"A DZIŚ ŻEM SE CZYTŁA/LUKŁA..."

CZYTAJ ZA DARMO!

Statystyki

SZUKAŁKA

Metoda Shannon Kirk

Słabsze 7 lub mocniejsze 6.

Opowieść z serii: "Kiedy psychopata porywa socjopatkę. W ciąży".
O ile taka seria istnieje:)
Najbardziej podobała mi się ostatnia część, kiedy opowieść staje się... bardziej wiarygodna, osobista i ciepła:)
Wada: zbyt szczegółowe i drobiazgowe opisy, które mają swój urok, ale po pewnym czasie zaczynają być nużące...

Mimo tego polecam - nietypowa historia, opowiadana dwutorowo - przez samą zainteresowaną i agenta FBI.

MOJA OCENA: 7/10
PRZECZYTAJ FRAGMENT!

ROZDZIAŁ 1

CZWARTY I PIĄTY DZIEŃ W NIEWOLI

Leżałam tam piątego dnia i snułam plany jego śmierci. Układanie w głowie listy atutów przynosiło mi ulgę… obluzowana deska w podłodze, czerwony koc z dzianiny, wysoko osadzone okno, odsłonięte belki u sufitu, dziurka od klucza, mój stan…
Pamiętam wszystkie swoje myśli, jak gdybym jeszcze raz to wszystko przeżywała, jakbym myślała o tym wszystkim właśnie teraz. Znowu stoi za drzwiami, myślę, chociaż minęło siedemnaście lat. Być może te dni na zawsze zostaną moją teraźniejszością, bo ocalałam dzięki każdej godzinie i sekundzie mozolnego i drobiazgowego planowania strategii. Podczas tamtej udręki, której nie da się wymazać z pamięci, byłam zdana wyłącznie na siebie, a dziś muszę przyznać, nie bez dumy, że efekt, moje bezsprzeczne zwycięstwo, było wręcz majstersztykiem.
W dniu czwartym miałam już spory katalog atutów i zarys planu zemsty wraz z analizą różnych rozwiązań, opracowany bez żadnego długopisu czy ołówka, naszkicowany wyłącznie w głowie. Zdawałam sobie sprawę, że to trudna łamigłówka, postanowiłam ją jednak koniecznie rozwiązać… obluzowana deska w podłodze, czerwony koc z dzianiny, wysoko osadzone okno, odsłonięte belki u sufitu, dziurka od klucza, mój stan… jak to wszystko się ze sobą łączy?
Odświeżałam sobie tę zagadkę bez końca, szukając następnych atutów. Ach, no oczywiście, wiadro. I… tak, skrzynia łóżka jest nowa, nie zdjął z niej folii. Dobra, jeszcze raz, wykombinuj coś z tego. Odsłonięte belki, wiadro, łóżko, folia, wysoko osadzone okno, obluzowana deska w podłodze, czerwony dzianinowy koc…
Żeby dodać temu nieco naukowości, przypisałam im numery. Obluzowana deska w podłodze (atut nr 1), czerwony koc z dzianiny (atut nr 5), folia… Na początku dnia czwartego zestaw wydawał się skończony. Doszłam do wniosku, że będę potrzebowała więcej atutów.
Około południa myśli przerwało mi skrzypnięcie sosnowej podłogi za drzwiami sypialni, mojej celi. To na pewno on. Lunch. Zasuwa poruszyła się w prawo, klucz obrócił się w zamku, a on, nie przystając nawet na chwilę na progu, jak nakazywałaby przyzwoitość, wpadł do środka.
Jak zwykle upuścił na łóżko tacę ze znanym mi już jedzeniem, mlekiem w białym garnuszku i wodą w dziecięcym kubeczku. Żadnych sztućców. Kawałek tarty z bekonem i jajkiem przyciśnięty do chleba domowej roboty na talerzu, krążku porcelany ozdobionym różowawą scenką rodzajową przedstawiającą kobietę z dzbankiem i mężczyznę w kapeluszu z piórkiem z psem u boku. Nie cierpiałam tego talerza, czułam do niego tak nienaturalnie głęboką odrazę, że wzdrygam się na samo wspomnienie. Na odwrocie miał napis „Wedgwood” i „Salvator”1. To będzie mój piąty posiłek na tym „wybawieniu”. Nienawidzę tego talerza. Ten talerz też zabiję. Wygląda na to, że talerz, kubek i kubeczek to te same naczynia, których używałam podczas śniadania, lunchu i kolacji w trzecim dniu niewoli. Pierwsze dwa dni spędziłam w vanie.
