i już pracują nad nawet najmniejszym okruszkiem i włoskiem, jaki znaleźli.
– Doprawdy, nie wiem, czy nie powinniśmy poprosić o pomoc komendę wojewódzką. To może być zbyt duża sprawa dla powiatowej jednostki.
– Panie Kostecki – Tomasz Walkowiak kontynuował pewnym siebie, spokojnym tonem – to komenda wojewódzka zwraca się do naszych ludzi o pomoc. Mamy świetnych fachowców. Proszę nam zaufać.
Henryk Potocki niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w poważną i mądrą twarz Tomasza Walkowiaka. Był pełen podziwu dla mistrzowskiej pokerowej zagrywki. Trzydziestodziewięcioletni podkomisarz miał w sobie coś, co skazywało go na poważanie u ludzi. I na sukces. Nie przepadał za nim. Nie rozumiał, jak można być tak idealnym. Walkowiak należał do ludzi, którzy w życiu mają wszystko. Wysportowane ciało, idealne rysy twarzy, śnieżnobiały uśmiech, który prezentował za każdym razem, gdy prawił komplementy zapatrzonym w niego kobietom, i włosy tak zdrowe i lśniące, jakby właśnie wyszedł z telewizyjnej reklamy szamponu. Nie chodziło jednak tylko o wygląd. Policjant był przede wszystkim inteligentny i – co lubił udowadniać – oczytany. Naczelnik nie mógł pojąć, jakim cudem facet, który z komendy wychodzi jako ostatni, a przychodzi jako pierwszy, znajduje czas na siłownię, zdrowe odżywianie i czytanie książek. Ten perfekcjonizm go wkurzał, chociaż nie mógł odmówić mu tego, że jest świetnym gliną.
– Marto, dziękuję za wszystko. Możesz jechać do laboratorium. A my musimy porozmawiać. – Przy podkomisarzu można było zapomnieć, kto rzeczywiście jest liderem, dlatego Potocki delikatnie to podkreślił.
Zeszli na dół. Usiedli w kawiarence dla pacjentów. Sklep był nieczynny, ale
ku radości naczelnika był tam automat z kawą.
– Co dokładnie się wydarzyło i co udało się ustalić? – spytał, wybierając na panelu automatu podwójne espresso.
– Tak jak mówiłem przez telefon…
– Wiem, że mówiłeś mi przez telefon, ale chcę to usłyszeć jeszcze raz. Po kolei – powiedział, ciężko opadając na krzesło.
Tomasz Walkowiak uśmiechnął się pod nosem. To był wstrętny, lisi uśmiech. A może ocenia go zbyt surowo? Tak, zdecydowanie jest uprzedzony.
– Dziewczyna to Bianka Kostecka. Dziewiętnaście lat, najmłodsza ze swojej paczki. Najwyraźniej jej starsze o kilka lat koleżanki bardzo jej imponowały, bo prowadziła dość rozrywkowy jak na swój wiek tryb życia. Niedawno dostała się na Uniwersytet Szczeciński, ale wybrała zaoczne studia, więc była zaledwie na jednym zjeździe. Nie zdążyła się tam jeszcze z nikim zaprzyjaźnić. Tak przynajmniej twierdzą jej koleżanki, więc oczywiście będziemy to sprawdzać. Dziewczyna jest typem imprezowiczki. W szkole radziła sobie średnio, ale rodzice nie sprzeciwiali się jej stylowi życia. Ojciec postawił jej ultimatum. Żadnych ograniczeń pod jednym warunkiem – będzie miała przynajmniej dostateczne stopnie w szkole, aby nie przynieść mu wstydu. Tak więc Bianka Kostecka wypracowywała swoje minimum i praktycznie w każdy weekend z grupą znajomych wybierała się na nocny clubbing.
– To jakiś rodzaj orgii? – Naczelnik tak wytrzeszczył oczy, że między powieki można było włożyć dwie pięciozłotówki.
Podkomisarz z trudem powstrzymał się od śmiechu.
– Dzieciaki chodzą od klubu do klubu. To znaczy, że jednej nocy nie spędzają w jednym miejscu, ale w kilku klubach. W naszym mieście nie jest tego za wiele, więc często wybierają Szczecin. Tej nocy Bianka Kostecka i jej dwie przyjaciółki bawiły się w Euforii. To obecnie największa dyskoteka w Stargardzie, prowadzona przez Malickiego, biznesmena z Poznania. Ale to nie ma w tej chwili znaczna – dodał Walkowiak, widząc zniecierpliwione spojrzenie naczelnika. W dyskotece pojawiły się kilka minut po dziesiątej. Zajęły lożę na tyłach lokalu, w strefie VIP.
– Alkohol, narkotyki?
– Zgodziły się na badania krwi, więc niedługo się okaże, ale nie ukrywały, że trochę wypiły.
– Jakieś towarzystwo?
– Tym razem nie. Tym razem, bo jedna z dziewczyn twierdzi, że rzadko bawią się same. Zwykle ktoś się do nich dosiada. Wygląda na to, że często godziły się na towarzystwo zupełnie obcych mężczyzn.
– To już coś. Jakieś nazwiska?
Walkowiak chrząknął zakłopotany. Zerknął przez ramię i odpowiedział
ściszonym głosem:
– Dziewczyny nie przywiązywały wagi do nazwisk, ale do grubości portfela. – Zawiesił głos. – Choć oczywiście nie powiedziały tego wprost.
Naczelnik westchnął ciężko. W takich chwilach jak ta cieszył się, że nigdy nie przyszło mu zostać ojcem.