– Jeszcze wody? – zapytał opryskliwym, głuchym i monotonnym głosem.
– Tak, poproszę.
Ten schemat zaczął się w trzecim dniu i przypuszczam, że właśnie dlatego zabrałam się na serio do układania planów. Pytanie stało się rutyną, przynosił mi jedzenie i upewniał się, czy chcę jeszcze wody. Postanowiłam odpowiadać „tak” i przygotowywałam się do wypowiedzenia tego słowa za każdym razem, chociaż ta sekwencja nie miała sensu. Dlaczego od razu nie przynosił mi większego kubka? Po co tyle zachodu? Wychodzi, zamyka drzwi na klucz, słychać brzęk rur w ścianach korytarza, charkot kranu, a potem plusk wody płynącej do umywalki, niewidocznej przez dziurkę od klucza. I wraca z plastikowym kubkiem letniej wody. Dlaczego? Powiem wam – wiele rzeczy na tym świecie pozostaje niewyjaśnionych, jedną z nich jest powód wielu zagadkowych czynności mojego strażnika.
– Dziękuję – powiedziałam po jego powrocie.
W drugiej godzinie pierwszego dnia postanowiłam, że będę próbowała udawać pensjonarską grzeczność i wdzięczność, ponieważ szybko odkryłam, że potrafię przechytrzyć tego czterdziestokilkuletniego mężczyznę, który mnie więził. Pewnie jest po czterdziestce, wygląda na kogoś w wieku mojego taty. Wiedziałam, że mam na tyle rozumu, żeby pokonać tego strasznego obrzydliwca, a miałam zaledwie szesnaście wiosen.
Lunch czwartego dnia smakował tak samo jak lunch trzeciego. Być może jednak jego pożywność dała mi coś, czego potrzebowałam, bo zorientowałam się, że mam znacznie więcej atutów: czas, cierpliwość, dozgonną nienawiść, a poza tym, pijąc mleko z grubego kubka, zauważyłam, że wiadro ma metalowy pałąk o ostrych końcach. Muszę tylko wyjąć pałąk. To może być oddzielny atut, niezależnie od wiadra. Przebywałam wysoko w budynku, nie pod ziemią, jak przypuszczałam w pierwszym i drugim dniu. Sądząc po widocznej przez okno koronie drzewa i trzech kondygnacjach schodów, które musiałam pokonać, najprawdopodobniej byłam na trzecim piętrze. Tę wysokość uznałam za jeszcze jeden atut.
Dziwne, prawda? Czwartego dnia jeszcze mi się nie znudziło. Niektórzy mogliby sądzić, że jeżeli ktoś tkwi w zamkniętym na klucz pokoju, może ulec otępieniu albo urojeniom. Ja jednak miałam szczęście. Dwa pierwsze dni spędziłam w drodze, a z powodu jakiegoś ogromnego błędu albo rażącej pomyłki w ocenie mój porywacz korzystał z vana, a van miał przyciemniane boczne szyby. Oczywiście nikt nie mógł zajrzeć do środka, ale ja mogłam wyglądać na zewnątrz. Obserwowałam i odnotowywałam naszą trasę w rejestrze w głowie, zwracając uwagę na szczegóły, których nigdy nie wykorzystałam, ale przez wiele dni zajmowałam myśli pracowitym wypalaniem trwałych danych w pamięci.
Gdybyście zapytali mnie dzisiaj, siedemnaście lat później, jakie kwiaty rosły przy zjeździe 33, powiedziałabym wam, że stokrotki dość gęsto poprzetykane pomarańczowymi jastrzębcami. Potrafiłabym wam namalować niebo, mglistą niebieskawą szarość gęstniejącą w rozmazane błoto. Zrekonstruowałabym też szczegółowo scenę, kiedy dwie minuty i dwadzieścia cztery sekundy po tym, jak minęliśmy kępę kwiatów, rozpętała się burza i z czarnej skłębionej masy nad nami sypnął wiosenny grad. Widziałam kulki lodu wielkości grochu, które zmusiły mojego porywacza do zaparkowania pod estakadą, gdzie trzy razy powiedział „kurwa mać”, wypalił jednego papierosa, wyrzucił niedopałek i ruszył w dalszą drogę trzy minuty i sześć sekund po uderzeniu pierwszej bryłki gradu w maskę vana. Przekształciłam czterdzieści osiem godzin szczegółów tej jazdy w film, który odtwarzałam codziennie w swojej celi, analizując każdą minutę, każdą sekundę, każdą klatkę, szukając wskazówek i atutów.
Z faktu, że van miał przyciemniane szyby, a kidnaper pozwolił mi oglądać trasę, szybko wyciągnęłam wniosek: zwiastun mojego uwięzienia to bezmyślna małpa działająca na autopilocie, zdalnie sterowany żołnierz. Siedziało mi się jednak wygodnie w fotelu, który przykręcił do podłogi furgonetki. Wystarczy powiedzieć, że chociaż ostro protestował przeciwko temu, że opaska ciągle zsuwała mi się z oczu, był albo zbyt leniwy, albo zbyt rozkojarzony, żeby porządnie zawiązać kawałek ceraty, dlatego dzięki mijanym znakom udało mi się ustalić kierunek naszej podróży: jechaliśmy na zachód.
Pierwszej nocy spał cztery godziny i osiemnaście minut. Ja dwie godziny i sześć minut. Po dwóch dniach i jednej nocy jazdy skręciliśmy w zjazd 74. Nawet nie pytajcie o ogromnie krępujące wizyty w toalecie podczas postojów na pustych parkingach.
Kiedy trasa się skończyła, samochód wolno skręcił na pochyły zjazd, a ja postanowiłam odmierzać czas, licząc sekundy i dla precyzji dodając w myśli „sto dwadzieścia”. Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy… 10,2 serii po sześćdziesiąt „stodwudziestek” później zaparkowaliśmy, silnik prychnął i umilkł. 10 minut i 12 sekund od autostrady. Znad górnego rogu opadającej opaski na oczach dostrzegłam pole tonące w szarości zmierzchu i muśnięte białym blaskiem pełni księżyca. Furgonetkę otaczały wiotkie wici gałązek, drapiących karoserię. Wierzba. Jak u babci. Ale to nie jest dom babci.
Stoi z boku samochodu. Idzie po mnie. Będę musiała wysiąść. Nie chcę wysiadać z vana.
Drgnęłam na dźwięk głośnego zgrzytu metalu o metal i trzasku rozsuwanych bocznych drzwi. Jesteśmy na miejscu. Chyba jesteśmy na miejscu. Na miejscu. Serce zaczęło mi tłuc w tempie łopotu skrzydełek kolibra. Jesteśmy na miejscu. Na czoło wystąpiły mi krople potu. Jesteśmy na miejscu. Moje opuszczone ramiona wyprostowały się i zesztywniały, tworząc z kręgosłupem literę T. Jesteśmy na miejscu. I znowu moje serce, które swoim rytmem mogłoby spowodować trzęsienie ziemi i rozkołysać morze, wywołując tsunami.
Do wnętrza samochodu wpadł lekki wietrzyk, jak gdyby przemknął obok mojego porywacza, żeby mnie pocieszyć. Przez krótką sekundę rozkoszowałam się pieszczotą chłodu, ale wyczuwalna bliskość tego człowieka sprawiła, że czar prysł niemal równie szybko, jak się pojawił. Oczywiście kidnaper był dla mnie częściowo niewidoczny z powodu opaski, która na wpół zasłaniała, na wpół odsłaniała mi oczy, ale czułam, że patrzy i zwleka. No i jak wyglądam? Jak młoda dziewczyna przywiązana taśmą do fotela w twoim vanie? To dla ciebie normalne? Pieprzony kretynie.
– Nie wrzeszczysz, nie płaczesz, nie błagasz mnie jak inne – powiedział takim tonem, jakby wreszcie pojął objawienie, które od dwóch dni nie dawało mu spokoju.
Szybko obróciłam głowę w jego stronę jak opętana, ruchem, który miał go wytrącić z równowagi. Nie wiem, czy mi się udało, ale przypuszczam, że się zachwiał i cofnął o krok.
– Lepiej byś się wtedy czuł? – zapytałam.
– Zamknij się, stuknięta suko. Gówno mnie obchodzi, co robicie, pieprzone szmaty – odpowiedział głośno i szybko, jak gdyby sobie przypomniał, że on tu rządzi. Z dużej liczby decybeli domyśliłam się, że jesteśmy tu sami, gdziekolwiek jesteśmy. Niedobrze. Może się tu spokojnie wydzierać. Jesteśmy sami. We dwoje.
Z lekkiego przechyłu samochodu domyśliłam się, że złapał się framugi drzwi i wciągnął do środka. Stęknął z wysiłku, a ja zwróciłam uwagę na ciężki oddech palacza. Typowy beznadziejny tłuścioch i niechluj. Mignęły mi fragmenty i cienie jego ruchów, w świetle górnej lampki błysnął srebrzysty ostry kształt w jego ręce. Gdy tylko znalazł się blisko mnie, poczułam jego zapach, starego potu, ostry smród niemytego trzy dni ciała. Jego oddech cuchnął jak skwaśniała zupa. Skrzywiłam się, odwróciłam w stronę przyciemnianej szyby i wstrzymałam oddech, żeby zatkać sobie nozdrza.
Rozciął taśmę izolacyjną, która łączyła moje ręce z przykręconym do podłogi fotelem, i nałożył mi na głowę papierową torbę. Aha, śmierdzielu, zorientowałeś się, że opaska jest do kitu.
Zaczęłam się już oswajać ze złem, z którym pogodziłam się podczas podróży w tym fotelu, i nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Nie protestowałam jednak, kiedy ruszyliśmy w głąb farmy. Czując zapach pozostawiony przez krowy pasące się przez cały dzień i dotyk wysokich źdźbeł i łodyg, które trącały moje nogi, wywnioskowałam, że weszliśmy na pastwisko albo pole pszenicy.
Wieczorne powietrze drugiego dnia chłodziło moje ramiona i piersi, przenikając nawet przez czarną kurtkę przeciwdeszczową z podszewką. Mimo papierowej torby i opadającej ceratowej opaski na mojej twarzy drogę oświetlał nam blask księżyca. Czując lufę pistoletu na plecach, szłam pierwsza, przez sześćdziesiąt sekund brnąc na oślep wśród wysokich do kolan amerykańskich zbóż. Unosiłam wysoko nogi, żeby zaznaczać pauzy w liczeniu: słyszałam szuranie jego stóp, gdy deptał mi po piętach, trzymając mnie na muszce. I tak wyglądał nasz dwuosobowy pochód: raz, szust, dwa, szust, trzy, szust, cztery.
Porównałam mój smętny marsz do ostatniej drogi na wysuniętej za burtę desce, po której szli marynarze skazani na śmierć w morzu, i pomyślałam o swoim pierwszym atucie: stałym lądzie. Po chwili zmieniła się rzeźba terenu i nie wyczuwałam już obecności księżyca. Grunt zaczął się odrobinę uginać pod wymuszonymi i ciężkimi krokami moich stóp, a dotyk drobin kurzu na odkrytych kostkach powiedział mi, że znalazłam się chyba na gruntowej ścieżce. Na skórze obu rąk czułam drapanie gałęzi.
Brak światła + brak traw + gruntowa ścieżka + drzewa = las. Niedobrze.
Wydawało się, jakby puls na szyi i serce złapały zupełnie różny rytm, bo przypomniałam sobie relację w Nightly News o innej nastolatce, którą znaleziono w lesie w jakimś innym stanie, daleko stąd. Jej tragedia wydawała mi się wtedy odległa i zupełnie oderwana od rzeczywistości. Odcięto jej ręce, odebrano niewinność, a zwłoki wrzucono do płytkiego grobu. Najgorsze były ślady pozostawione przez pumy i kojoty, które napoczęły ciało pod okiem nietoperzy o diabelskich ślepiach i gapiących się ponuro sów. Przestań… licz… pamiętaj, że masz liczyć… licz dalej… skup się…
Przez te okropne myśli zaczęłam się gubić. Straciłam rachubę. Żeby opanować przerażenie, zebrałam się w sobie, wciągnęłam do płuc haust powietrza i uspokoiłam kolibra trzepoczącego w piersiach, tak jak uczył mnie tato podczas naszych rodzinnych lekcji dżiu-dżitsu i tai chi i tak jak mówiły instrukcje w podręcznikach medycznych, które trzymałam w swoim laboratorium w piwnicy naszego domu.
Uwzględniając nagły skok poziomu strachu po wejściu do lasu, skorygowałam obliczenia o trzy cyfry. Kiedy doliczyłam do sześćdziesięciu, wypadliśmy z gęstwiny drzew w niską trawę, na nieosłonięte światło księżyca. To pewnie polana. Nie, to nie polana. A może polana? Nawierzchnia drogi. Dlaczego nie zaparkowaliśmy tutaj? Stały ląd, stały ląd, stały ląd.
Napotkaliśmy następną kępę niskiej trawy i stanęliśmy. Brzęknęły klucze: otworzyły się drzwi. Dopóki pamiętałam liczby, zsumowałam i odnotowałam czas, w którym pokonaliśmy drogę od samochodu do tych drzwi: minuta i sześć sekund pieszo.
Nie miałam okazji obejrzeć wnętrza budynku, do którego weszliśmy, ale wyobraziłam sobie biały dom. Porywacz poprowadził mnie od razu na schody. Jedna kondygnacja, druga kondygnacja… Na podeście trzeciego piętra obróciliśmy się o czterdzieści pięć stopni, zrobiliśmy trzy kroki i znowu stanęliśmy. Zadźwięczały klucze. Poruszyła się zasuwa. Szczęknął zamek. Skrzypnęły drzwi. Mężczyzna zdjął mi papierową torbę i opaskę, a potem wepchnął mnie do mojej celi, pokoju siedem na trzy i pół metra, bez drugiego wyjścia.
Pomieszczenie oświetlał księżyc wpadający przez trójkątne okno wysoko w ścianie po prawej stronie drzwi. Miejsce pośrodku zajmował materac szerokości półtora metra, na podstawie stojącej bezpośrednio na podłodze, ale otoczonej drewnianą ramą z bokami, poprzeczkami, słupkami i tak dalej. Wyglądało to tak, jakby komuś zabrakło sił albo zapomniał o listwach, na których powinien stać materac. Łóżko przypominało więc płótno malarskie, które nie zostało jeszcze przybite do blejtramu i leżało krzywo na ramie. Na prowizorycznym łóżku leżała biała bawełniana narzuta, jedna poduszka i czerwony koc z dzianiny. W górze równolegle do drzwi od ściany do ściany rozciągały się trzy odsłonięte belki: jedna nad progiem, druga rozdzielała prostokątny pokój na dwie części, trzecia biegła nad moim łóżkiem. Sufit był wysoki jak w katedrze, więc na pewno łatwo byłoby się powiesić na belce – gdyby ktoś chciał. Poza tym w pomieszczeniu nie było nic więcej. Niesamowicie czysto i pusto, jedyne urozmaicenie stanowił cichy szum. W tej próżni nawet mnich poczułby się nagi.
Podeszłam od razu do materaca na podłodze, a on wskazał mi wiadro, z którego miałam korzystać, gdybym musiała w nocy „wysikać się albo wysrać”. Po jego wyjściu księżyc zaczął pulsować mocniejszym światłem, jak gdyby też wypuścił powietrze wstrzymywane w galaktycznych płucach. Wyczerpana padłam na wznak w jaśniejszym już pokoju i skarciłam się za huśtawkę emocjonalną. W drodze z furgonetki przeszłaś od niepokoju przez nienawiść, ulgę, aż do strachu, a potem niczego. Uspokój się, bo inaczej tego nie wygrasz. Jak we wszystkich swoich eksperymentach potrzebowałam jakiegoś elementu stałego, a jedynym stałym elementem, jaki miałam do dyspozycji, było niezmącone opanowanie, do którego mogłam dodać sute porcje pogardy i bezdennej nienawiści, jeżeli były potrzebne, aby ją zachować. A wobec tego, co zobaczyłam i usłyszałam w zamknięciu, te uzależniające składniki okazały się naprawdę niezbędne. No i były łatwo dostępne.
Jeśli w niewoli udoskonaliłam jakiś talent, wszystko jedno, czy zasiany ręką Opatrzności, czy przyswojony drogą osmozy w ciągu życia w zimnym jak stal świecie mojej matki, czy wykształcony dzięki instrukcjom ojca, kiedy mnie uczył sztuk samoobrony, czy wynikający z naturalnego w moim stanie instynktu, to bardzo przypominał umiejętności wielkich generałów: postawę pełną opanowania, niechęci, wyrachowania i mściwości.
Taki poziom spokoju nie był dla mnie niczym nowym. W szkole podstawowej pedagog nalegał nawet, żeby mnie zbadano, ponieważ nauczycieli martwiły moje beznamiętne reakcje i wyraźna niezdolność do odczuwania strachu. Nauczycielka w pierwszej klasie zaniepokoiła się, bo nie wybuchnęłam płaczem, nie zadygotałam ze strachu, nie piszczałam i nie krzyczałam – jak wszyscy inni – kiedy w naszej sali otworzył ogień uzbrojony bandzior. Jak pokazał zapis z kamer monitoringu, przyjrzałam się jego histerycznemu dygotowi, plamom potu, ospowatej cerze, powiększonym źrenicom, rozbieganym oczom, pokłutym rękom i na szczęście kiepskiej celności. Do dziś to pamiętam, odpowiedź była jasna, był naćpany, pobudzony, pod wpływem kwasu albo heroiny, albo jednego i drugiego – tak, znałam te objawy. Za biurkiem nauczycielki, na półce pod dźwignią alarmu pożarowego, stał ręczny megafon, więc tam podeszłam. Zanim pociągnęłam dźwignię, krzyknęłam przez megafon NALOT! najniższym głosem, jaki potrafi wydobyć z siebie sześciolatka. Ćpun padł na ziemię, kuląc się w kałuży własnego moczu, bo zsikał się w spodnie.
Nagranie wideo, które spowodowało pilną potrzebę oceny mojej psychiki, pokazywało moje koleżanki, które darły się zbite w grupki, nauczycielkę, która na kolanach błagała Boga na niebie o litość, oraz mnie na stołku, z palcem na przycisku megafonu, który trzymałam przy biodrze, jak gdybym dyrygowała całym tym zamieszaniem. Przechylałam na bok uczesaną w kucyk głowę, rękę z megafonem opierałam o wypukły dziecięcy brzuszek, a drugą trzymałam pod brodą i uśmiechałam się subtelnie z filuternym błyskiem w oku, patrząc z aprobatą na policjantów, którzy rzucili się na złoczyńcę.
Mimo to po przeprowadzeniu długiej serii testów psychiatra dziecięcy oznajmił moim rodzicom, że jestem w pełni zdolna do odczuwania emocji, ale potrafię też wyjątkowo skutecznie tłumić jałowe myśli i wszystko, co może mnie rozproszyć.
– Z tomografii mózgu wynika, że jej płat czołowy, który odpowiada za myślenie i planowanie, jest większy niż zwykle. 99. centyl. Mówiąc wprost, najzupełniej szczerze, na sto jeden procent – powiedział – nie jest socjopatką. Rozumie i potrafi zdecydować, czy chce odczuwać emocje. Ale potrafi też sama zdecydować, że nie będzie nic czuła. Córka państwa twierdzi, że ma wewnętrzny przełącznik, którego może w każdej chwili użyć, żeby doznać takich uczuć jak radość, strach, miłość. – Odkaszlnął, chrząknął, po czym kontynuował: – Proszę państwa, nigdy nie miałem podobnego pacjenta. Ale wystarczy przywołać Einsteina, żeby zrozumieć, jak bardzo nie rozumiemy ograniczeń ludzkiego mózgu. Według niektórych korzystamy jedynie z ułamka naszych możliwości. Córka państwa… hm, potrafi wykorzystać coś więcej. Nie wiem jednak, czy ta wiadomość to przekleństwo, czy błogosławieństwo. – Nie wiedzieli, że wszystko słyszałam przez szparę w drzwiach jego gabinetu. I zapisałam każde słowo na twardym dysku w głowie.
To o przełączniku było mniej więcej prawdą. Może co nieco uprościłam. To bardziej kwestia wyboru, ale ponieważ trudno jest wyjaśnić wybór dokonywany w umyśle, powiedziałam, że to przełącznik. W każdym razie miałam szczęście, że trafiłam na takiego dobrego lekarza. Słuchał mnie i nie oceniał. Ufał mi i nie okazywał sceptycyzmu. Naprawdę wierzył w tajemnice medycyny. W dniu, w którym przestałam być jego pacjentką, pstryknęłam przełącznikiem i uściskałam doktora.
Badali mnie przez kilka tygodni, napisali jakieś dokumenty, a potem rodzice przywrócili mi w miarę normalne życie: chodziłam do pierwszej klasy i zbudowałam sobie laboratorium w piwnicy(...)

***
Skrzyżowanie „Nostalgii anioła” i „Milczenia owiec”.
Szesnastoletnia dziewczyna w ciąży zostaje uprowadzona; porywacz łapie ją na ulicy, wciąga do furgonetki, krępuje, zawiązuje jej oczy i wywozi w nieznanym kierunku. Nastolatka jest przerażona, osamotniona i bezbronna… Ale czy rzeczywiście? 
Od momentu porwania i uwięzienia w tajemniczym budynku na odludziu postanawia za wszelką cenę uratować swoje nienarodzone dziecko i zemścić się na bandycie, który jej pilnuje, oraz na jego wspólnikach. Kolekcjonuje „atuty”, które mają jej pomóc w realizacji tego zamiaru: koc, uchwyt wiadra, temperówkę, stare radio. W najdrobniejszych szczegółach opracowuje plan ucieczki i zemsty, wykonując skomplikowane obliczenia, nieustannie ćwicząc i czekając na dogodny moment, by zaatakować prześladowców. Niezwykle metodyczna i precyzyjna, opanowana i skrupulatna, staje się równorzędnym przeciwnikiem porywaczy, którzy grożą jej śmiercią. 
Poznając „Metodę”, zaczynamy się zastanawiać, kto tu staje się ofiarą, a kto napastnikiem.







ZGARNIJ EBOOKA Z 


Autor: Sabina Bauman - klik zdjęcie
Copyright © 2014 Mniej niż 0 - Mini Recenzje , Blogger