– Bianka Kostecka zniknęła im z oczu około pierwszej – kontynuował Walkowiak. – Podobno źle się poczuła i chciała wracać. Mówiła, że da sobie radę. Nie powiedziała, jak wróci, choć dyskoteka znajduje się kilka kilometrów od jej domu. Nie wykonywała żadnych połączeń z telefonu komórkowego, a dotychczas, żadna korporacja taksówkarska nie potwierdziła zlecenia na taki kurs.
– A kamery? Przecież to największy klub w mieście.
– Kamery są…
– Ale?
– Wyłącznie w strefie dostępnej dla wszystkich. Lokal VIP, jak tłumaczył nam właściciel, ma gwarantować intymność, dlatego nie zamontowano w nim kamer. Są też dwie przy wyjściu. Atrapy. A to oznacza, że jedyne, co zarejestrował monitoring, to moment, gdy Bianka Kostecka wchodzi do lokalu, następnie przedziera się przez tłum ludzi w strefie dla szaraczków, a kilka godzin później, jeszcze szybszym krokiem opuszcza lokal.
Naczelnik zanurzył twarz w dłoniach. Po chwili uniósł przekrwione oczy i błagalnym tonem powiedział:
– Powiedz, że właśnie w tym momencie zadziałały miejskie kamery.
– Przykro mi, naczelniku, ale tak się nie stało – odpowiedział oschle Walkowiak.
Wymienili krótkie porozumiewawcze spojrzenia. Oboje dokładnie pamiętali gorące obrady Rady Miasta w ubiegłym miesiącu, które pokazała nawet ogólnopolska telewizja. Kilkoro radnych o mały włos nie skoczyło sobie do gardeł. Posiedzenie odbyło się kilka dni po tym, jak w nocy, w samym środku miasta, rozpędzony samochód potrącił grupkę wracającej z imprezy młodzieży. Byli pijani, jedna osoba zginęła na miejscu, druga do końca życia będzie sparaliżowana. Nie było żadnych świadków, kierowca odjechał i zniknął bez śladu, a uczestnicy wypadku nie byli w stanie podać nawet koloru samochodu. Okazało się, że policyjny monitoring rejestruje obrazy z częstotliwością dziesięciu minut, a dokładnie co dziesięć minut uaktywnia się na kilka sekund. Kamery były dotowane z funduszu miejskiego i taki stan rzeczy tłumaczono oszczędnością. Komendant od dawna zabiegał o wymianę sprzętu, a po wypadku dyskusja rozgorzała na nowo. Jednym z zagorzałych przeciwników nieplanowego wydatku z budżetu miasta był nie kto inny, jak sam przewodniczący Grzegorz Kostecki, który uważał, że sedno problemu tkwi w zbyt małej liczbie nocnych patroli policyjnych. Ostatecznie odrzucono projekt uchwały przyznający policji pieniądze
na nowoczesny monitoring.
– W takim razie dziewczyna wyszła o pierwszej w nocy, po trzech godzinach w klubie – podsumował naczelnik. – Rodzice znaleźli ją pod bramą posiadłości położonej niemal dziesięć kilometrów od centrum miasta – zerknął na zegar wiszący nad wejściem, dochodziła siódma trzydzieści – o czwartej z minutami, po czym natychmiast wezwali pogotowie. Ktoś porwał tę dziewczynę, zerwał z jej twarzy skórę, a następnie odwiózł ją pod dom. I to wszystko w trzy godziny – dodał, twardo sylabizując.
– Nie możemy z góry zakładać, że została porwana. Równie dobrze ona i sprawca mogli się znać.
– Oczywiście, w tej chwili wszystko musimy brać pod uwagę. Co ze śladami opon? Przecież musiał mieć jakiś samochód.
– Niestety nic. Na ośnieżonym podjeździe nie ma żadnych śladów, a droga, która do niego prowadzi jest pełna zamarzniętego błota. Próbowaliśmy cokolwiek tam znaleźć, ale to bez sensu. Czas na mnie, szefie, mamy dużo tropów do sprawdzenia. Trzeba kuć żelazo, póki gorące.
Tomasz Walkowiak spojrzał na naczelnika wydziału kryminalnego, ale ten patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem. Zapadła głucha cisza.
– Będziemy w kontakcie – powiedział po dłuższej chwili młody policjant i wstał od stołu.
Henryk Potocki w milczeniu powiódł wzrokiem za jego barczystymi plecami.
Oczy miał ciężkie, jakby ktoś przywiązał mu do powiek odważniki. Zanurzył twarz w dłoniach z nadzieją, że gdy ponownie je otworzy, znajdzie się nad Bałtykiem. Na piaszczystej, kołobrzeskiej plaży, ze schłodzonym piwem w ręku. To był jego jedyny urlop w sezonie letnim. Cztery lata temu. Z Marią. Gdyby tak czas mógł trochę zwolnić…(...)
***
W niewielkim mieście dochodzi do morderstwa młodej bizneswoman i okaleczenia córki przewodniczącego Rady Miasta. Obie kobiety zostają pozbawione skóry. Podczas gdy wydział kryminalny powiatowej jednostki działa pod odgórnymi naciskami i presją czasu, podkomisarz Jan Berent wraca do sprawy sprzed trzydziestu lat, którą prowadził jego ojciec. Czy to możliwe, że po takim czasie ponownie pojawił się Garbarz, jeden z najsłynniejszych seryjnych morderców? A może właśnie doczekał się następcy? Rozwiązanie śledztwa przyniesie coś więcej niż poznanie nazwiska sprawcy. Podkomisarz będzie musiał dokonać moralnego wyboru i odpowiedzieć na pytanie – gdzie leży granica między zemstą a sprawiedliwością?



ZGARNIJ EBOOKA Z 



Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger